
– To miejsce jest piękne.
Naprawdę piękne, ale…
Esme
powiodła wzrokiem dookoła. Jej oczy błyszczały w sposób, którego nie
widział u niej od dawna, choć zarazem wydawał się jak najbardziej
właściwy. Wyczuł wahanie w jej głosie – swego rodzaju mieszankę ulgi,
fascynacji, ale przede wszystkim obawy. Ani trochę nie dziwiło go, że przez
cały ten czas nie rwała się do tego, by spróbować odwiedzić to miejsce, nieważne
pod czyją opieką się znajdowało.
Z nim było
inaczej, choć po ostatniej wizycie w świecie bogini mimo wszystko czuł się
zaniepokojony. Tak przynajmniej było do czasu, aż przekonał się, że Cassandra
miała się dobrze. Wierzył, że Beatrycze powinna się ucieszyć, nawet jeśli wciąż
martwiłaby się o siostrę, jak nic woląc spotkać się z nią osobiście.
Korytarz
wyglądał na opustoszały, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Obserwował Esme,
kiedy przesunęła się naprzód, z zaciekawieniem wodząc wzrokiem dookoła. Ten
dom był inny niż posiadłości, w której wylądowali za sprawą Ciemności.
Przestronny, z błyszczącymi podłogami i srebrzystym blaskiem księżyca,
wdzierającym się do środka przez okna. Na moment zapatrzył się, kiedy światło
musnęło mleczną skórę wampirzycy, łagodnie z nią igrając.
– I bezpieczne
– oznajmił z przekonaniem. – Tego jednego jestem pewien.
Mógł to
wyczuć, choć myśl o tym wciąż była dziwna. A jednak w powietrzu
czuł przede wszystkim spokój, bez choćby śladu tego dziwnego impulsu, który
zaalarmował wszystkich, kiedy stało się coś złego. Nie miał pewności, jak to
działało i czy faktycznie miało miejsce, ale zdecydował się nad tym nie
zastanawiać. Może wszystko w istocie sprowadzało się do zaufania Selene –
tego oraz przyjęcia praw, którymi miałby rządzić się ten ze światów.
Nie chciał
się tym przejmować. Nie tego wieczoru i nie mając u swojego boku Esme.
Jej obecność w domu, który – jakby nie patrzeć – zajmowały jego krewne,
wydawała się najzupełniej właściwe.
Spojrzała
na niego z zaciekawieniem, kiedy tak po prostu podszedł bliżej, ujmując ją
za rękę. Kasztanowe włosy opadły jej na twarz, gdy nieznacznie przechyliła
głowę.
– Dlaczego
mam wrażenie, że wiesz, gdzie mnie prowadzisz? – zapytała ze spokojem, ledwo tylko
razem ruszyli w głąb korytarza.
– Nie mam
pojęcia – przyznał zgodnie z prawdą. – Ale stamtąd dochodząc głosy, więc…
Skinęła
głową. Przez chwilę milczeli, nasłuchując, co samo w sobie okazało się
proste. Przyjemnie było usłyszeć śmiechy
– melodyjne, bez wątpienia należące do kobiet. Wydawały się szczęśliwe i to
również przyjął z ulgą, nawet mimo świadomości, że wciąż pozostawały
uwięzione. Co prawda u boku bogini i w świecie, który w niczym
nie przypominał stworzonej przez Ciemność złotej klatki, jak nic miało być im
lepiej, ale mimo wszystko…
Obawiał się,
że to było wszystko, co mogli im zaoferować.
Tyle że nic
nie wskazywało na to, by którakolwiek z kobiet miała pretensje. Wróciły tutaj
i to również mówiło samo za siebie. Mógł tylko zgadywać, ile w tym
było przyzwyczajenia, a ile faktycznej potrzeby przebywania razem. Liczyło
się, że ostatecznie wszystkie odnalazły choć częściowe ukojenie.
Myślami
tylko na moment uciekł ku Elenie i świadomości, że właśnie zostawił ją z parą
demonów. Być może mógł uznać to za postęp, tak jak i to, że naprawdę lubił
Andreasa. Rafael zachowywał się znośnie, sprawiając wrażenie co najwyżej poirytowanego.
Carlisle nie miał pojęcia czy to dobrze, ale kto tak naprawdę wiedział, czego
spodziewać się po demonie…?
– O. Dobry
wieczór.
Znajomy głos
dobiegał z głębi korytarza. Anabelle pojawiła się tuż przed nimi,
uśmiechając się promiennie. Z jasnymi włosami i drobniutką posturą,
mogłaby uchodzić za aniołka, zwłaszcza gdy uśmiechała się w ten sposób.
Nie sprawiając wrażenia ani trochę zaniepokojonej, podeszła bliżej, co jedynie
utwierdziło Carlisle’a w przekonaniu, że ich rozpoznała.
– Jak się
masz, Ana? – rzucił, mimowolnie się uśmiechając. – Poznaj, proszę, Esme –
dodał, mocniej chwytając żonę za rękę. – Nie miałem okazji przedstawić się przy
ostatniej okazji
Anabelle
jedynie się uśmiechnęła.
– Poznałam.
Beatrycze dużo ze mną rozmawiała – przypomniała pogodnym tonem. Zaraz po tym bezceremonialnie
zwróciła się ku Esme: – Mówiła, że jesteś kochana. Wierzę jej – oznajmiła z rozbrajającą
wręcz szczerością.
Wraz z tymi
słowami, bezceremonialnie przestąpiła naprzód, by móc wampirzycę uściskać.
Wyczuł, że ta zesztywniała, wyraźnie zaskoczona. To były zaledwie ułamki
sekund; tylko tyle wystarczyło Esme, by otrząsnąć się i przygarnąć do
siebie dziewczynkę. Dłoń jak gdyby nigdy nic wsunęła w jasne włosy Any,
raz po raz przeczesując je palcami.
Spojrzenie
Carlisle’a momentalnie powędrowało ku twarzy krewnej. Nie była dzieckiem – nie
tak naprawdę, zwłaszcza po tylu latach od swojej… cóż, śmierci – ale trudno
było mu postrzegać ją inaczej. Mimo wszystko zawahał się, zastanawiając nad
tym, czy powinien ostrzec Esme. Pamiętał frustrację Anabelle, wyraźnie poirytowanej
tym, że nawet inne dusze traktowały ją pobłażliwie, sugerując się wyłącznie
dziecięcą aparycją. Jeśli sobie tego nie życzyła…
Ale nic nie
wskazywało na to, żeby Ana miała o cokolwiek pretensje.
– Chcecie
się przejść? – zapytała w zamian. – Mogłabym pokazać wam dom, póki jeszcze
nikt nie śpi.
– Jest aż
tak późno? – zmartwił się. – Myślałem, że… – Potrząsnął głową. – Podobno w świecie
Selene zawsze panowała noc – wyjaśnił, przypominając sobie słowa Andreasa.
– Być może
zanim wróciła. Dla nas wciąż wstaje słońce – odpowiedziała bez chwili wahania
Anabelle. Nagle spoważniała, choć przez moment nie sprawiając wrażenia kogoś aż
tak młodego, jak mogłoby się wydawać. – Wiele z nas wciąż boi się
ciemności. Selene to rozumie.
Mógł się
tego domyślić. Pamiętał smutek na twarzy bogini i to, jak ta wspomniała,
że jej podopieczne wciąż nie przepadały za wychodzeniem po zmroku. Mógł
skojarzyć fakty, ale zamieszanie sprawiło, że jego uwaga skupiła się na czymś
zgoła innym.
Przestał o tym
myśleć, kiedy Anabelle poprowadziła ich w głąb domu, pewnie poruszając się
po opustoszałych korytarzach. Ona jedna nie sprawiała wrażenia kogoś, kto
obawiał się ciemności. Szła szybkim, energicznym krokiem, raz po raz oglądając się,
by upewni, czy wciąż za nią podążali.
–
Widzieliście już Cassie? – zapytała w pewnym momencie. – Już z nią w porządku.
Pomyślałam, że Trycze będzie chciała wiedzieć.
– Odchodziła
od zmysłów – przyznała Esme, siląc się na blady uśmiech. – Powiemy jej. Ona i Leana
na pewno się ucieszą.
– Och,
Leana… – Anabelle nagle się zatrzymała, ponownie zwracając w ich stronę. –
Jak sobie radzi? Ostatnio mówiła takie głupoty – dodała, wznosząc jasne oczy ku
górze.
Carlisle
przez krótką chwilę był bliski tego, żeby się uśmiechnąć – i to bynajmniej
nie w wesoły sposób. Nazywanie tego, co przy spotkaniu z Selene mówiła
Leana „głupotami” zdecydowanie nie wchodziło w grę. Przynajmniej jemu nie
przyszłoby do głowy, by właśnie w ten sposób podsumować zachowanie
przerażonej, kajającej przed boginią dziewczyny.
Teraz to
pozostawało wyłącznie wspomnieniem – odległym, choć wciąż obecnym. Leana żyła,
próbując odnaleźć się w cudownie odzyskanym życiu. Wydawała się
szczęśliwa, przynajmniej na pierwszy rzut oka, choć nie miał okazji spędzić z nią
dość czasu, by w pełni to ocenić.
– Leana
jest… – zaczął, ale ruch w ciemnościach powstrzymał go przed tym, żeby
dokończyć.
Wampirze zmysły
zrobiły swoje, nie pozwalając tak po prostu zignorować czającej się w głębi
korytarza kobiety. Nie zaskoczył go widok jasnych włosów i smukłej
sylwetki; wszystkie jego krewne pod tym względem pozostawały do siebie podobne.
Kiedy kobieta podeszła bliżej, przekonał się, że była starsza od pozostałych –
tylko nieznacznie, ale tyle wystarczyło, żeby zorientował się, kogo miał przed
sobą. Tyle przynajmniej wywnioskował, zdolny co najwyżej w milczeniu
wpatrywać się w, jak sądził, Ariadnę.
Kobieta
zawahała się na ich widok. Przystanęła, wyraźnie spłoszona, choć nie w sposób,
który Carlisle zaobserwował chociażby u Cassandry. Wyraźnie wyczuł bijący
od przybyszki dystans, wręcz niechęć, choć w pierwszym odruchu odrzucił od
siebie taką możliwość – i to nie tylko dlatego, że właśnie miał przed sobą
swoją… cóż, babkę.
Jakby przyjęcie
do wiadomości, że wyglądająca jak kopia Eleny Beatrycze wcale nie była od niego
młodsza…
Odrzucił od
siebie tę myśl. Wyprostował się, przez chwilę spoglądając na kobietę i niemalże
spodziewając się, że ta odwróci się na pięcie i ucieknie. W pamięci wciąż
miał słowa Lawrence’a, zwłaszcza że ten aż nazbyt wyraźnie wyrażał swoją
niechęć względem teściowej. Carlisle podchodził z rezerwą do słów ojca, tym
bardziej że L. mało komu otwarcie okazywał sympatię, jednak w tamtej chwili
uświadomił sobie, że coś musiało być na rzeczy. Choć widział Ariadnę już
podczas spotkania, które zorganizowała bogini zaraz po swoim powrocie, dopiero
dziś udało mu się przyjrzeć jej się dokładniej, a co dopiero zaobserwować
bijący od kobiety chłód.
– Ciociu… –
wyrwało się Anabelle. Nawet jej głos zabrzmiał dużo mniej energicznie niż wcześniej.
Dotychczas
wciąż skupiona na dziewczynce Esme również przeniosła wzrok na nowo przybyłą.
Na ustach wampirzycy jak na zawołanie pojawił się serdeczny uśmiech. W normalnym
wypadku Carlisle uwierzyłby, że tylko tyle wystarczyłoby, żeby jego żona zjednała
sobie sympatię dosłownie każdego, jednak coś w postawie Ariadny
uświadomiło mu, że tym razem to wcale nie miało być takie łatwe.
Cokolwiek
myślała sobie przybyszka, ostatecznie zdecydowała się podejść bliżej. Wyraźnie
wyczuł moment, w którym porzuciła plan ucieczki, chcąc nie chcąc decydując
się dostosować do tego, że została zauważona. Wyprostowała się, odrzucając
jasne włosy na plecy i w wyniosły,
dumny sposób unosząc głowę. Mimo wszystko w jej ruchach i postawie Carlisle’owi
dało się doszukać czegoś, co podsunęło mu na swój sposób niepokojący,
niedorzeczny wniosek: to, że Ariadna się bała.
Niechęć, którą
zaobserwował wcześniej, jak nic skierowana była względem niego i Esme.
Zacisnął
usta. Musiał coś pomylić, tym bardziej że nawet jej nie znał, ale mimo
wszystko…
– Tak mi
się wydawało, że słyszałam głosy. Słychać cię na pół piętra, Anabelle – rzuciła
bez większego zainteresowania Ariadna.
– Mamy gości.
Przez twarz
kobiety przemknął cień – tylko przez chwilę, ale jednak. Ostatecznie zachowała
obojętność, szybkim krokiem przemykając przez korytarz i trzymając się na
tyle daleko, by móc okrążyć zebraną w hallu grupkę.
– Tak… Trudno,
żebym nie zauważyła. – Po jej tonie wciąż trudno było ocenić, co tak naprawdę
sobie myślała. – O tej porze…
– Nie
mieliśmy pojęcia – rzuciła przepraszającym tonem Esme. Wciąż się uśmiechała,
choć już nie tak pewnie jak wcześniej. – Nie chcieliśmy przeszkadzać. Ana była
na tyle dobra, żeby dotrzymać nam towarzystwa… – Choć Carlisle miał ochotę ją
powstrzymać, wampirzyca ostatecznie i tak przestąpiła naprzód, zachęcająco
wyciągając dłoń ku Ariadny. – Mam na imię Esme.
Nie doczekała
się odpowiedzi. Kobieta przez chwilę po prostu stała i patrzyła, sprawiając
wrażenie co najmniej zszokowanej. Jej oczy rozszerzyły się nieznacznie, kiedy
spojrzała na Esme. Sama Ariadna wyraźnie się wzdrygnęła, pośpiesznie cofając
się o krok.
A potem
odeszła – tak po prostu, bez słowa wyjaśnienia czy choćby udawania, że ich
widok był jej obojętny. W ciemnościach chwilę jeszcze dało się dostrzec
lśniące, jasne włosy, zanim kobieta ostatecznie zniknęła za zakrętem.
Cisza,
która nagle zapadła, okazała się równie uciążliwa, co i niechęć bijąca ze
spojrzenia Ariadny.
– Ja…
Powiedziałam coś nie tak? – zaniepokoiła Esme.
Natychmiast
przemieścił się, by móc otoczyć ją ramieniem. Zdecydowanym gestem przyciągnął ją
do siebie, jakby w ten sposób mógł ochronić przed faktycznymi zamiarami
tej kobiety. Esme rzuciła mu pytające, zatroskane spojrzenie, ale jedynie
potrząsnął głową, niepewny jak wyjaśnić to, co właśnie się wydarzyło.
–
Oczywiście, że nie – zapewnił, nie chcąc brać pod uwagę innej możliwości. –
Ona… To Ariadna, prawda? Znaczy…
– Och. – W jasnych
tęczówkach żony doszukał się zrozumienia. – A… ale…
– Nie przejmujcie
się nią. Zachowuje się okropnie, odkąd wszystko się pozmieniało.
Oboje jak
na zawołanie spojrzeli na Anabelle. Stała z założonymi ramionami, ze smutkiem
spoglądając w ślad za krewną. Coś w jej postawie i sposobie, w jaki
wypowiedziała te słowa, zdecydowanie nie pasowało do dziecka. Spojrzenie Any
okazało się zdecydowanie zbyt świadome, by uwierzył, że miał przed sobą kogoś
niewinnego i niedoświadczonego.
– Patrzyła
na mnie tak dziwnie… – wyrwało się Esme.
Anabelle
jedynie potrząsnęła głową.
– Kiedyś
miała dużo więcej do powiedzenia. Tyle że po pojawieniu się Selene wszystkie
wolałyśmy, żeby to Gaja podejmowała decyzje. Jest najstarsza, chociaż to ciocia
na taką wygląda – wyjaśniła lakonicznie. Carlisle nie mógł pozbyć się wrażenia,
że chodziło o coś więcej. Kiedy po chwili zastanowienia Ana znów się
odezwała, już nie miał co do tego wątpliwości. – No i… chyba wciąż ma za złe
Beatrycze i Leanie to, co się stało. Zwłaszcza że teraz ich tutaj nie ma.
– Złości
się, bo jej córki dostały drugą szansę? – zapytał, nie kryjąc zaskoczenia. Nie
miał pewności czy to, że Lawrence najwyraźniej pod wieloma względami miał
rację, jakkolwiek go cieszyło. A jedna Ariadna najwyraźniej jednak była
okrutna. – Ale…
– Może to
coś innego. Nie wiem, bo i żadna z nas nie zapytała jej o to
wprost… Ale to miałoby sens – przyznała z wahaniem Anabelle. – O Trycze
nawet nie chce słyszeć. Mam wrażenie… że coś się między nimi stało, kiedy ostatnio
się widziały.
Uniósł
brwi, co najmniej zaskoczony. Beatrycze nie wspominała o niczym istotnym,
ale to wciąż o niczym nie świadczyło. Mieli dobry kontakt, ale Carlisle aż
za dobrze wiedział, że jedynym powiernikiem jego matki wciąż pozostawiał przede
wszystkim Lawrence. I choć nie miał jej tego za złe, poczuł się co najmniej
nieswojo.
Może
powinien z nią porozmawiać. Skoro i tak zamierzał ją zapewnić, że Cassandrą
wszystko było w porządku…
– Ariadna
uważa, że wciąż ciąży nad nami gniew Ophelii.
Prawie nie
usłyszał tych słów Anabelle, zwłaszcza że wypowiedziała je tak cicho, że nawet
mimo wampirzych zmysłów ledwo je wychwycił. Natychmiast wyprostował się niczym
struna, co najmniej zaniepokojony. Spodziewał się wielu rzeczy, ale to…
– Ophelii? –
powtórzył, starając się zabrzmieć jak najłagodniej. – Któraś z was ją
widziała?
Pamiętał tę
istotę – rozpaczającą, piękną i tak pełną żalu… To oraz rozpaczliwe
błagania, które skierowała ku samej Ciemności. Zniknęli we trójkę: ojciec
demonów, pałająca nienawiścią siostra Isobel oraz wciąż pozbawiony
jakichkolwiek oznak człowieczeństwa Jillian. W zasadzie z perspektywy
czasu to wszystko przypominało sen, a przynajmniej tak byłoby, gdyby nie
jeden szczegół – to, że Carlisle’owi już od dawna nie było dane śnić.
– Nie. Nie
pojawiła się, odkąd… – Anabelle wzruszyła ramionami. – Ale Ariadna ma swoją
teorię, zwłaszcza po tym, co spotkało Cassie. Nie wiem, czy zdajesz sobie
sprawę, że ona…
– Wiem.
Tyle wystarczyło,
by na korytarzu znów zapanowała cisza. Dziewczyna ograniczyła się do skinięcia
głową, choć jej słowa wcale nie sprawiły, że cokolwiek stało się jaśniejsze.
Wręcz przeciwnie – tyle wystarczyło, by Carlisle nabrał pewności, że coś jednak
było na rzeczy. Jeśli do tego wszystkiego faktycznie w grę wchodziło coś, o czym
nie powiedziała mu Beatrycze…
Ufał jej.
Cóż, na pewno bardziej niż Lawrence’owi, choć ten wydawał się o wiele
bardziej znośny niż wcześniej. Nie żeby to czyniło go mniej irytującym i złośliwym,
ale jednak. Nie zmieniało to jednak faktu, że wcale nie musieli mówić mu wszystkiego.
I choć nie miał o to pretensji, miał wrażenie, że przynajmniej w tej
jednej kwestii musieli dojść do porozumienia.
– Może… po
prostu chodźmy dalej – zasugerowała cicho Esme. Miał wrażenie, że odezwała się
po ciągnącej w nieskończoność chwili i był jej za to naprawdę
wdzięczny. – Wyglądasz na zmęczoną.
– To nic
takiego. Wolę wychodzić nocą – zapewniła Anabelle, w końcu się rozpogadzając.
– Przynajmniej ja jedna. Nie lubię, kiedy dom tak nagle pustoszeje.
Coś w jej
słowach sprawiło, że prawie udało mu się uśmiechnąć. W pamięci wciąż miał
słowa Selene i własne wrażenie, że kobieta wciąż była samotna. Jeśli
Anabelle należała do jednej z tych osób, które próbowały się przełamać, by
dotrzymywać jej towarzystwa, może jednak nie miało być aż tak źle. Kto jak kto,
ale ta dziewczynka wyglądała na kogoś, kto mógłby podnieść na duchu nawet
najbardziej zasmuconego nieśmiertelnego.
Mimo
wszystko coś w słowach Esme dało mu do myślenia. Nie zwrócił na to uwagi
wcześniej, ale Anabelle wyglądała blado – czy to za sprawą zmęczenia, czy też panującego
dookoła półmroku. Niewiele zmieniło się nawet wtedy, gdy wprowadziła ich do lepiej
oświetlonej części domu. Wręcz przeciwnie, bo gdy znaleźli się w wypełnionej
przyjemnym dla oczu blaskiem świec, tym wyraźniej uderzyła go bladość Any.
Gdyby miał przed sobą wampirzycę – i to nawet o posturze dziecka –
ten fakt by go nie zdziwił, ale mimo wszystko…
Ariadna,
pomyślał mimochodem. Z jakiegoś powodu niemalże słyszał głos Lawrence’a i sposób,
w jaki ten stwierdza dokładnie ten sam fakt, jak nic nie szczędząc sobie
przy tym złośliwości. Zdenerwowała się po tej rozmowie… Nie żeby to było
dziwne.
Ale mimo
wszystko nie dawało mu spokoju.
– Mogłabym
was zaprowadzić do Gai – zaproponowała Anabelle, ruszając ku schodom. Myślami
wydawała się być gdzieś daleko. Przynajmniej takie wrażenie sprawiała, kiedy
chwyciła się poręczy, najwyraźniej zamierzając wejść na górę. – Pewnie jeszcze
nie śpi i… Oj…
Nagle urwała,
zamierając w bezruchu. Palce kurczowo zacisnęła na poręczy, zataczając się
nieznacznie i nie upadając wyłącznie dzięki temu, że miała się czego
przytrzymać.
– Ana? –
zmartwiła się Esme.
– Już nic… –
Wyraźnie usłyszeli jak zaczerpnęła powietrza, jakby wcześniej zapomniała, że w ogóle
powinna oddychać… Albo miała z tym problem, choć to drugie przyszło mu do
głowy dopiero po chwili. – Ja tylko… – mruknęła, przyciskając drżącą dłoń do
ust.
– Na pewno
wszystko dobrze? – zaryzykował, choć odpowiedź wydała mu się aż nazbyt
oczywista. Zbyt wiele razy przechodził to z Nessie, by ot tak uwierzyć w jakiekolwiek
zapewnienia. – Wyglądasz…
Nie
dokończył. W zamian błyskawicznie pokonał dzielącą go od Anabelle odległość,
materializując się u jej boku w samą porę, by wpadła mu w ramiona.
Nagle po prostu osunęła się w jego objęciach, nie pozostawiając mu innego
wyboru, jak tylko z lekkością porwać ją na ręce. Miał wrażenie, że
zwłaszcza przelewając mu się w ramionach, wyglądała na jeszcze drobniejszą
i młodszą.
– Ana?
Anabelle?! – jęknęła Esme. – Co się…?
– Tylko
zasłabła.
Ale wcale
nie był tego taki pewien. Blada czy nie, okazała się nienaturalnie wręcz
ciepła, zwłaszcza w zestawieniu z wampirzą lodowatą skórą. Poczuł to
wyraźnie, ledwo tylko przygarnął dziewczynę do piersi, ale i tak dla
pewności przeniósł ciężar Anabelle na jedno ramię, by móc ułożyć dłoń na jej
czole.
Podchwycił
zaniepokojone spojrzenie rozszerzonych, złocistych oczu Esme. Doszukał się u niej
przede wszystkim zrozumienia, ale i tak zdecydował się na głos dodać to,
co przecież nie powinno mieć miejsca:
– Jest
rozpalona.
O ile w ogóle
powinna. Nie potrafił ot tak myśleć o tych wszystkich kobietach jak o umarłych,
ale przecież tak właśnie było. Umarły tak dawno temu, a jednak…
Tyle że
wtulona w niego, ciężko chwytająca oddech Anabelle była jak najbardziej
prawdziwa. Dokładnie tak jak i Cassandra zaraz po tym, jak Andreasowi
udało się wyciągnąć ją z jeziora.
– Wezmę ją.
Pamiętam, gdzie są pokoje – zadecydował pośpiesznie, próbując zabrzmieć jak
najbardziej kojąco. W tamtej chwili i tak był w stanie zrobić
naprawdę niewiele, zwłaszcza w tym domu i… cóż, obcym świecie, ale tego
zdecydował się nie mówić. Esme już i tak wyglądała na przerażoną. – Spróbuj
znaleźć kogokolwiek. Andreas na pewno będzie wiedział, gdzie szukać Selene.
To było
pierwszym, co przyszło mu do głowy. Sprowadzenie bogini wydało się
najsensowniejsze, nawet jeśli nie tłumaczyło niczego.
Nie czekał
na to, żeby zobaczyć jak zareaguje Esme. Natychmiast ruszył ku schodom, którymi
zamierzała poprowadzić ich Anabelle, chcąc jak najszybciej zabrać dziewczynę na
górę. Czuł się za nią odpowiedzialny i to nawet mimo tego, że znali się
zaledwie chwilę.
Ale była jego
rodziną.
Jeśli to nie wystarczyło, żeby ją chronić, żaden argument nie miał okazać się wystarczający.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz