Isabeau
Uderzenie o ziemię było
tak mocne, że odczuła jego siłę w każdej komórce swojego ciała. Kolana się
pod nią ugięły, kiedy poczuła niezbyt stabilny grunt pod nogami, a chwilę
później wylądowała z impetem na ziemi, wpadając wprost w kilkucentymetrową
warstwę śniegu.
Nie czegoś
takiego się spodziewała, dlatego minęła dłuższa chwila zanim otrząsnęła się z szoku
i w końcu zdecydowała podnieść. Klęczała pośród białej, zlodowaciałej
masy, plując i mrużąc oczy w lodowatych podmuchach północnego wiatru.
Śnieg wciąż prószył, a Isabeau znajdowała się w niczym nieosłoniętym
miejscu, wystawiona na chłód i wirujące lodowe odłamki.
– Isabeau!?
– usłyszała głos Lilianne, jakieś piętnaście metrów na zachód. – Przepraszam,
coś chyba mi nie wyszło – rzuciła dziewczyna przepraszającym głosem.
Isabeau
osłoniła oczy ręką i spojrzała w kierunku z którego dochodził
głos. Wszyscy znajdowali się pod rozłożystym drzewem, które – chociaż
naturalnie pozbawione liści – osłaniało ich od wiatru i śnieżnej
zawieruchy. Widać było, że Lilianne dobrze przemyślała całe przenosiny, chociaż
z perspektywy Isabeau wyszło to dosyć marnie.
Podniosła
się, strząsając z siebie śnieg, a przynajmniej tą część, która nie
rozpuściła się w kontakcie z jej ciepłą skórą i doszczętnie nie
przemoczyła jej ubrania. Lodowaty wiatr jedynie pogarszał sprawę i Isabeau
zaczęła drżeć, jednocześnie wyklinając na czymś świat stoi. Kogo w ostatnim
czasie zabiła, że pech non stop ją prześladował?
Ruszyła w stronę
Lilly i Cullenów, raz po raz potykając się i wyrzucając z siebie
wszystkie przekleństwa, które znała – obojętnie czy po włosku, czy po
angielsku. Nie obchodziło ją, czy ktokolwiek usłyszy wiązanki, które puszczała;
Cullenowie już dawno przyzwyczaili się do jej specyficznego charakteru i nikt
nawet nie próbował zwracać jej uwagi.
– Nic ci
nie jest? – zapytała z wahaniem Esme, spoglądając na nią troskliwie.
Machnęła
ręką, bagatelizując całe zajście. Od upadku twarzą w śnieg raczej się nie
umierało – można było co najwyżej porządnie się zdenerwować.
– Przepraszam
– powtórzyła Lilianne. – Nie rozumiem, co się stało. Wydawało mi się, że
wszystko dobrze obliczyłam, biorąc pod uwagę również twoją moc, ale... Hej, czy
ty przypadkiem ostatnio nie rozwinęłaś zdolności? Czułam tak wiele mocy, jakbym
przenosiła przynajmniej ciebie i twojego brata. – Błękitne oczy
nieśmiertelnej dosłownie przeszywały ją na wskroś.
Isabeau na
moment zesztywniała, szybko jednak wzięła się w garść. Jak na idealną
aktorkę i perfekcyjnego kłamcę przystało, momentalnie przybrała neutralny
wyraz twarzy i spojrzała na Lilianne niemal wyzywająco.
– Nie mam
pojęcia, co zrobiłaś źle, ale to z pewnością nie ma związku ze mną – powiedziała
chłodno, ledwo powstrzymując się od tego, żeby w obronnym geście nie
położyć dłoni na brzuchu. Ach, więc ich moc już teraz była aż tak silna,
chociaż ciąża rozwijała się tak nienaturalnie powoli? – Jesteśmy niedaleko
miasta, Lilianne. To jedno wielkie skupisko mocy – przypomniała, tym samym
kończąc dyskusję.
Lilianne
zawahała się; nie wyglądała na przekonaną, coś w tonie Isabeau jednak dało
jej do zrozumienia, że najrozsądniej będzie myśleć. Powoli skinęła głową, po
czym obrzuciła krótkim spojrzeniem każdego z osobna.
– No cóż,
ja już chyba zrobiłam swoje – zauważyła, zaplatając ręce za plecami i nerwowo
bujając się na piętach. Widać było, że w tym miejscu czuje się
niezręcznie.
– Nie
idziesz z nami? – zapytał ją Carlisle, odrobinę zaskoczony. – Nie jestem
pewien, czy w obecnej sytuacji powinnaś zostać sama – dodał, a Isabeau
pokręciła z niedowierzaniem głowa.
Cholera,
czasami była aż pod wrażeniem tego, jak bardzo ludzcy byli. A może nawet
więcej, bo nawet śmiertelnicy czasami nie byli w stanie wybaczać z taką
łatwością. Chyba jedynie Carlisle i Esme mogli tak po prostu zapomnieć, że
Lilianne trzymała się z tymi, którzy próbowali zaszkodzić ich rodzinie – wręcz
ja zabić. Dla nich to była po prostu zagubiona pół-wampirzyca, która straciła
siostrę i żałowała tego, co zrobiła, i do tego wszystkiego byli
gotowi jej pomóc.
Lilianne
pokręciła głową; dla niej ta nagła troska była równie uciążliwa, co dla
Isabeau.
– Niektóre
miejsca lepiej omijać z daleka – powiedziała jedynie, po czym spojrzała
krótko na jedyną obecną przedstawicielkę rodu Licavolich; obie wymieniły
porozumiewawcze spojrzenia.
Powodzenia,
kapłanko, podesłała jej myśl. Isabeau powstrzymała grymas, ale postanowiła
nie komentować tego, jak została nazwana. Najważniejsze, żeby jak na razie nie
musiała tłumaczyć niczego Carlisle'owi i Esme.
Dziękuję.
Nie miała
wątpliwości, że powodzenie jej się przyda, a słowa Lilly wcale nie sprowadzają
się jedynie do celu, w jakim przybyli do Miasta Nocy. Chodziło o coś
bardziej złożonego i Isabeau wiedziała, że będzie musiała się z tym
zmierzyć, kiedy tylko przekroczą granicę i znajdą się w miejscu,
które rządziło się własnymi prawami. Do jej domu.
Tam, gdzie
czekały na nią wspomnienia i przeszłość.
Będzie tak
jak zawsze, kiedy zdarzało jej się zajrzeć do miasta – mniej więcej raz na
pięćdziesiąt lat. Mimo wszystko od przeszłości nie dało się w pełni uciec,
czuła się bowiem zobowiązana do wypełnienia obowiązku, który został jej
powierzony. Krótką wizytę raz na pół wieku była wstanie przeżyć, chociaż to i tak
było trudne.
A teraz
wróciła tutaj, chociaż ostatni raz zajrzała do Miasta Nocy zaledwie pięć lat
wcześniej. Liczyła na siedem razy więcej czasu na psychiczne przygotowanie do
kolejnej wizyty, a jednak ten został jej brutalnie pozbawiony. Przecież
nie była w stanie nawet wszystkiego przemyśleć i przygotować się do
tego, co miało ją tam spotkać.
To miał być
koszmar i była tego pewna.
Otrząsnęła
się z zamyślenia, wyrwana słowami Lilly, która właśnie wyraźnie speszonym
tonem żegnała się z Esme. Wampirzyca posunęła się nawet do tego, żeby
blondynkę objąć na co ta całkowicie zesztywniała; mimo to nie wyrwała się, być
może potrzebując jakiegokolwiek psychicznego wsparcia.
– Jeszcze
raz ci dziękujemy – powiedziała cicho Esme, najwyraźniej zauważając, że
Lilianne czuje się kiepsko w takiej sytuacji i w końcu odsuwając
dziewczynę od siebie.
– Ja... Do
widzenia – wykręciła się, a potem pośpiesznie zdematerializowała.
Nie
pozostał po niej nawet ślad – po prostu rozpłynęła się w powietrzu,
zupełnie jak duch czy jakaś zjawa. Wyglądało to jeszcze bardziej imponująco w niezwykłej
atmosferze, którą miejsce to zawdzięczało wciąż sypiącemu śniegowi, raz po raz rozpraszanego
przez wiatr.
Isabeau
ciaśniej otuliła się kurtką, którą miała na sobie. Było jej zimno, ale przecież
nie miała jak pozbyć się przemoczonego ubrania, przynajmniej do momentu w którym
nie znajdą się w mieście. Poza tym to i tak byłoby bez sensu, bo
Lilianne przeniosła ich do miejsca oddalonego dobry kilometr od wejścia do
Miasta Nocy – nie dlatego, że taki był jej kaprys, ale przez moc, która
chroniła to niezwykłe miejsce. Dziewczyna nie była w stanie
zmaterializować się bliżej.
Oczywiście
zdawała sobie sprawę, że Michael byłby w stanie tego dokonać. On był
jednym z najstarszych, jacy chodzili po świecie; nie pierwszym – prawdziwych
pierwotnych, którzy wciąż żyli, można było zliczyć na palcach jednej dłoni, a i tak
praktycznie nikt ich nie widywał i równie dobrze mogli już nie żyć – ale
wystarczająco wiekowym, żeby zasłużyć sobie na szacunek. I przy tym
dostatecznie potężnym, żeby omijać wszelakie bariery, które obowiązywały
pozostałych.
Przestała o tym
myśleć i zwróciła się twarzą na zachód; wyczuwała, że to właśnie tam – każdy
nieśmiertelny to potrafił, nawet jeśli nie zawsze zdawał sobie z tych
umiejętności sprawę.
– Idziemy –
powiedziała po prostu i nie sprawdzając nawet, czy ktokolwiek jej
posłuchał, ruszyła szybkim krokiem przed siebie.
Pozwalali
jej prowadzić, ale szybko też praktycznie się z nią zrównali, kolejny raz
stawiając ją w niezręcznej sytuacji. Oczywiście, kiedy szli tuż za jej
plecami, instynkt cały czas podsuwał jej, że jest w niebezpieczeństwie – nawet
jeśli faktycznie tak nie było. I zdecydowanie bardziej wolała te momenty,
kiedy szli za nią, bo nie musiała ryzykować, że w którymś momencie na nich
spojrzy. Nawet rozmawiając, nie oglądała się za siebie.
Gorzej
było, kiedy znajdowali się tuż obok. Wtedy czuła się osaczona, chociaż może
powinna być wdzięczna za to, że przynajmniej nie znalazła się pomiędzy nimi.
Gdyby tak się stało, w ogóle nie wiedziałaby gdzie podziać oczy.
– To daleko
stąd? – zagaił spokojnie Carlisle.
W jego
tonie nie było niczego, co mogłoby ją denerwować albo stresować. Po prostu
czysta ciekawość, uzasadniona dodatkowo tym, że właściwie nie powiedziała im
zbyt wiele o tym, gdzie się udają. Poza tym było to pytanie z kategorii
bezpiecznych – nie dotyczyło się jej, jej życia ani żadnych kwestii, które
zmuszona byłaby przemilczeć.
– Nie
bardzo – zapewniła. – Najwyżej kilometr. Jeśli pobiegniemy, dotrzemy tam w kilka
minut – dodała, spoglądając na nich pytająco.
Doktor
zmierzył ją wzrokiem i zawahał się.
– Nie jest
ci zimno? – upewnił się, spoglądając z powątpieniem na jej przemoczone
ubranie i klejące się do twarzy włosy.
Niepotrzebnie
jej o tym przypomniał, bo jak do tej pory udawało jej się ignorować chłód i prawie
o nim zapomniała, tak po jego słowach zaczęła dygotać. Westchnęła i wywróciła
oczami – nigdy nie przepadała za tymi aspektami ludzkiej cząstki, którą miała w sobie.
– Faktycznie
– przyznała niechętnie. – Chwila – dodała niemal spanikowanym głosem, bo wampir
zrobił taki gest, jakby zamierzał dać jej swoją kurtkę, a na to z pewnością
nie zamierzała pozwolić; nie chciała znów czegoś Carlisle'owi zawdzięczać.
No,
chodź tutaj, proszę, pomyślała z zamkniętymi oczami, próbując
wykorzystać moc, żeby stworzyć znajomą mgiełkę z ciepłego powietrza.
Gabriel był w tym całkiem dobry, ale ona również znała się na takich sztuczkach.
Poza tym jeśli Lilianne miała rację, powinna mieć teraz więcej mocy niż na co
dzień, co mogło okazać się w obecnej sytuacji przydatne.
Prawie się
udało, a przynajmniej tak pomyślała w pierwszej chwili – poczuła
muśnięcie ciepła, ale jednocześnie śnieg po jej lewej stronie dosłownie
eksplodował. Strumień wrzącej wody wystrzelił na jakiś metr do góry, tworząc
gejzer. Odskoczyła pośpiesznie na bezpieczną odległość, okrągłymi ze zdumienia
oczami wpatrując się w słup wody; najwyraźniej gdzieś pod ziemią musiał
być ukryty strumień albo niewielkie jezioro.
– A niech
to! – jęknęła. – Nie tak, nie tak... – mruknęła nerwowo, zamykając oczy i próbując
zrobić cokolwiek, żeby powstrzymać zjawisko. Potrzebowała kilku minut, ale w końcu
woda się uspokoiła i ponownie zniknęła pod ziemią. – Dawno tego nie
robiłam... A zresztą, nieistotne – dodała, nie spoglądając na swoich
towarzyszy.
Rzuciła się
biegiem, chociaż ostatecznie nie udało jej wytworzyć ciepłej otoczki i było
jej zimno. Czuła się dodatkowo upokorzona, policzki zaś jej płonęły i w duchu
dziękowała opatrzności, że Cullenowie nie wiedzieli wszystkiego o mocy i nie
mogli przewidzieć, że znów jakimś cudem straciła nad nią panowanie. Jej
zdolności robiły się zbyt potężne i po prostu nie potrafiła nad nimi zapanować.
Nikt nic
nie mówił, co przyjęła z ulgą. Biegła przed siebie, prowadząc właściwie na
oślep i całkowicie zdając się na instynkt. Śnieg sypał jej w oczy i właściwie
nic nie widziała, ale podświadomie czuła, że zmierza w dobrym kierunku.
Była tego pewna równie mocno jak tego, że zwykły człowiek po biegu w takich
warunkach i w przemoczonym ubraniu jak nic nabawiłby się zapalenia
płuc.
Usłyszała
coś, czego wyczekiwała od jakiegoś czasu – szum przelewanej wody.
Przyśpieszyła, kierując się w stronę dźwięku, chociaż jednocześnie na sam
myśl tego, jak blisko celu są, coś przewracało jej się w żołądku i cieszyła
się, że niczego nie jadła – w innym wypadku jak nic zwymiotowałaby z nerwów,
a tak nie miała czym.
Była
zdenerwowana, chociaż starała się o tym nie myśleć. To oczywiste, że nie
mogła się wycofać – i nie chciała, nawet jeśli kosztowało ją to wiele
wysiłku i wymagało poświęcenia. Nie robiła tego tylko dla brata, ale dla
wszystkich, bo jakby nie patrzeć, rodzina była dla niej najważniejsza, a Renesmee
i Alessia już do niej należały. Poza tym robiła to, bo... Bo tak trzeba.
Wiedziała, co powinni zrobić i okazałaby się potworem, gdyby przez wzgląd
na siebie przemilczała tę możliwość. A wbrew temu, jak czasami się
zachowywała, potworem nie była.
Teraz teren
opadał łagodnie, chociaż przez całą drogę przede wszystkim biegli pod górkę.
Isabeau nieznacznie zwolniła, bo podłoże było nieco nierówne i śliskie, a nie
chciała się potknąć. Jeden upadek jej wystarczył, poza tym teraz była świadoma
każdego swojego ruchu. Gdyby upadła nieszczęśliwie albo – bogini, broń! – przypadkiem
uderzyła się w brzuch, mogłoby to się skończyć prawdziwą tragedią, której
za wszelką cenę zamierzała uniknąć.
Ostatnie
metry z górki pokonała właściwie się ślizgając. Wyhamowała dosłownie w ostatniej
chwili, zatrzymując się tuż na skraju... zamarzniętego jeziora.
Nie musiała
się odwracać, żeby się przekonać, czy Cullenowie do niej dołączyli – pełen
zachwytu jęk Esme był jednoznaczny. Obejrzała się przez ramię, spoglądając na
urzeczoną wampirzycę, która chwilę później stanęła tuż u jej boku.
– Och,
Isabeau, gdzie my jesteśmy? – zapytała, nieznacznie unosząc głos, bo wszelakie
dźwięki ginęły w szumie przelewanej wody.
Isabeau
uśmiechnęła się pod nosem.
– My
nazywamy je Zwierciadłem – wyjaśniła spokojnie, nie odrywając wzroku od
niezwykłego widoku, który rysował się tuż przed nią.
Nie bez
powodu tak właśnie określali to jezioro. Było niezwykłe pod każdym względem – poczynając
od idealnie okrągłego kształtu, a na idealnie gładkiej, pokrytej lodem
tafli kończąc. Lód był cienki i zachowywał się dokładnie tak, jak lustro;
kiedy Isabeau nieznacznie się nachyliła, dostrzegła swoje idealne odbicie.
Skrzywiła
się nieznacznie, musząc przyznać, że wygląda dość marnie – skórę miała bladą,
ubranie przemoczone, a włosy posklejanie i w nieładzie. Nic
dziwnego, że wiecznie zatroskani doktor i jego przyszła żona (no cóż, nie
taka znów przyszła, ale mimo wszystko...) spoglądali na nią tak troskliwie, tym
samym doprowadzając ją do szału. Musiała szybko doprowadzić się do porządku,
jeśli chciała się w mieście jakkolwiek prezentować.
Przestała o tym
myśleć i wyprostowawszy się, ponownie skupiła się na jeziorze. Najbardziej
niezwykłe było to, że odbijało zasnute ciężkimi chmurami niebo, sprawiając, że
wyglądało to tak, jakby chmury znalazły się na ziemi. Miało się wręcz wrażenie,
że jeśli zrobi się krok go przodu i wejdzie na lód, zaraz zapadnie się
wśród miękkości obłoków...
Spojrzała
nieco dalej, gdzie na drugim końcu jeziora – jakieś piętnaście metrów – znajdował
się wodospad. Woda spadała z wysokości jakich pięciu metrów i jako
jedyna w okolicy nigdy nie zamarzała. Wyjaśniało to również głośny szum,
który usłyszała już wcześniej. Właśnie jego nasłuchiwała, doskonale wiedząc, że
dzięki temu z pewnością nie zbłądzą.
Wodospad wyglądał
wręcz nierealnie w połączeniu z idealnie spokojnym jeziorem, a jednak
mimo wszystko doskonale dopełniał całości. Wzburzona, pieniąca się woda
łagodnie przechodziła w gładki lód; doskonała harmonia, wbrew temu, co
mogłoby się wydawać. Poza tym Isabeau sądziła, że ten pozorny kontrast jak
najbardziej pasuje do miejsca, które zamieszkiwały tak niezwykłe istoty, które
ludzie znali jedynie z książek i podań.
– Musimy je
obejść. Za wodospadem jest przejście – powiedziała cicho, wpatrując się w stromą
ścianę z której spływała woda.
Jej głos
ginął we wszechobecnym szumie, ale Carlisle i Esme ją usłyszeli. Pierwsza
ruszyła wzdłuż brzegu, kierując się w prawą stronę. Doskonale wiedziała,
że są tuż za nią, najprawdopodobniej wciąż wpatrzeni w nietypowe jezioro i wodospad.
– Nie da
się przejść po lodzie? – zapytała nagle Esme, najwyraźniej nie mogąc się
powstrzymać.
Isabeau na
chwilę obejrzała się na nią.
– Tak po
prawdzie to nie jestem pewna. Nikt nigdy po tym jeziorze nie chodzi – przyznała.
– Nawet jeśli, szkoda niszczyć coś tak idealnego.
Wampirzyca
skinęła głową.
– A co
z ludźmi? – drążyła, chyba trafiając pytaniem w sedno, bo i Carlisle
wydawał się być zainteresowany odpowiedzą.
– Ludzie
zwykle tutaj nie docierają – ucięła i ponownie skupiła się na drodze.
Nie byli
głupi i potrafili chronić to miejsce. Kiedy zwyczajny człowiek znalazł się
mniej więcej w promieniu dwóch kilometrów od miasta, zawsze znajdywało się
coś, co go powstrzymywało. Przypominało to trochę zdolności Renaty Volturi – delikwent
po prostu zapominał gdzie szedł i właściwie bez powodu zmieniał kierunek.
Było to jeden ze sposób, zależnie od tego, który ze strażników akurat czuwał.
Czasami manipulowali pogodą albo... polowali.
To ostatnie
wchodziło w grę, kiedy miasta pilnowały wilkołaki, zwykle w czasie
pełni. Kiedy dzieci księżyca wychodziły na łowy, można było się spodziewać
prawdziwej masakry i Isabeau cieszyła się, że od niemal czterystu lat nie
musiała jej oglądać.
Zatrzymała
się jakiś metr od wodospadu i nieznacznie skrzywiła. Już i tak była
przemoczona, a nawet w tej odległości czuła na sobie lodowate
kropelki, które rozbryzgiwały się na wszystkie strony – przejdzie przez
lodowatą wodną zasłonę bynajmniej nie było zachęcającą perspektywą, ale innego
wyjścia nie było. Oczywiście były też inne drogi, ale wymagały kolejnych kilku
godzin biegu, a na to nie mieli teraz bynajmniej czasu; każda sekunda się
liczyła.
Poza tym
już byli na miejscu – ta prawda sprawiła, że poczuła się tak, jakby ktoś nagle
kopną ją w żołądek. Nie miała pojęcia, jak wygląda jej twarz, ale musiała
zdradzać targające nią emocje, bo nagle poczuła na ramieniu czyjąś dłoń.
– Wszystko w porządku?
– zapytał ją troskliwie Carlisle.
Wyjątkowo
nie poczuła złości z powodu tego, że ktokolwiek się o nią martwi.
Powrót do domu wprowadził ją w dziwną nostalgię i przygnębienie;
miała wrażenie, że faktycznie znajduje się gdzieś daleko, poza ciałem.
Spojrzała
na Carlisle'a nie widzącymi oczami.
– Lilianne
ma rację. Niektóre miejsca lepiej omijać z daleka – powtórzyła cicho; nie
miała do dodania niczego więcej.
Strząsnęła
dłoń doktora i w końcu ruszyła się z miejsca. Zamknęła oczy i bez
zastanowienia skoczyła przed siebie. Chłód wody ją sparaliżował i przez
kilka chwil nie zdawała sobie sprawy, że bezpiecznie wylądowała na stabilnej,
nieośnieżonej ziemi. Drżąc, otworzyła oczy i spojrzała przed siebie, w głąb
ciemnego korytarza.
Wodospad
skrywał wejście do wydrążonego w skale tunelu, ciągnącego się przez jakieś
dziesięć metrów. Prawie nic nie widziała, bo woda nie przepuszczała żadnych
promieni słonecznych; wyjście również było poza jej zasięgiem – tuż przed nią
korytarz skręcał ostro, niemal o dziewięćdziesiąt stopni, więc nie była w stanie
nic zobaczyć.
Oddychała
szybko, nieco nierówno. Powietrze w korytarzu było wilgotne i nieco
przyciężkie, poza tym w otoczeniu kamiennych ścian było jeszcze zimniej
niż na zewnątrz. Drżała na całym ciele, a przemoczone ubranie ciążyło jej
coraz bardziej.
– T-tędy...
– oznajmiła, ledwo powstrzymując się od tego, żeby nie zacząć szczękać zębami.
Ruszyła
przed siebie, kiedy tylko Carlisle i Esme do niej dołączyli. Oboje byli
przemoczeni, ale wampirom bynajmniej to nie przeszkadzało; w jakimś
stopniu im tego zazdrościła, chociaż wiedziała, że to bez sensu.
Szła
szybko, nie oglądając się za siebie i zdając jedynie na instynkt. Oddech i jej
kroki odbijały się echem od ścian, nienaturalnie wyraźne i głośne. Starała
się o tym nie myśleć, starając się wypatrzeć chociaż najbledsze światło,
które dałoby znać, że są blisko wyjścia.
Znów ostro
skręcili i właśnie zdawało jej się, że dostrzegła gdzie przed sobą jakiś
błysk, kiedy wszystko potoczyło się błyskawicznie.
Usłyszała
gdzieś za sobą stłumiony pisk. Pośpiesznie odwróciła się, żeby mimo
nieprzeniknionych ciemności przekonać się, co się stało, ale nie miała po temu
okazji.
Coś
poruszyło się po jej lewej stronie, a chwilę później ktoś chwycił ją za
gardło i brutalnie przycisnął do ściany tunelu.
Jeśli mam być szczera, miałam ochotę z czystej złośliwości nie wstawić rozdziału, ale się powstrzymałam. Przypomnę jedynie niektórym... hm, inteligentnym inaczej (?), że spam pozostaje spamem, obojętnie czy się za niego przeprosi i po prostu będę takie komentarze kasować. A jeśli znów zobaczę ponaglenie, po prostu nie będę publikować, bo ja nie jestem maszyną i nie mam obowiązku dodawać notki codziennie.
OdpowiedzUsuńNie będę też przepraszać, że wczoraj nie było rozdziału, bo mam życie prywatne, a to, że piszę codziennie, to jedynie moja dobra wola i to, że czerpię z tego przyjemność. Tu znów niektórzy najwyraźniej zapominają, że istnieje życie poza blogiem, który notabene nie jest moim obowiązkiem, a hobby. Innymi słowy, ponaglenia i pytania o to, czy i kiedy będzie nowy rozdział, doprowadzają mnie do szewskiej pasji i obrzydzają chęć żeby pisać cokolwiek.
Dziękuję ślicznie osobie, która zabiła we mnie jakiekolwiek chęci, żeby napisać dzisiaj coś jeszcze,
Nessa.
Popieram w stu procentach.
UsuńTo jest jej blog i jej decyzja kiedy dodaje rozdział, ci którzy naprawdę cenią jej twórczość to według mnie są w stanie czekać i nie wywierać na niej presji a jeśli ktoś sądzi inaczej to nie jest godzien tego bloga czytać...
A ty Ness nie przejmuj się takimi osobami i twórz dla tych którzy naprawdę są w stanie docenić twoją pracę ;)
Oj tak, osoby spamujące o następne rozdziały... Ostatnio na Czarnym Księżycu miałam taką sprawę - dosłownie minutę po tym, jak wstawiłam rozdział, pojawił się komentarz z pytaniem, kiedy będzie następny. Grzecznie odpowiedziałam: "wtedy, gdy przeczytasz ten" xD
UsuńSzczerze współczuję. Mi osobiście nikt nie spamuje, ale domyślam się, że to przesrane uczucie.
OdpowiedzUsuńRozdział świetny. Jestem bardzo ciekawa kto ją tam zaatakował. Jako niecierpliwa dusza ^^ niecierpliwie czekam na kolejną notkę.
Życzę weny.
Super rozdział . ciekawi mnie o co chodzi w tą kapłanką. I kto zaatakował Isabeau. jestem tutaj nowa zaczęłam czytać twojego bloga około tydzień temu i naprawdę masz rękę do pisania. pozdrawiam Anja ;*
OdpowiedzUsuńOoooo, zaczynamy zabawę <3 Señoras y Señores, tu Ness zaczęła się bawić historią :D
OdpowiedzUsuń