
Edward
Joce…
To była jego pierwsza myśl –
najzupełniej naturalna, tak jak i do tej pory zdarzało się, gdy zamartwiał
się o Renesmee. Tym razem zamiast o córce, Edward niemalże w panice
spróbował wychwycić choćby ślad obecności wnuczki, jednak zmysły – jak zawsze
wrażliwsze bardziej niż w przypadku zwykłego człowieka, nie podsunęły mu
żadnego, nawet po części praktycznego bodźca.
Dopiero potem jego myśli
uciekły również ku Belli. Właśnie wtedy pojawił się strach, zwłaszcza gdy do
wampira z całą mocą dotarło, że wydarzyło się coś złego. Nie miał nawet
pewności, w którym momencie wszystko poszło nie tak. Wystarczyło, że już i tak
oboje zamartwiali się o Jocelyne, odkąd tylko znaleźli ją w pobliżu domu
Ryana, dziwnie milcząca, z zaczerwienionymi oczami i niechętną do
udzielenia jakichkolwiek wyjaśnień. Wyglądała marnie, chociaż to akurat w jej
przypadku nie było niczym nowym. Mała chorowała tak często, że wszyscy już
zdążyli do tego przywyknąć, co jednak nie znaczyło, że przez to przestali się
nią przejmować.
Dopiero później sytuacja się
skomplikowała. Edward pamiętał, że jechali w ciszy, chcąc nie chcąc przyjmując
to, co jednak zdecydowała się powiedzieć im Joce: że Ryan nigdzie się nie
wybierał. Udało mu się nawet wychwycić lakoniczną myśl dziewczyny,
sprowadzającą się przede wszystkim do tego, że najpewniej się pokłócili, ale
nie próbował wnikać. Cóż, wnuczka i tak nie dała mu po temu okazji,
wkrótce po tym z wprawą zamykając dostęp do swojego umysłu. Co jak co, ale
w tym Licavoli byli wyjątkowo dobrzy.
Tak czy inaczej, ani Edward,
ani Bella nie próbowali się kłócić. Co prawda zostawienie chłopaka w rodzinnym
domu nie brzmiało na zbyt dobry pomysł, ale przez wzgląd na Joce oboje
zdecydowali się to przemilczeć. Cokolwiek między nimi zaszło, najważniejsza
była Jocelyne – to i jej bezpieczeństwo. Nad kolejnymi posunięciami mogli
zastanowić się później, chociaż Edward planował poprosić któreś z rodzeństwa,
by mieli oko na Ryana i jego rodzinę. Kiedy w grę wchodzili niewinni
ludzie, lepiej było dmuchać na zimne, tym bardziej jeśli chłopak faktycznie mógł
okazać się niebezpieczny.
Cóż, z tego, co słyszeli,
jak najbardziej mógł. Edward niekoniecznie wierzył w zapewnienia Rufusa, ale
jedno w przypadku naukowca pozostawało jak najbardziej pewne: jeśli on
twierdził, ze coś było nie tak, sytuacja najpewniej prezentowała się jeszcze
gorzej. Okoliczności, w jakich Ryan trafił do domu Renesmee i Gabriela
poniekąd mówiły same za siebie.
Chwilami nie docierało do
niego, jak bardzo wszyscy się skomplikowało w tak krótkim czasie. Całą
uwagę i tak naprzemiennie poświęcał to Nessie, to znów Joce, chociaż odkąd
córka wróciła – nawet jeśli w nie do końca materialnej formie –
przynajmniej trochę udało mu się rozluźnić. Na tyle, na ile było to możliwe,
kiedy nagle odkrywało się, że jedyne i ukochane dziecko bardziej
przypominało zagubionego w pustce ducha, aniżeli cokolwiek innego.
– Jesteś pewna, że wszystko w porządku,
księżniczko? – zapytał po raz wtóry, poniekąd tylko po to, by przerwać panującą
ciszę.
W lusterku podchwycił
spojrzenie lśniących, błękitnych oczu Jocelyne. Jedynie wzruszyła ramionami,
zanim bez słowa wtuliła się w siedzącą u jej boku, obejmującą ją
Bellę. Edward pamiętał, że zdążył jeszcze wymienić wymowne spojrzenia z żoną,
zanim jego uwagę przykuł dźwięk telefonu. Zanim odebrał, zerknął jeszcze na
wyświetlacz, z niejakim wahaniem reagując na imię Carlisle’a. Co prawda to
wydawało się lepsze niż sugerujący złe wieści telefon prosto z domu, ale z drugiej
strony fakt, że ojciec ostatnie dni spędził w Mieście Nocy, doglądając Alessi…
Coś było nie tak. I, cholera,
nie chodziło tylko o to, że Layla i Renesmee popędziły wprost do
Gabriela. I nie, ani trochę nie uspakajało go, że przynajmniej Nessie nie
mogło stać się nic złego.
A potem wszystko skomplikowało
się jeszcze bardziej, choć Edward do samego końca nie potrafił stwierdzić, co
się stało. Pamiętał przede wszystkim ciemny kształt, który nagle przemknął im
tuż przed maską, krzyk Belli i…
Teraz z kolei był tutaj.
Gdziekolwiek owo miejsce się znajdowało. Tym bardziej nie docierało do niego,
że mógłby ot tak stracić przytomność albo w inny sposób przestać
kontaktować z rzeczywistością. Sęk w tym, że po otwarciu oczu nie
tylko czuł się zdezorientowany, ale tym bardziej nie siedział w samochodzie
– czy to uszkodzonym, czy po prostu stojącym na samym środku drogi. Jakby tego
było mało, nigdzie nie widział ani Belli, ani Joce, a to zdecydowanie nie
wróżyło dobrze.
Jasna
cholera…
Niespokojnie powiódł wzrokiem
dookoła. Chociaż zwykle natężenie oświetlenia (albo jego brak) nie robiły na
nim wrażenia, tym razem potrzebował więcej czasu, by wychwycić szczegóły.
Dopiero wtedy uprzytomnił sobie, że tkwił w samym środku rosnącego dziko,
pozbawionego jakichkolwiek śladów drogi czy cudzej bytności lasu. Drzewa rosły
gęsto, skutecznie przysłaniając niebo, zresztą Edward miał wrażenie, że noc była
wyjątkowo ciemna, bezgwiezdna i – co ważniejsze – bezksiężycowa. Cisza
dzwoniła mu w uszach, a to zdarzało się nader rzadko, zwłaszcza że
przyzwyczajony do polowań na zwierzęta, już dawno nauczył się, że natura mało
kiedy pozwalała sobie choćby na chwilę spokoju. Las – nawet jeśli na pierwszy
rzut oka całkowicie opustoszały – o każdej porze dnia i nocy tętnił
życiem.
Zazwyczaj. Z tym, w którym
Edward miał do czynienia tym razem, wydawał się martwy.
Mimowolnie spiął się, wzrokiem
raz jeszcze wodząc na prawo i lewo. Nasłuchiwał, ale poza własnym,
całkowicie zbędnym oddechem, nie wychwycił niczego wartego uwagi. W normalnym
wypadku by go to uspokoiło, ale nie w chwili, w której mógł myśleć
wyłącznie o tym, że przecież nie był sam.
– Bello? – rzucił w przestrzeń.
Skrzywił się, nie mogąc pozbyć się
wrażenia, że nawet jego głos brzmiał nienaturalnie. Tym gorzej poczuł się, gdy
odpowiedziała mu cisza, choć podświadomie się tego spodziewał. Nigdzie w pobliżu
nie wyczuwał jej charakterystycznego, słodkiego zapachu, a przecież znał
go tak dobrze, że zdołałby ją odnaleźć choćby i na drugim krańcu świata.
To samo tyczyło się również Joce, a skoro tak…
Właśnie wtedy dotarło do niego
coś, czego nie czuł od bardzo dawna. Aż zachłysnął się powietrzem, przez ułamek
sekundy mając wrażenie, że ktoś z całej siły uderzył go w twarz.
Zamarł, w oszołomieniu spoglądając przed siebie – wprost w gęstwinę,
jakby pomiędzy drzewami mógł dostrzec coś więcej, aniżeli pustkę. Zanim zdążył się
zastanowić, nogi same powiodły go w odpowiednim kierunku, nie pozostawiając
innego wyboru, jak tylko rzucić się do biegu.
Kluczenie między drzewami nie
było niczym nowym. Wymijanie kolejnych przeszkód przychodziło mu naturalnie,
tak lekko, jakby już wcześniej zaplanował którędy pobiegnie, na dodatek dobrze
znając teren. Z opóźnieniem dotarło do niego, że tak było w istocie.
Ten las… Na pierwszy rzut oka wydawał się obcy i pusty, ale jednak miał w sobie
coś znajomego. Co prawda minęło sporo czasu, odkąd Edward kroczył nim po raz
ostatni, ale to nie miało znaczenia.
Wiedział, dokąd idzie. Jak
mógłby zapomnieć o polanie, która tak wiele znaczyła zarówno dla niego,
jak i dla Belli? Idealnie okrągła, symetryczna i wręcz zbyt doskonała
łąka, na której potrafili spędzać długie godziny. Dotarło do niego, że za tym
tęsknił, zresztą jak i za Forks samym w sobie. W końcu tam wszystko
się zaczęło – i zarazem skończyło w chwili, w której Michael obrał
sobie na cel Renesmee.
Wszelakie myśli uleciały z głowy
Edwarda w chwili, w której wabiący go zapach przybrał na sile. Przez
chwile po prostu biegł, świadom wyłącznie tej oszałamiającej, hipnotyzującej
słodyczy – lepszej niż najdroższe perfumy, jakże znajomej i pożądanej… Nie
czuł tego zapachu od bardzo dawna i tak naprawdę nie sądził, że
kiedykolwiek przyjdzie mu się z nim spotkać.
Tylko jedna osoba dysponowała
tak wyjątkowym, wzbudzającym najgorsze pragnienia zapachem krwi. Jego śpiewaczka,
heroina, największe uzależnienie. Niegdyś potrzebował całych tygodni, żeby po pierwszym
spotkaniu wymóc na sobie dość samokontroli i dyscypliny, by w przypływie
emocji nie rzucić się Belli do gardła. W tamtej chwili jednak nie był w stanie
myśleć jasno, świadom wyłącznie nieznośnego palenia w gardle i pragnienia,
by jak najszybciej znaleźć się u źródła kuszącej woni.
Jego Isabella… Była gdzieś tutaj,
czuł to. Wabiła go na wszystkie możliwe sposoby, zaś jej krew…
Tyle że Bella od dawna była
wampirem. Jak mógł czuć jej słodką krew, skoro czasy jej ludzkiego, w pełni
śmiertelnego życia minęły bezpowrotnie…?
Wątpliwości przybrały na sile,
choć na moment pozwalając mu się otrząsnąć. Edward energicznie potrząsnął
głową, próbując doprowadzić się do porządku. Zwolnił, chociaż odzyskanie
kontroli nad ciałem okazało się o wiele trudniejsze, niż mógłby
przypuszczać. Niewiele brakowało, by przez nadmiar myśli i sprzecznych
pragnień wpadł na drzewo, jednak wampirzycy refleks zrobił swoje.
Zatrzymanie się kosztowało go zadziwiająco
dużo energii. Zamarł pomiędzy drzewami, dla pewności zaciskając palce na
konarze najbliższego z nich. Już z przyzwyczajenia – kierując się
wyuczonymi całe lata temu odruchami – wstrzymał oddech, nie chcąc ryzykować.
Palenie w gardle choć trochę ustąpiło, ale zbyt dobrze pamiętał wabiący go
zapach, by zebrać myśli.
Coś
jest nie tak, pomyślał i przez
moment miał ochotę skwitować własne wątpliwości śmiechem. Och, to akurat było
oczywiste! Problem polegał na tym, że świadomość tego faktu nie pozwalała
ustalić przyczyny, a co dopiero…
Właśnie wtedy usłyszał płacz.
Edward wyprostował się niczym
struna, nagle zaniepokojony. Początkowo pomyślał, że dźwięk był co najwyżej
wytworem jego wyobraźni, ale szybko przekonał się, że to nieprawda. Szloch
przybrał na sile, zbyt przejmujący i wyraźny, by mógł go zignorować.
Zbyt znajomy.
Coś ścisnęło go w gardle,
bynajmniej nie za sprawą wciąż odczuwanego pragnienia. Chociaż rozsadek podpowiadał
mu, by zostać w miejscu i przemyśleć kolejne ruchy, ciało kolejny raz
zareagowało szybciej niż umysł. Serce tym bardziej nie pozwalało mu pozostać
obojętnym, zwłaszcza że chodziło o osobę, której już lata temu oddał duszę
– o ile kiedykolwiek ją miał. Gdy w grę wchodziła którakolwiek z kobiet
jego życia, spokojne stanie i rozważanie możliwości nie miało racji bytu.
Jakaś jego cząstka do samego
końca wątpiła w to, czy uda mu się ją odnaleźć. W pewnym momencie
przyszło mu nawet do głowy, że tak mogłoby wyglądać piekło. W końcu zawsze
zarzekał się, że tam trafi, prawda? Co prawda do głowy nie przyszłoby mu, że
wampirze życie miałoby szansę zakończyć się za sprawą wypadku samochodowego,
aczkolwiek…
To brzmiało jak marny żart.
Perspektywa błąkania się przez wieczność po tym lesie, słuchania jej płaczu i niemożności
zrobienia czegokolwiek, tym bardziej, choć zamiast rozbawienia, niosła ze sobą tylko
niepokój. To oraz gniew, gdy tylko pomyślał, że ktokolwiek miałby czelność
zranić akurat Bellę.
A potem w końcu ją znalazł
i wszystko inne przestało mieć jakiekolwiek znaczenie.
Leżała skulona na trawie, tak
ciasno obejmując się ramionami, że ledwo ją zauważył. Zawsze była drobna, ale w tamtej
chwili tym bardziej przypominała mu bezradną, kruchą laleczkę. Z ciemnymi,
rozrzuconymi wokół głowy włosami i zarumienioną cerą wyglądała jak ktoś,
kto za moment rozpadnie się na kawałki. Jakby tego było mało, była ludzka – w pełni
śmiertelna i krucha, choć to wydawało się niemożliwe.
Zatrzymał się gwałtownie, przez
dłuższą chwilę zdolny wyłącznie do tego, by na nią patrzeć. Wsłuchiwał się w jej
płacz i przyśpieszone bicie serca – dźwięk, za który niegdyś dałby się pokroić.
W jego oczach znów była delikatną, potrzebująca ochrony Bellą. Tą samą,
która potrafiła potknąć się na równej drodze i miała swoisty talent do pakowania
się w kłopoty. Rozkosznie ludzka, słodka i należąca do niego…
W tamtej chwili przypomniał
sobie, co takiego ujęło go w niej już od momentu pierwszego spotkania. Te
ludzkie cechy, ciepło ciała, zarumieniona skóra – wszystkie te drobne cechy,
które teraz miał okazję obserwować za każdym razem, gdy patrzył na córkę bądź
wnuki. Co prawda to nie to warunkowało jego miłość do Belli, ale nawet nie
zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo tęsknił za nią z tego okresu.
Teraz miał przy sobie silną, uzdolnioną kobietę, którą kochał do szaleństwa,
ale w tym wszystkim wciąż była jego niezdarna Bella – kruchy człowiek o delikatnej
urodzie i tych ślicznych, czekoladowych oczach.
– Bello… – wyrwało mu się.
Zrobił krok naprzód, całą siłę
woli wciąż wkładając w to, by nie zwracać uwagi na zapach jej krwi. Tym
razem okazało się to dużo prostsze, zupełnie jakby jego ciało nawet po latach
pamiętało, w jaki sposób zachowywać się, by nie zrobić dziewczynie krzywdy.
Podszedł bliżej – krok za krokiem, bezszelestnie stawiając stopy na trawie.
Miał wrażenie, że gdzieś w pobliżu znajdowała się ich cudowna, okrągła
polanka, ale Bella z jakiegoś powodu leżała właśnie tutaj, pośród gęsto rosnących
drzew, w całkowitej pustce.
I płakała. Nie widział jej
twarzy, ale to nie miało znaczenia. Może tak było lepiej, bo nie zniósłby
widoku jej załzawionych oczu. Nigdy nie powinien na to pozwolić, a jednak…
– Czemu?
Wzdrygnął się w odpowiedzi
na to krótkie pytanie. Niewiele brakowało, by z wrażenia potknął się o własne
nogi – dokładnie tak jak ona, gdy tak po prostu wywracała się na prostej
drodze. Z jakiegoś powodu to jedno, jedyne słowo sprawiło, że Edward poczuł
się tak, jakby ktoś go uderzył. Zupełnie jakby zawarte w tym prostym,
pozornie nic nieznaczącym pytaniu oskarżenie, zostało wymierzone wprost w niego.
Ja
cię skrzywdziłem? Jak, najdroższa?
Ale choć chciał o to
zapytać, głos po prostu uwiązł mu w gardle. W tamtej chwili mógł co
najwyżej stać i czekać.
– Zostawiłeś mnie samą…
Dlaczego? – odezwała się ponownie i tym razem te słowa bez wątpienia były
przeznaczone dla niego. – Obiecałeś mi…
Reakcja była natychmiastowa.
Edward bez zastanowienia rzucił się ku niej, opadając na kolana i bez wahania
biorąc żonę w ramiona. Jej ciało było przyjemnie ciepłe i miękkie,
bardziej kruche niż Belli, którą trzymał w ramionach na co dzień. Zdążył
przywyknąć do tego, że była nieśmiertelna, pod wieloma względami taka sama jak
on czy jego najbliżsi.
Jednak nie w tamtej
chwili. Tym razem trzymał w ramionach swoją kruchą, zapłakaną Bellę – tak
ludzką i delikatną, jak tylko było to możliwe.
– Jestem tutaj – wychrypiał,
chociaż wypowiedzenie kolejnych słów przychodziło mu z trudem. – Cały
czas. Nic ci nie grozi. Ja…
Tyle że ona nie słuchała.
– Zostawiłeś mnie – powtórzyła z uporem.
Wypowiadała tych kilka słów raz za razem, niczym jakąś koszmarną mantrę, która
sprawiała, że Edward wciąż czuł się tak, jakby dostawał w twarz. – Nie
chcesz mnie. Powiedziałeś, że mnie nie chcesz…
Te słowa… Pamiętał je dobrze, zwłaszcza
że nigdy nie powinny paść. Wypowiedzenie ich zraniło go bardziej niż cokolwiek
dobrego, choć przecież każde z nich rozbrzmiało wyłącznie z myślą o jej
dobru. Wierutne kłamstwo, w które pragnął wierzyć, kierując się wyłącznie
pragnieniem ochrony jedynej kobiety, którą tak bardzo kochał.
Sądził, że mieli to za sobą. To
był dawno zamknięty etap, choć Edward był gotów pokutować choćby i całe wieki
za to, co zafundował jej przez tych kilka miesięcy. Te nieszczęsne pół roku, przez
które oboje nie tyle żyli, co wegetowali, próbując odnaleźć się w… pustce. Ten
czas jawił mu się jako odległy sen – koszmar, o którym należało jak
najszybciej zapomnieć.
Jednak ona pamiętała. Zadręczała
się do tej pory, z kolei pobrzmiewający w jej głosie żal…
Powinien coś powiedzieć. Chciał
ją przepraszać i prosić o wybaczenie tak długo, aż oboje uwierzyliby w znaczenie
tych słów. Czuł, że powinien coś zrobić – choćby tylko przytulić ją do siebie i zrobić
wszystko, by przestała płakać. Jej szloch łamał mu serce, zresztą jak i te
słowa – zarzuty, które może i były słuszne, ale nawet w połowie nie
oddawały jego faktycznych intencji.
To
nie tak. Ja przecież nie…
A potem naszła go inna myśl i to
wystarczyło, by nie zrobił niego. Przez dłuższą chwilę po prostu siedział,
tulił do siebie płaczącą Bellę i bezmyślnie wpatrywał w przestrzeń.
W końcu ona też chciała go
zostawić, czyż nie? Zadecydowała o tym mimo jego błagań, w chwili, w której
nareszcie czuł, że ma ją tak, jak od zawsze tego pragnął. Pozwoliła, by założył
jej na palec obrączkę tylko po to, żeby chwilę później zadecydować, że jednak
powinna go opuścić.
Wszystko to po to, by ukarać.
Wszystko dla potwora, który
dorastał w jej łonie, powoli wysysając z jego ukochanej Belli życie…
To
nie tak, zaoponował po raz
wtóry, ale niechciane myśli nie chciały odejść. Stopniowo narastały, skutecznie
wypierając wszystkie inne. Jakaś jego cząstka wiedziała, że to niewłaściwe – i że
było coś, o czym powinien pamiętać… wiele takich osób… – ale i to
zeszło gdzieś na dalszy plan, wyparte przez obrazy, o których tak bardzo
chciał zapomnieć.
Pamiętał wychudzoną, pozbawioną
sił i życia Bellę. Do tej pory potrafił odtworzyć w myślach każdy
grymas na jej twarzy, kiedy próbowała udawać, że wcale nie cierpi przez coraz
to gwałtowniejsze ruchy siejącego spustoszenie w jej organizmie pasożyta.
Dobrze pamiętał gniew, który towarzyszył mu za każdym razem, gdy uśmiechała się
i z czułością gruchała do posiniaczonego brzucha, jakby pod warstwą
skóry dorastało coś pięknego, nie zaś mały morderca, gotowy do cna wyssać z niej
to, co w niej najlepsze.
To dziecko…
To coś, co nigdy nie powinno się narodzić.
Drżał, chociaż początkowo nie
był tego świadomy. Wciąż tulił do siebie Bellę, trzymając ją tak kurczowo,
jakby od tego zależało jego życie. Już nie słyszał jej płaczu, ale i to
nie miało znaczenia. Liczyło się, że cisza dzwoniła mu w uszach, a ona
dosłownie przelewała mu się w rękach – dla odmiany śmiertelnie blada,
bezwładna i…
– Edwardzie.
Zacisnął powieki, nie będąc w stanie
dłużej patrzeć – ani na Bellę, ani przed siebie. Sęk w tym, że dalej
widział jej twarz; tak śmiertelnie bladą, z naciągniętą skórą i głębokimi
cieniami pod oczami. I chociaż był gotów przysiąc, że wypowiedziała jego
imię – troskliwie, z uczuciem – jej usta się nie poruszyły.
Pamiętał każdy trzask, który
towarzyszył pękającym kościom. To oraz bulgoczący dźwięk, który wyrwał się z jej
gardła, kiedy nagle padła na podłogę, wymiotując krwią i wijąc się w agonii,
gdy mały morderca rozrywał ją od środka…
– Tato? – usłyszał ponownie. To
był inny, choć równie znajomy głos. Powinien kojarzyć mu się dobrze, a jednak…
– Tato!
Otworzył oczy. Poderwał się na
równe nogi tak gwałtownie, że świat wokół powinien zamienić się w zamazaną
smugę, jednak nawet jeśli do tego doszło, Edward tego nie zarejestrował. W tamtej
chwili był świadom wyłącznie kolejnych dreszczy i tego, że wszystko wokół
nagle otoczyła przylegająca ciasno do wszelakich obiektów, przysłaniająca cały
świat krwistoczerwona otoczka. Ta dziwna, rubinowa mgiełka jedynie bardziej
doprowadzała go szaleństwa, przywodząc na sam skraj wytrzymałości.
Coś poruszyło się w zasięgu
jego wzroku. Drobna postać przesunęła się bliżej – rudowłosa, o znajomych
rysach twarzy i czekoladowych oczach.
Te
oczy…
– Ty potworze – wycharczał.
Ledwo był w stanie
zrozumieć własne słowa – coś z pogranicza nieludzkiego ryku, nie zaś
czegoś, co miałoby prawo paść z ust człowieka. I tak nie miały
znaczenia, zresztą tak jak i szok, którego doszukał się w spojrzeniu
wpatrzonej w niego dziewczyny.
Nie zastanawiając się nad tym,
co robi, Edward bezceremonialnie skoczył przed siebie. Ktoś krzyknął, ale i to
wydawało się dziać jakby poza nim – odległe i pozbawione znaczenia.
W chwili, w której zacisnął
palce na smukłym gardle swojej przerażonej ofiary, wszystko się zmieniło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz