Isabeau
Isabeau nigdy nie miała problemu
z przebywaniem w centrum uwagi – przynajmniej do momentu, kiedy
znalazła się na samym środku zatłoczonego placu, pod obstrzałem spojrzeń
rządnej krwi grupy wampirów, wilkołaków oraz hybryd, które oczekiwały, że za
moment zgodzi się na dokonanie rzezi. Stojąc na niewielkim podwyższeniu, które
zorganizował któryś z ludzi Dimitra albo Yves, czuła narastające napięcie i myślała
jedynie o tym, że w tym momencie chciałaby być gdziekolwiek indziej,
chociażby w swoim pokoju w Forks.
Heath stał
kilka metrów od podwyższenia, również doskonale widoczny, a przy tym
szczelnie otoczony przez wilkołaki. Sam Yves zdecydował się go pilnować, kiedy
zaś zdarzało jej się zerknąć w stronę brata Sunny, wilkołak za każdym
razem uśmiechał się w niepokojący sposób, zupełnie jakby zdawał sobie
sprawę z tego, że Isabeau nie ma żadnej alternatywy, żeby uratować życie
chłopaka. Zwykle wtedy unosiła dumnie podbródek i odwracała głowę,
wbijając pewne spojrzenie w zebrany tłum; gra przychodziła jej łatwo,
chociaż nie miała pewności, czy dla wszystkich jest wiarygodna.
Czekali,
póki słońce całkiem nie zagóruje na niebie, chociaż dla Isabeau zdawało się nie
mieć to żadnego sensu. Po co przeciągać coś, co za kwadrans czy pół godziny
będzie równie trudne, co w tym momencie? Być może Dimitr próbował dać jej
jeszcze chwilę czasu na ułożenie jakiegoś planu, ale przecież ona nie miała
żadnego – myślała, że zdawał sobie z tego sprawę. Czuła, że zawiodła, co
irytowało ja chyba bardziej niż bezsilność wobec własnych uczuć.
Poranek był
chłodny, ale nie czuła zimna, nawet mając na sobie jedynie granatową niczym
nocne niebo suknię, która nieznacznie zmieniała kolor w zależności od kąta
padania światła i czasami przechodziła w ciemną zieleń. Zdecydowała
się na nią, matka bowiem zawsze uczyła ja, że ktoś taki jak Isabeau musi nie
tylko czuć się pewnie, ale i tak wyglądać. Suknia w jakimś stopniu
dodawała jej pewności siebie i sprawiała, że wszyscy zebrani patrzyli na
nią z większym szacunkiem, ale bynajmniej nie zmieniało to faktu, że
sytuacja Heatha była beznadziejna.
Poczuła, że
ktoś chwyta ją za ramię i odwróciła się, gotowa do słownej potyczki, ale
to była jedynie Esme. Isabeau krótko obejrzała się za siebie – czuła się źle,
mając za plecami cały tłum potencjalnych przeciwników i urodzonych łowców –
po czym zeskoczyła z podwyższenia i pozwoliła, żeby wampirzyca
odciągnęła ją na bok, gdzie stała wcześniej w towarzystwie Carlisle'a i Sunny.
Siostra
Heatha w końcu jakoś uciekła z zasięgu rąk doktora i przytuliła
się do biodra Isabeau, kiedy tylko miała po temu sposobność.
– Isabeau,
och Isabeau... – jęknęła, wspinając się na palce, żeby sięgnąć wyżej i spróbować
spojrzeć dziewczynie w oczy. Beau, niby to nieświadomie, unikała jej
wzroku. – Ty go uratujesz. Prawda, że go uratujesz? Jesteś kapłanką, a przecież
one maja wielką moc... – mówiła, a Isabeau wyjątkowo nie poczuła chęci,
żeby zdenerwować się za to, jak Sunny ja nazwała.
Carlisle
podszedł bliżej i spojrzał na Isabeau bezradnie.
– Tak jest
od rana – wyjaśnił nieco już zmęczonym głosem. – Próbuje wyrywać się do Heatha
albo cały czas mówi o tobie. Wierzy, że masz jakiś plan? – dodał i zabrzmiało
to jak pytanie; zmierzył Isabeau wzrokiem, próbując zorientować się jaka jest
sytuacja.
Mimochodem
pomyślała, że do niego i Esme najwyraźniej bracia Pavarotti nie dotarli,
żeby wspomnieć w jaki cudowny sposób szanowna kapłanka rozmyśla nad losami
chłopca, którego życie jej powierzono. Swoja drogą, Isabeau zaczęła się
zastanawiać, co ta dwójka robiła po północy, skoro wygadani Lucas i Matthew
do nich nie dotarli.
– O, tak.
Mam – mruknęła, nie patrząc na Sunny. – To będzie fascynujące, zaimprowizowane
widowisko – powiedziała z naciskiem na przedostatnie słowo; Carlisle
najwyraźniej zrozumiał, nawet jeśli Sunny ufała jej bezgranicznie.
Esme
również zorientowała się, jak przedstawia się sytuacja. Spojrzała na Isabeau
rozszerzonymi w geście niedowierzania, złocistymi oczami, po czym
pokręciła głową.
– Przecież
musi być jakiś sposób – wyszeptała gorączkowo, ściskając ramię Isabeau z taka
siłą, że dziewczyna przez moment miała wrażenie, że zaraz połamie jej kości. – Nie
możesz pozwolić, żeby go zabili bez powodu. Sama mogę poświadczyć, że przecież
nic się nie stało i właściwie to była moja wina... – mówiła coraz
szybciej, pilnując jednak, żeby żadne z wypowiedzianych słów nie dotarło
do wtulonej w Isabeau Sunny.
Carlisle
zaraz znalazł się przy wampirzycy i objął ją uspokajająco, tym samym dając
Isabeau szansę na wyswobodzenie ramienia. Krótko poruszyła barkiem, żeby go
rozruszać, po czym wręcz przepraszająco spojrzała na Cullenów.
– To są
dzieci nocy, prawdziwi i bezwzględni mordercy – przypomniała, mimochodem
oglądając się na zebrany tłum. Czuła, że zebrani się coraz bardziej
zniecierpliwieni, a czas im się kończy. – Ich nie interesuje, jakie były
motywy Heatha i czy ty mu wybaczyłaś – zwróciła się do Esme. – Liczy się
sam fakt tego, że będą mogli się zabawić, a znienawidzony przez nich
człowiek zginie. Tu nie ma czegoś takiego, jak sprawiedliwy proces, kiedy w grę
wchodzą ludzie. Kara też nie będzie szybka, wręcz przeciwnie. – Westchnęła, po
czym przytuliła Sunny tak, żeby niby to przypadkowo zasłonić jej uszy. – Urządzą
sobie polowanie, podobne wręcz do jakiegoś turnieju. Dadzą mu dzień na to, żeby
się ukrył, a o zmierzchu każdy, kto będzie chciał, wyruszy na łowy.
Jeśli chłopak będzie miał szczęście, będzie w stanie ukrywać się przez
kilka dni, ale w końcu ktoś go złapie. A wtedy będzie mógł go z czystym
sumieniem zabić – zakończyła grobowym głosem, wbijając ponure spojrzenie w przestrzeń.
Esme przez
moment po prostu wpatrywała się w nią z niedowierzaniem, po czym
spróbowała coś zasugerować, nie zamierzając tak łatwo odpuścić:
– A gdybyś
jednak pozwoliła, żeby… to go spotkało – zaczęła, ostrożnie dobierając słowa – i to
my znaleźlibyśmy go pierwsi? Gdybyśmy powiedzieli, że nie zamierzamy go zabić?
– nalegała, a sądząc po tonie, coraz bardziej przekonywała się do własnego
pomysłu.
Isabeau
roześmiała się gorzko, chociaż wcale nie było jej do śmiechu. Spojrzała Esme w oczy
i stanowczo pokręciła głową.
– I co?
I będziesz go chroniła? – zapytała nieco gniewnie, bo ta rozmowa zaczynała
ją coraz bardziej nużyć. – Heath nie może opuścić miasta, więc nie ma sposobu,
żeby go stąd wyrwać, jeśli sami nie chcemy wpakować się w kłopoty. Można
co najwyżej zrobić tak, jak powiedziałaś i cały czas go pilnować, ale –
bądźmy szczerzy – i tak jakoś go dorwą, a jeśli będą musieli, przy
okazji ciebie zabiją. Nie potrafisz walczyć, więc przyjdzie im to z łatwością
– rzuciła mimochodem, nie zważając na ostrzegawcze spojrzenie Carlisle’a i to,
że najwyraźniej doktor ma teraz do niej żal za to, co powiedziała. Zauważyła,
że wzmocnił wokół niej uścisk, ale nie zwróciła na to większej uwagi. –
Zostaniesz tutaj? Będziesz go niańczyła i prowadziła za rączkę tak długo,
aż oboje was zabiją? – zapytała. – Bo ja nie. Ja jeszcze dzisiaj wracam do
domu, do brata, który właśnie traci wszystko to na czym mu zależy. Może wam
udało się o tym zapomnieć, ale mnie ani odrobinę, chociaż bardzo bym
chciała!
Wpatrywali
się w nią oszołomieni, ale prawie nie zwracała na to uwagi. W tym
momencie nie miała siły ani chęci, żeby delikatnie wprowadzać ich w okrutną
politykę miasta. Mówiła prosto z mostu, hamując się jedynie ze względu na
obecność Sunny. Właśnie wszystkich zawodziła, zwłaszcza tę małą, dlatego nie
było sensu temu zaprzeczać.
Nie musiała
patrzeć w niebo, żeby zdawać sobie sprawę z tego, że czas powoli jej
się kończy. A jednak kiedy ponad szepty zebranych przebił się głos Yves’a,
wzdrygnęła się i rozejrzała, jakby nagle obudziła się z głębokiego
snu.
– Hej,
kapłanko – zadrwił, odrobinę jedynie rozdrażniony zwłoką; jak nic miał być
pierwszym z tych, którzy ruszą na łowy. – Długo jeszcze będziesz kazać nam
wszystkich czekać? Niektórzy z nas mają obowiązki od których bynajmniej
nie uciekają, kiedy mają po temu okazję – dodał, a w niej aż się
zagotowało.
Miała
ochotę podejść i przy wszystkich porządnie go uderzyć – i to nie
tylko, żeby go spoliczkować, ale naprawdę przyłożyć, żeby złamać mu nos albo –
co byłoby najlepsze – szczękę. Wszystko, byleby zetrzeć ten jego cholernie irytujący,
arogancki uśmieszek, który…
– Isabeau… –
Dimitr nagle znalazł się tuż przy niej. Kiedy usłyszała jego głos, momentalnie
udało jej się opanować. – Yves Yves’em, ale ta cholera ma rację – zauważył,
ujmując jej dłoń i mocno ją ściskając.
Westchnęła i bez
słowa odsunęła od siebie Sunny, po czym – nie spojrzawszy nawet na Cullenów, a już
tym bardziej w stronę Heatha – pozwoliła Dimitrowi zaprowadzić się wprost
do podwyższenia. Wskoczył na nie zwinnie i pomógł jej wejść na platformę,
chociaż doskonale poradziłaby sobie sama. Z powagą skinęła mu głową; z wprawą
uniosła tren sukienki i korzystając z pomocy wampira, wspięła się na
podwyższenie.
Dimitr
puścił jej rękę i odsunął się, dobrze rozumiejąc, że Isabeau nie chce
dawać innym powodów do plotek. Wciąż nie odpowiedziała na jego pytanie i podejrzewała,
że gdzieś tam w głębi musiał podejrzewać, co zadecydowała albo zadecyduje.
W tym momencie byli tymi, którymi być powinni – władcą i córką
kapłanki – i to jej odpowiadało.
– Cicho! –
zarządził Dimitr, podnosząc ton głosu o jakieś dwie oktawy. Wyszedł przed
Isabeau, żeby być lepiej widocznym i zatrzymał się tuż przy krawędzi
platformy. – Na litość bogini, zamknijcie się! – zagrzmiał i tym razem
poskutkowało w pełni.
Jeśli
chodziło o panowanie nad tłumem, przyszło mu to o tyle łatwo, że
wszyscy niecierpliwie czekali aż coś zacznie się dziać, a Isabeau
przemówi. Teraz niemal momentalnie zapanowała pełna napięcia cisza, podczas gdy
dziesiątki par różnokolorowych oczu spoczęło na przyciągającym uwagę Dimitrze.
Zerknął
krótko na Isabeau z nieodgadnionym wyrazem twarzy, po czym znów się
odezwał. Głos miał pewny i nieznoszący sprzeciwu; jak zawsze jego
zdolności przywódcze zapewniały mu posłuszeństwo i szacunek, chociaż
obojętnie jak bardzo by się starał, nie miał być w stanie ułatwić Isabeau
zadania.
– Będę
mówił krótko, bo moje decyzje i tak niczego tutaj nie zmienią. Jak
wspomniałem wczoraj, to Isabeau podejmie decyzje, chłopak bowiem należy do
niej. Oczywiście biorąc pod uwagę to, że kara musi być adekwatna do winy, więc
nie macie co się obawiać, że ten człowiek odejdzie stąd bez jakichkolwiek
konsekwencji – dodał pośpiesznie, bo kilka osób wyglądało tak, jakby zamierzało
mu przerwać i zacząć się kłócić. – Proszę, Isabeau. – Skinął jej z szacunkiem
głową, po czym bez pośpiechu wycofał się i stanąwszy gdzieś z boku,
już po prostu obserwował.
Została
sama na podwyższeniu, absolutnie zdezorientowana i niepewna tego, co
powinna zrobić. Próbowała zachować beznamiętny wyraz twarzy i udawać, że
całkowicie panuje nad sytuacją, ale to nagle okazało się niemożliwe – w jednej
chwili wybuchło prawdziwe pandemonium, część zebranych bowiem zaczęła
przekrzykiwać siebie nawzajem, zagłuszając wszystko inne i nie pozwalając
jej zebrać myśli.
A wszystko
zapoczątkował Yves.
– Do
dzieła, kapłanko! – zawołał, bez pośpiechu przepychając się przez tłum i ostatecznie
stając tuż przed podwyższeniem. Najwyraźniej doszedł do wniosku, że przy tak
wielkiej ilości nieśmiertelnych, nie musi osobiście pilnować Heatha. – Z pewnością
znajdziesz doskonałe rozwiązanie. Jak mogłoby być inaczej, skoro ostatnimi
czasy obracasz się w towarzystwie wampirów, które równie dobrze można by
określić mianem ludzi – zakpił. – Zresztą zawsze można było na ciebie liczyć.
Wszakże zniknęłaś zaledwie na czterysta lat.
Przez tłum
przeszły szmery. Kilka osób mruknęło coś, ale nie była w stanie rozróżnić
więcej, prócz pojedynczych słów. Udało jej się zrozumieć jedynie kilkukrotnie
powtarzające się imiona Allegry, jej brata oraz jej własne.
– Bądźmy
szczerzy, na co zasługuje ten chłopak? – zapytał Yves, najwyraźniej dopiero
zaczynając się rozkręcać. – Zaatakował jednego z naszych. Mogło paść na
kogokolwiek i gdyby pomoc przyszła o sekundę za późno, doszłoby do
tragedii. Dlatego pytam raz jeszcze: na co zasługuje i po co urządzać tę
farsę, skoro odpowiedź jest oczywista?! – zawołał, spoglądając na najbliżej
stojących zebranych i oczekując od nich odpowiedzi.
Nagle nie
było już istotne kto jest kim – wampiry, hybrydy, zmiennokształtni i wilkołaki
chyba pierwszy raz się zjednoczyły, stanowczo stojąc po jednej stronie
barykady. Kiwały głowami, potakiwały i wpatrywały się w Yves’a.
– Śmierć –
padło gdzieś z tłumu. Isabeau nie była pewna, kto mówił – nie rozpoznawała
głosu. – Co innego, jeśli nie śmierć?
– O, tak.
Bo skąd pewność, że on nie zrobi tego ponownie i tym razem mu się nie uda?
– Kolejny bezimienny oskarżyciel. – Jest taki jak matka. Dziewczyna też pewnie
wyrośnie na buntowniczkę, więc może najlepiej zabić ich oboje – zaproponował, a Isabeau
zmroziło.
Heath
przynajmniej czymś zawinił. Zabicie małej Sunny jedynie dlatego, że tłum był w złym
nastroju było zupełnie czymś innym.
Na
szczęście tym razem Dimitr miał prawo głosu:
– Dziecko
nic nie zrobiło. Nie o niej tu mowa – przypomniał lodowatym tonem, tym
samym ostatecznie ucinając dyskusję, zanim więcej zebranych zdołałoby
podchwycić taki pomysł rozwiązania problemu. – Poza tym to Isabeau decyduje,
więc w końcu przymknijcie się, zanim się zdenerwuje – dodał rozdrażniony.
– Co nie
zmienia faktu, Dimitrze, że nasze prawa są dość oczywiste – zauważył spokojnie
Yves. – Po co bronić niedoszłego mordercy? – zapytał i po ciszy, która
zapadła po tym pytaniu jasne się stało, że nie tylko on chce usłyszeć
odpowiedź.
– W każdej
sprawie mogą wystąpić okoliczności łagodzące – bąkną Dimitr, ale wcale nie
brzmiał już tak pewnie, jak na początku.
Dyskusja
rozpoczęła się na nowo, a Isabeau nie była w stanie zebrać własnych
myśli. Od nadmiaru bodźców zaczynało kręcić jej się w głowie, chociaż
równie dobrze mogło mieć to związek z tym, że nagle objawy ciążowe dały o sobie
znać. To
najmniej odpowiednia chwila, skarby, pomyślała spanikowana, mając nadzieję,
że nagle nie zrobi jej się słabo albo nie dopadną ją mdłości; wolała nie musieć
nagle uciec przez tłum gdzieś, gdzie będzie mogła spokojnie zwymiotować, bo
wtedy Heath już z pewnością byłby zgubiony.
Z drugiej
jednak strony, teraz też był.
Dobra
bogini, nie mogła myśleć…
– Cisza! –
wydarła się nagle, całkowicie tracąc nad sobą kontrolę. – W tej chwili się
pozamykać albo zaraz sama was do tego zmuszę! – zagroziła, a jej słowa
rozniosły się echem po całym placu, dodatkowo wzmocnione przez moc, która w jednej
chwili wypełniła całe jej ciało.
W jednej
chwili coś się zmieniło, tym razem jednak zupełnie nie miało związku z tym,
że była wściekła i traciła nad sobą panowanie. To było coś, czego nie
potrafiła nazwać i co nie pochodziło od niej. Nie miała pojęcia, gdzie to
dziwne uczucie ma swoje źródło, ale w gruncie rzeczy nie obchodziło jej
to, liczył się bowiem efekt, który przyniosło.
Cokolwiek
to było, wypełniło ją całą i rozjaśniło jej w głowie. Aż westchnęła z ulgi,
po czym pewnie spojrzała na tłum, który zamarł, przytłoczony jej wybuchem i po
prostu patrzył, czekając. Zrobiła zdecydowany krok do przodu, stając tuż przy
krawędzi i zupełnie nie obawiając się tego, że nagle straci równowagę i spadnie.
Odpowiednie
słowa nagle pojawiły się w jej głowie, zupełnie jakby zawsze tam były i jedynie
czekały aż je odnajdzie i zdecyduje się wypowiedzieć.
– Chcecie
mojej decyzji, więc wam ją dam. I naprawdę nie interesuje mnie, czy będzie
wam odpowiadać i ją zrozumiecie – wy po prostu macie ją uszanować –
oznajmiła zdecydowanym tonem, który zdołał powstrzymać nawet tych najbardziej
wygadanych przed protestami i przerywaniem jej wpół zdania. – Wciąż
nazywacie mnie kapłanką, wręcz prosząc się o to, żebym nią była, więc
teraz przemawiam do was jako taka. A skoro mówię ja, okażcie należny
szacunek posłance bogini – zażądała.
Słowa po
prostu płynęły, chociaż zupełnie nie miała nad nimi kontroli. Wypowiadała je,
nie zastanawiając się zbytnio i po prostu czując, że to to, co w tym
momencie powinna powiedzieć i zrobić. Nie musiała nawet krzyczeć, nagle
bowiem zrobiło się tak cicho, że nawet gdyby szeptała, wszyscy usłyszeliby ją
bez większego problemu.
Uśmiechnęła
się, natchniona tą dziwną, wszechogarniającą siłą i związaną z nią
całkowitą pewnością siebie. Zaczęła krążyć, pokonując spokojnym krokiem odcinek
od jednej krawędzi do drugiej. Potrzebowała ruchu, zresztą jak zawsze, kiedy
była zdenerwowana, przechodząc zaś przed wpatrzonym w nią tłumem, odważnie
zerkała stojącym najbliżej w oczy.
Chyba dawno
nie czuła się tak pewna siebie i swoich słów. Przed nimi stała prawdziwa
Isabeau Licavoli, córka swojej matki i dziewczyna, która kiedyś mogłaby
przejąć po niej profesję. Była i czuła się kapłanką, piękną i pożądaną,
budzącą szacunek i nieznoszącą sprzeciwu.
Taka
byłaby, gdyby pewne wydarzenia nie zmusiły jej do konieczności ucieczki przed
przeznaczeniem.
Zaczerpnęła
powietrza do płuc i mówiła dalej:
– Nie
zamierzam pozwolić, żeby temu chłopakowi stała się krzywda – oznajmiła. Tym
razem napotkała się z lekkim oporem, ale jedno spojrzenie błękitnych
niczym zamarzająca woda oczu wystarczył, żeby znów zapanowała niczym niezmącona
cisza. – Heath Marwin nie straci dzisiaj życia, bo ja tak mówię. Jak powiedział
Dimitr, nie zostanie odejdzie stąd bez konsekwencji, ale to ja o nich
zadecyduję i oczekuję, że wszyscy się do moich słów dostosują.
Poczuła się
mile połechtana, kiedy krążąc widziała ich spojrzenia i miny. Zwłaszcza,
kiedy patrzyła na kipiącego wzrokiem Yvesa, którego jednak emitująca z niej
moc zmusiła do uległości. Coś w tonie jej głosu sprawiło, że wszyscy
zamarli, posłusznie słuchając i po prostu wiedziała, że nawet kiedy tłum
się rozejdzie, nikomu do głowy nawet nie przyjdzie, żeby spróbować sprzeciwić
się jej decyzjom.
Nie, kiedy
ona zadecydowała.
Ona, córka
swojej matki – kapłanka, którą przecież tak bardzo pragnęli w niej
widzieć.
Odetchnęła i odczekała
moment, aż pełen sens jej słów dojdzie do wszystkich zgromadzonych, po czym
odezwała się ponownie:
– W tym
momencie oficjalnie wyrzekam się Heatha Marwina – oznajmiła spokojnie.
Zatrzymała się, po czym obrzuciła krótkim spojrzeniem wszystkich zebranych. –
Od tej chwili za niego nie odpowiadam. Już nie jestem jego opiekunką, ale –
powiedziała z naciskiem – jednocześnie nie zamierzam pozostawić go samego
sobie. Jeśli Dimitr pozwoli, chciałabym dać mu miesiąc ochrony ze strony dworu.
Jedynie jeden miesiąc, żeby miał szansę znaleźć sobie innego opiekuna i spróbować
odnaleźć się tutaj na nowo. – Odnalazła spojrzenie Dimitra i poczuła ulgę,
kiedy zauważyła, że patrzy na nią jak oczarowany i się uśmiecha. –
Oczywiście jeśli w tym okresie mu się tu nie uda, zrobicie z nim co
chcecie – zakończyła, po czym po prostu zeskoczyła z podwyższenia i zaczęła
przepychać się przez tłum.
Odsuwali
się od niej, torując jej drogę i cały czas na nią patrząc – z szacunkiem,
uznaniem, strachem, a czasami wręcz nienawiścią. Nikt jednak jej nie
zatrzymał ani nawet nie próbował protestować. Posłuchali jej – znalazła rozwiązanie
i naprawdę była z tego powodu z siebie dumna.
Wyminęła
podwyższenie, po czym szybkim krokiem ruszyła w stronę Dimitra, Cullenów i Sunny,
zamierzając jak najszybciej wrócić do rezydencji i zacząć przyszykowywać
się do powrotu do Forks. Miała przed sobą jeszcze ciężkie pożegnanie i kolejną
decyzję do podjęcia, dlatego musiała chwilę odpocząć i się do tego
przygotować.
Otwierała
właśnie usta, żeby coś powiedzieć, kiedy przez tłum przecisnęła się młoda
dziewczyna i przypadkiem potrąciwszy Isabeau, opadła zmęczona tuż przed
Dimitrem.
A potem,
ledwo łapiąc oddech, wypowiedziała kilka słów, które w jednej chwili
zmieniły wszystko:
– Ja…
Dimitrze… Tiah… Ona… – Przez moment plątała się i mówiła bez ładu i składu,
w końcu jednak udało jej się wysłowić: – Właśnie wracam ze świątyni. Ktoś
zabił kapłankę.
HMMM ciekawe kto ją zabił ? Tak myślę że to Drake w końcu dotarł do miasta i wszystko niszczy... Pewnie znowu przydłuży się powrót do domu ;<
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Anja : *
Hmmm ciekawe, kto zabił?
OdpowiedzUsuń