– Naprawdę musimy sprawdzać to w
ten sposób?
Joce nie wyglądała
na zadowoloną. Szła powoli, ostrożnie stawiając kolejne kroki – i to bynajmniej
nie przez to, że źle się czuła. Tak przynajmniej sądziła
Alessia, dobrze wiedząc, co zniechęcało siostrę do poruszania się po lesie.
W zasadzie gdyby była, sama również zostałaby w domu, zwłaszcza że
jak nic zbierało się na deszcz. Kolejny, bo chyba tylko cudem po kilku
godzinach opadów pogoda uspokoiła się, jakby wyczuwając, że nadchodzący wieczór
miał okazać się wyjątkowy.
Tak czy inaczej,
w lesie było mokro, zimno, a ściółka zamieniła się w bagno.
Biorąc pod uwagę to, że nie poruszali się żadną znaną ścieżką,
próbując znaleźć w gęstwinie w miarę bezpieczne, odległe miejsce,
spacer w najmniejszym stopniu nie nosił znamion przyjemnego.
– Wiesz… To lepsza
opcja niż salon – rzuciła zaczepnym tonem, próbując rozluźnić atmosferę. – Za długo
szukałyście z mamą tego domu, więc…
– Daj mi
jeszcze pięć minut i będziemy mogli się zatrzymać – wtrącił Ariel.
Mimowolnie się
uśmiechnęła. Szedł przodem, tak naprawdę niczego żadnej z nich nie tłumacząc.
Czuła go aż nazbyt wyraźnie, tak jak i to, że za jakaś godzinę
najbezpieczniej będzie trzymać się od niego z daleka.
Przechodzili przez to tak wiele razy, że Alessia z łatwością mogła to wyczuć.
Instynkt podpowiadał jej, że najbezpieczniej będzie zabrać Jocelyne i w popłochu
oddalić się, póki nie zajdzie księżyc, ale stanowczo kazała się zamknąć
tej części swojej podświadomości. Na paniczną ucieczkę czas miał przyjść
później, zresztą jak zawsze.
Kątem oka
zerknęła na Joce, jednak wobec niej nie poczuła absolutnie niczego.
No, może opiekuńczy odruch, który nakazał jej doskoczyć do siostry,
kiedy ta znów potknęła się na nierówności terenu. W porę
pochwyciła pół-wampirzycę za ramię, zanim ta zdążyłaby wylądować na błotnistym
podłożu.
– W porządku?
Właściwie
sama nie była pewna, o co pyta. Przyłapała się na tym, że
na dłuższą chwilę skoncentrowała się zarówno na zapachu, jak i temperaturze
dziewczyny. Nie wyczuła niczego niewłaściwego, co w równym stopniu ją
uspokoiło, co i zmartwiło. Gdzieś w pamięci wciąż miała Nattie –
niedoszłą wilkołaczycę, która kilka miesięcy wcześniej dosłownie wykrwawiła się
w jej ramionach, niezdolna poradzić sobie z przemianą. Ją też
najpewniej ukąsił Charon, co jedynie bardziej niepokoiło Alessię. Gdyby do tego
wszystkiego doświadczyła czegoś podobnego, kiedy chodziło o Jocelyne…
Natychmiast
odrzuciła od siebie tę myśl.
– Poza tym,
że zaraz zamarznę? – mruknęła bez większego entuzjazmu Joce. – Nie jest
źle.
Kichnęła,
jakby na potwierdzenie swoich słów. Mocniej otuliła się kurtką. Ani trochę
nie wyglądała jak ktoś, kto w najbliższym czasie miałby zwijać się,
podczas gdy jego ciało próbowałoby całkowicie zmienić postać. I choć
ani Alessia, ani żadne z jej bliskich nie było pewne, co to oznaczało,
coś w takim stanie rzeczy napawało wszystkich nadzieją.
Cokolwiek się
wydarzyło, być może Charon zawiódł. Co prawda Ariel zarzekał się, że nie istniała
możliwość, by ugryzienie tak po prostu nie zadziałało, ale wszystkie
znaki na niebie i ziemi sugerowały coś innego. Ali chciała wierzyć,
że to przychylność bogini albo po prostu sama Joce. Kto wie,
może jej ludzka natura jednak była nie do ruszenia? To brzmiało
jak najsłabsze wyjaśnienie na świecie, ale co z tego? Liz też pozostawała
człowiekiem, choć przecież ukąsił ją wampir. Co z tego, że w międzyczasie
potrzebne było poświecenie ze strony Damiena, który bez chwili wahania
oddał dla dziewczyny wszystko to, co miał najcenniejszego.
W temacie
bliźniaka, Alessia czuła, że powinna z nim porozmawiać. Mijali się, co
prawda nieświadomie, ale to nie zmieniało najważniejszego: że wyczuwała,
kiedy Damiena coś dręczyło. Tym razem bez wątpienia tak było, choć
nie potrafiła określić, co kryło się za tym przekonaniem. Na pewno
spędzał sporo czasu z Elizabeth poza domem, co mogłoby oznaczać dosłownie
wszystko, ale… Och, Ali nie była głupia. A w ostatnim czasie
mijając się Liz zauważyła, że ta podejrzanie szybko zminimalizowała
strony internetowe, które akurat w skupieniu przeglądała przy kuchennym
stole. Jeśli ta dwójka coś kombinowała, Alessia czuła się w obowiązku
tego dowiedzieć.
Uśmiechnęła się
pod nosem na samą myśl. Czasami czuła się niemal tak, jakby znów
była nastolatką, której życiowym celem pozostawało drażnienie się z najukochańszym
(bo i jedynym) bratem.
– Tu chyba
może być – ocenił Ariel, przy okazji skutecznie wyrywając Ali z zamyślenia.
Drzewa
ustąpiły, zapewniając całej trójce więcej wolnej przestrzeni. Alessia
przestąpiła naprzód, z zaciekawieniem rozglądając się dookoła. W Mieście
Nocy potrafiła wskazać przynajmniej kilka ładnych polan, ale Seattle
wydawało się pod tym względem ograniczone. Miejsce, które ostatecznie
wskazał Ariel, również pozostawało wiele do życzenia, pod każdym
względem zwyczajne. I mokre. W zasadzie patrząc na zarośniętą
okolicę, miała wrażenie, że trafili po prostu na pamiątkę po kilku
wyciętych drzewach.
Cóż,
musiało wystarczyć. Przecież i tak nie szukali miejsca na odprawienie
publicznych uroczystości, ale czegoś, co mogłoby zadowolić zmieniającego się
wilkołaka… Bądź dwa. Pamiętając ból, który towarzyszył jej samej,
kiedy wylądowała w podobnym położeniu, szczerze wątpiła, żeby
Dla
pewności spojrzała na siostrę, ale ta sprawiała wrażenie przede
wszystkim zniechęconej. Nie, zdecydowanie nie wyglądała na zmieniające się
dziecko księżyca.
Dzięki
bogini, westchnęła w duchu Ali, ale zmusiła się do tego,
by nie dopuścić do siebie ulgi zbyt wcześniej. Wciąż musieli się
upewnić.
Plan było
bardzo prostu i wcale nie aż tak ryzykowny, jak mogłoby się
wydawać. Cóż, przynajmniej jej zdaniem. Przywykła do towarzyszenia
Arielowi wtedy, gdy zbliżała się pełnia – w granicach rozsądku,
oczywiście. Zdecydowanie wolała nie sprawdzać, jak świadomy mógł okazać się
pod postacią podążającego za zwierzęcymi instynktami wilka. Tak czy siak,
jej obecność podczas całego procesu wydała się równie naturalna, co i zabranie
samego Ariela. Co prawda nie mógł więcej, prócz ewentualnego poprowadzenia
Jocelyne przez proces – przynajmniej tak długo, jak oboje wiedzieliby, co się
dzieje – ale nawet to wydawało lepsze, niż gdyby mieli zostawić
dziewczynę samą.
Początkowo
delegacja miała być większa. Wciąż pozostawało zagrożenie ze strony samego
Charona, choć i ten tej nocy miał okazać się raczej nieosiągalny.
Chyba, bo jedynie bogini raczyła wiedzieć, czego spodziewać się po facecie,
który pozostawał nieczuły na srebro i samą śmierć. Tyle wystarczyło,
by wzbudzić wątpliwości co do bezpieczeństwa wyjścia po zmroku
do lasu. Ostatecznie to Ariel uciął wszelakie dyskusje, przytomnie
zauważając, że podatne na pełnię dziecko księżyca mogło okazać się dużo
większym niebezpieczeństwem, zwłaszcza gdyby po lesie biegała cała grupa
nieśmiertelnych. Ich trójka wydawała się wystarczająca, zwłaszcza
gdyby okazało się, że Joce jednak nie miała się przeistoczyć.
Cóż, jak
Alessia znała swoich najbliższych, wciąż mogła spodziewać się, że patrolowali
okolicę. Może na szerszą skalę, by przypadkiem nie wpaść na Ariela,
ale jednak. Jeśli nie Cullenowie, to na pewno ojciec,
zwłaszcza że chodziło o jego dwie jedyne córki.
Ewentualnie
Ryan… Ten chłopak wyglądał, jakby mógł za nami pójść mimo wszystko.
Och, po rozmowie
z Damienem powinna przycisnąć również Jocelyne. Jak na dobrą starszą
siostrę przystało.
– Dobra…
Więc co teraz? – westchnęła Joce, krzyżując ramiona na piersi.
Wciąż nie wyglądała
na przekonaną. Stała w pobliżu linii drzew, w oddaleniu od Ariela,
choć może nawet nie była tego świadoma. Alessia mogła sobie wyobrazić, że
instynkt robił swoje. I choć w normalnym wypadku uznałaby to za najzupełniej
naturalne, w przypadku siostry dało jej do myślenia.
– Czekamy.
Wybacz, nie mam lepszego pomysłu – wyjaśnił Ariel, posyłając dziewczynie
blady uśmiech. – To kwestia godziny. Jeśli do tego wszystkiego nic się
nie zadzieje… No, wrócicie do domu – zapewnił, wzruszając ramionami.
Brzmiał na spokojniejszego.
Ali chciała wierzyć, że tak naprawdę nabrał pewności już w chwili, w której
zauważył Jocelyne po raz pierwszy. To, że ostatecznie wylądowali w tym
miejscu, pozostawało wyłącznie formalnością.
Joce
skinęła głową. Uspokoiła się, kiedy przerwali marsz. Co prawda wciąż nerwowo
pocierała ramiona i Alessia obawiała się, że wieczór w lesie mógł
skończyć się dla niej co najwyżej przeziębieniem, ale to wcale nie wydawało się
takie złe. Katar mijał, czego nie dało się powiedzieć o wpływie
księżyca.
Kolejnych
kilka minut spędzili w ciszy, ale to też wydawało się właściwe.
Ali przywykła do takiego stanu rzeczy, zwłaszcza że w większości
przypadków i tak nie wiedziała, co mogłaby powiedzieć. Może gdyby
byli sami, zdobyłaby się na żarty albo jakąś dwuznaczną uwagę
pod adresem męża. Och, albo coś subtelnego, co miałoby szansę
rozluźnić atmosferę.
Z drugiej
strony wiedziała przecież, że najwłaściwsza w tym wszystkim pozostawała
cisza. Aż za dobrze pamiętała towarzyszące jej zmęczenie i niechęć
do jakichkolwiek rozmów. Ariel przez lata nauczył się wprawnie to ukrywać,
ale znała go wystarczająco, by wychwycić drobne symptomy, które
jednoznacznie świadczyły o nadchodzącej pełni. Bardziej rzucająca się
w oczy bladość czy delikatne drżenie rąk zdawały się mówić same
za siebie.
Zacisnęła
usta. Chciała go przytulić i zapewnić, że wszystko będzie w porządku.
Gdyby mogła, aż do samego końca trwałaby w jego objęciach, gotowa
zabrać choć część bólu, którego doświadczał. W takich chwilach żałowała, że
nawet po ślubie nie stworzyli z Arielem więzi, zwłaszcza że nie mogli
pozwolić sobie na wymianę krwi. Chwilami wciąż nie była pewna jak to działało,
ale czuła się rozczarowana. Tylko trochę, ale wciąż. Co
prawda mogła się założyć, że chłopak czuł przede wszystkim ulgę, ale i tak…
– Ehm…
Arielu? – doszedł ją niepewny szept Jocelyne.
Oboje
przenieśli wzrok na dziewczynę. Stała spokojnie, spoglądając na ziemię
u swoich stóp. Wciąż obejmowała się ramionami, pocierając je
nieznacznie, by zapobiec utracie cierpła.
– Co tam? –
rzucił jakby od niechcenia Ariel.
Zabrzmiał
niewinnie, wręcz na rozluźnionego, ale i to Alessia zdołała
wyciągnąć wnioski. Znała to czujne spojrzenie. Och, a potem wyczuła,
że głos mu zadrżał – ledwo zauważalnie, ale jednak.
Zacisnęła
dłonie w pięści, dla pewności chowając je za plecami. To jeszcze
nie był ten moment, ale…
– To… boli,
prawda? – zapytała w końcu Joce, ostrożnie dobierając słowa. Zmierzała,
jakby żałując zaczętego tematu, ale ostatecznie kontynuowała: – Cała ta przemiana…
Może to zły moment i mogłam zapytać wcześniej. Przepraszam, ja…
Urwała, ale
to nie miało znaczenia. Coś w jej tonie sprawiło, że Alessia jednak
ruszyła się z miejsca, błyskawicznie materializując tuż obok.
Zachęcająco wyciągnęła ramiona do siostry, bez wahania przygarniając ją
do siebie. Aż za dobrze pamiętała, że sama potrzebowała dokładnie
tego samego, kiedy pełnia stała się faktem, nie zaś jakimś
bliżej nieokreślonym terminem w przyszłości. Różnica polegała na tym,
że aż za dobrze znała odpowiedź na pytanie, które dręczyło Jocelyne.
Widziała dość, by nie mieć wątpliwości.
Zerknęła na Ariela,
ale ten z uporem milczał, nie śpiesząc się z jakimikolwiek
wyjaśnieniami. Dla zyskania na czasie uniósł twarz, zwracając się ku
zachmurzonemu niebu. Podążyła za jego spojrzeniem, wciąż nerwowo obejmując
Joce. W tamtej chwili nie była pewna, czy przytulała siostrę,
żeby uspokoić ją, czy może jednak siebie.
Nawet przez
chmury widziała łagodny zaraz księżyca. Wciąż nie aż tak wyraźny, jak
być powinien, ale…
Na policzku
poczuła coś mokrego. Och, więc jednak zbierało się na deszcz.
– Świetnie –
jęknęła, kiedy nabrała pewności, że będzie padać. Wystarczyła chwila, by niebo
otworzyło się całkowicie.
– W takich
chwilach tęsknię za Miastem Nocy – mruknęła Joce, dosłownie wyjmując
Alessi te słowa z ust.
Wycofały się
pod najbliższe drzewo, chcąc chociaż częściowo uchronić przed ulewą. Co
prawda Ali podejrzewała, że przyjdzie im wrócić do domu jako dwie
przemoczone kury, ale to wcale nie było takie złe. Na pewno
lepsze niż obrośniecie futerkiem i bieganie po okolicy na czterech
łapach. I, o bogini, gdyby przynajmniej miała pewność, że przy wampirzej
naturze taki stan nie okazałby się bolesny, a sam proces po stokroć
gorszy od okresu, może nawet mogłaby się na to zgodzić. Srebrzysty
wilk, w którego zamieniał się Ariel, był naprawdę piękny, chociaż…
Jakby w odpowiedzi
na jej wahanie, usłyszała zdławiony jęk. Tym razem nie powstrzymał
grymasu. Wyraźnie się skrzywił, nieznacznie kuląc i w nerwowym geście
przykładając dłoń do brzucha.
To już.
Była tego pewna, zwłaszcza że dobrze znała scenariusz. Nawet jeśli zostało im
jeszcze trochę czasu, Alessia dobrze wiedziała, że chłopak zdecydowanie nie miał
spędzić ich na relaksowaniu się. Miała wręcz wrażenie, że nawet nie zauważył
padającego deszczu, a może po prostu chłód opadów do pewnego
stopnia był dla niego kojący.
– Ariel? –
zmartwiła się Jocelyne.
Ona nie miała
prawa wiedzieć. Nawet jeśli rozumiała, kim był, zdecydowanie nie była na tyle
szalona, by w którąś pełnię pójść i z odległości podziwiać
wyjące się w agonii, przemieniające się wilki. Cóż, nie to co
jej starsza siostra.
Sama
Jocelyne pozostawała równie spokojna, co i do tej pory. Nie, zdecydowanie
nie wyglądała na bliską przemiany, ale…
– Jest…
okej – wycedził przez zaciśnięte zęby Ariel. Przeniósł spojrzenie na dwie schowane
pod drzewem pół-wampirzyce, jakimś cudem wciąż będąc w stanie wysilić się
na zmęczony uśmiech. – Spadajcie stąd. Nie wiem jak, ale… chyba mamy
szczęście – dodał i mimo bólu, Alessia wyczuła w jego głosie przede
wszystkim ulgę.
– Serio? Ale…
– Tak,
spadajcie – powtórzył i tym razem jego słowa zabrzmiały dużo pewniej.
Już dawno
przywykła do słuchania go w takich momentach. Co prawda zawsze kusiło
ją, żeby zostać z Arielem dłużej, nawet jeśli nie mogła mu pomóc, ale dobrze
wiedziała, że to nie wchodziło w grę. Nie tylko przez to,
że mógł okazać się niebezpieczny. Podejrzewała, że również wolałaby zostać
sama, gdyby regularnie przyszło jej przechodzić przez coś takiego.
Bez słowa
pociągnęła Joce za rękę. Podchwyciła niespokojne spojrzenie dziewczyny,
więc jedynie potrząsnęła głową. Przez moment miała ochotę ją uściskać,
dopiero zaczynając dopuszczać do siebie nieopisaną wręcz ulgę, wynikającą ze
słów Ariela. Cokolwiek zadecydowało, nie miało znaczenia. Alessia tak czy siak
była za to zrządzenie losu wdzięczna.
– Chodźmy
stąd.
Nie
doczekała się uporu. Wkrótce po tym obie puściły się biegiem w głąb
lasu, nie oglądając się za siebie. Dla pewności narzuciła zdecydowane
tempo i choć kilka razy miała wrażenie, że będzie musiała jednak
ratować siostrę przed upadkiem, Joce ostatecznie zdołała dotrzymać jej kroku.
Milcząca, blada i niespokojna, ale jednak taka sama, jak do tej
pory.
I żywa.
W gruncie
rzeczy nie potrzebowała niczego więcej.
Blisko pół
godziny później, kiedy całe mokre wpadły do przyjemnie ciepłego
przedpokoju, Alessia mogła wręcz przysiąc, że gdzieś z oddali doszło ją
znajome wilcze wycie.
Słyszała głosy z salonu,
ale nie poświęciła im większej uwagi. Były inne niż do tej pory,
bardziej swobodne, co mimo wszystko pozwoliło jej się rozluźnić. Nie żeby
ją to dziwiło. W końcu sama poczuła się tak, jakby kamień spadł
jej z serca, kiedy nabrała pewności, że Jocelyne jakimś cudem
dopisało nieprawdopodobne wręcz szczęście. Przynajmniej na razie żadne z nich
nie próbowało pytać o powody.
Uśmiechnęła się
pod nosem, kiedy w pewnym momencie doszły ją znajome dźwięki gitary.
Miała ochotę jednak zejść na dół, aż rwąc się do tego, by usiąść
przy ojcu i po prostu słuchać. Była gotowa przysiąc, że minęły całe
wieki, kiedy robiła to po raz ostatni.
Przystanęła
w korytarzu. Niedbałym gestem przeczesała wciąż wilgotne po gorącym
prysznicu włosy palcami. Jej spojrzenie w pierwszym odruchu
powędrowało ku schodom, jednak prawie natychmiast spoczęło na mijanych
drzwiach.
Nie zastanawiając się
długo, nacisnęła klamkę.
– Mogłaś
zapukać – usłyszała już na wstępie, ale w głosie Damiena nie wyczuła
nawet śladu pretensji.
– A otworzyłbyś
mi?
Wyszczerzyła
się, podchwyciwszy jego spojrzenie. Wiedziała, że będzie sam, zwłaszcza że
dopiero co osobiście ustąpiła Elizabeth łazienkę. To dawało dobrych
piętnaście minut, by spróbować przycisnąć bliźniaka i jednak zachęcić
go do zwierzeń.
– Cóż…
Mogłaś wejść oknem – zauważył po chwili zastanowienia. Dotychczas na wpół
leżał na łóżku; ostatecznie zdecydował się usiąść, wciąż czujnie ją
obserwując. – Jak się trzymasz? Wiem, że z Joce wszystko gra, ale Ariel…
Coś w jego słowach
sprawiło, że poczuła przyjemne ciepło w okolicach serca. Podeszła bliżej,
bez wahania siadając tuż obok bliźniaka. Oczywiście, że kiedy przyszło co
do czego, Święty Damien jak zawsze zdołał wykaraskać się z niezręcznej
sytuacji i powiedzieć coś, co zabrzmiałoby… choć odrobinę właściwie.
–
Przyzwyczaiłam się. Pójdę do niego, kiedy księżyc straci na mocy –
zapewniła i zabrzmiało to niemal pogodnie. Machinalnie potarła
obrączkę. Chwilami wciąż nie wierzyła, że nosi ją na palcu. – Ale to miłe,
że się przejmujesz.
– Zawsze się
przejmuję – obruszył się.
Tym razem
nie powstrzymała się od parsknięcia.
– Tak. Jak
i ja tobą – przypomniała usłużnie. – Zwłaszcza gdy ty i Liz
zachowujecie się, jakbyście mieli coś na sumieniu. Tak tylko mówię…
– Ach. –
Przez twarz Damiena przemknął cień. – Zauważyłaś, czy to po prostu
więź?
Przyjęła z ulgą
to, że przynajmniej nie próbował kłamać. Nie żeby w ogóle mógł,
zwłaszcza że znała go za dobrze. Inna sprawa, że ten chłopak
zdecydowanie się do tego nie nadawał, o ile w grę nie wchodziło
zwodzenie ludzi… O ile wspomnianym człowiekiem akurat nie była
Elizabeth Evans.
– Oba.
Damien
skinął głową. Wciąż nie wyglądał na przekonanego.
– To dość…
skomplikowane – przyznał wymijająco.
– Och,
czyżby? – rzuciła zaczepnym tonem. Spróbowała szturchnąć go łokciem w żebra,
ale bez większego wysiłku uniknął ciosu. Mogła się tego spodziewać.
– Bardziej niż związek z wilkołakiem.
– Chyba
nie. Ale wiesz… Liz myśli o studiach.
Brwi Alessi
powędrowały ku górze. Z zaciekawieniem spojrzała na Damiena,
bynajmniej niezszokowana tym, co właśnie powiedział.
– A to źle,
bo…?
– Nie wiem.
Nie o to chodzi, czy to źle – wyjaśnił pospiesznie. – Po prostu
jest dziwnie. Zwłaszcza że nie zamierza studiować w Seattle.
To
zabrzmiało bardziej klarownie, choć wciąż nie dostrzegała problemu. Tak sądziła,
że kiedy ostatnim razem widziała Elizabeth, ta przeglądała oferty
mieszkań. Biorąc pod uwagę to, co właśnie mówił jej brat…
–
Wyjeżdżacie razem? – rzuciła niemal pogodnym tonem. – No, nie patrz tak na mnie.
Wyjechałam do Lille i jakoś nikt mnie nie zatrzymywał. Nic
dziwnego, jeśli chciałaby stąd uciec. Chyba że właśnie planuje separację, ale biorąc
pod uwagę to, ile czasu spędzacie razem…
Urwała, kiedy
nagle otoczyły ją ciepłe ramiona. Bez słowa wtuliła się w Damiena,
układając głowę na jego ramieniu. Poczuła, jak uchodzi z niej całe
napięcie, zwłaszcza że już od dawna jego dotyk był tak właściwy,
jak od samego początku powinien. Bez śladów dwuznaczności, jakby w chwili,
w której oboje znaleźli te właściwe osoby, wszystko w końcu znalazło się
na swoim miejscu.
W żaden
sposób nie skomentował jej słów, ale tak naprawdę to wydawało się
zbędne. Zresztą mogłaby dodać do tematu? Jeśli Liz chciała wyjechać i zacząć
z nim normalnie żyć, zdecydowanie nie mieli powodów do niepokoju.
Jakoś nie wyobrażała sobie, by ktokolwiek mógł się sprzeciwiać.
No, może ojciec dostałby zawału, gdyby to Jocelyne przyszła do niego
z pierścionkiem zaręczynowym na palcu, zwłaszcza że sama widziała w Joce
dziecko, ale…
– Jakbyś
myślał o wyborze obrączek czy czymś takim, to się polecam. Tak tylko mówię
– mruknęła, a Damien wyprostował się gwałtownie. – W ślubnych
planach też już mam wprawę.
– Jednak
zaczniemy od mieszkania. Dzięki, Ali.
Wywróciła
oczami. Może i tak było lepiej. Jeśli Liz chciała zakosztować studenckiego
życia, zaręczyny nie do końca mogły być jej na rękę.
– W tym
też się polecam. Obiecuję, że nie wybiorę ciemnej twierdzy, w której
można zamieszkać z wilkołakiem.
W chwili, w której Damien skwitował jej słowa serdecznym śmiechem, w pełni zdołała się rozluźnić.
Hejo, hejo! Jeśli komuś jakimś cudem to umknęło, to wczoraj na Kroniki wleciał absolutnie cudowny dodatek z Marco i Renesmee: KLIK. Wyjątkowy tym bardziej że… nie napisałam go ja. Także zapraszam, bo warto! <3
OdpowiedzUsuń