8 lipca 2019

Trzysta dwadzieścia sześć

Edward
Joce…
To była jego pierwsza myśl – najzupełniej naturalna, tak jak i do tej pory zdarzało się, gdy zamartwiał się o Renesmee. Tym razem zamiast o córce, Edward niemalże w panice spróbował wychwycić choćby ślad obecności wnuczki, jednak zmysły – jak zawsze wrażliwsze bardziej niż w przypadku zwykłego człowieka, nie podsunęły mu żadnego, nawet po części praktycznego bodźca.
Dopiero potem jego myśli uciekły również ku Belli. Właśnie wtedy pojawił się strach, zwłaszcza gdy do wampira z całą mocą dotarło, że wydarzyło się coś złego. Nie miał nawet pewności, w którym momencie wszystko poszło nie tak. Wystarczyło, że już i tak oboje zamartwiali się o Jocelyne, odkąd tylko znaleźli ją w pobliżu domu Ryana, dziwnie milcząca, z zaczerwienionymi oczami i niechętną do udzielenia jakichkolwiek wyjaśnień. Wyglądała marnie, chociaż to akurat w jej przypadku nie było niczym nowym. Mała chorowała tak często, że wszyscy już zdążyli do tego przywyknąć, co jednak nie znaczyło, że przez to przestali się nią przejmować.
Dopiero później sytuacja się skomplikowała. Edward pamiętał, że jechali w ciszy, chcąc nie chcąc przyjmując to, co jednak zdecydowała się powiedzieć im Joce: że Ryan nigdzie się nie wybierał. Udało mu się nawet wychwycić lakoniczną myśl dziewczyny, sprowadzającą się przede wszystkim do tego, że najpewniej się pokłócili, ale nie próbował wnikać. Cóż, wnuczka i tak nie dała mu po temu okazji, wkrótce po tym z wprawą zamykając dostęp do swojego umysłu. Co jak co, ale w tym Licavoli byli wyjątkowo dobrzy.
Tak czy inaczej, ani Edward, ani Bella nie próbowali się kłócić. Co prawda zostawienie chłopaka w rodzinnym domu nie brzmiało na zbyt dobry pomysł, ale przez wzgląd na Joce oboje zdecydowali się to przemilczeć. Cokolwiek między nimi zaszło, najważniejsza była Jocelyne – to i jej bezpieczeństwo. Nad kolejnymi posunięciami mogli zastanowić się później, chociaż Edward planował poprosić któreś z rodzeństwa, by mieli oko na Ryana i jego rodzinę. Kiedy w grę wchodzili niewinni ludzie, lepiej było dmuchać na zimne, tym bardziej jeśli chłopak faktycznie mógł okazać się niebezpieczny.
Cóż, z tego, co słyszeli, jak najbardziej mógł. Edward niekoniecznie wierzył w zapewnienia Rufusa, ale jedno w przypadku naukowca pozostawało jak najbardziej pewne: jeśli on twierdził, ze coś było nie tak, sytuacja najpewniej prezentowała się jeszcze gorzej. Okoliczności, w jakich Ryan trafił do domu Renesmee i Gabriela poniekąd mówiły same za siebie.
Chwilami nie docierało do niego, jak bardzo wszyscy się skomplikowało w tak krótkim czasie. Całą uwagę i tak naprzemiennie poświęcał to Nessie, to znów Joce, chociaż odkąd córka wróciła – nawet jeśli w nie do końca materialnej formie – przynajmniej trochę udało mu się rozluźnić. Na tyle, na ile było to możliwe, kiedy nagle odkrywało się, że jedyne i ukochane dziecko bardziej przypominało zagubionego w pustce ducha, aniżeli cokolwiek innego.
– Jesteś pewna, że wszystko w porządku, księżniczko? – zapytał po raz wtóry, poniekąd tylko po to, by przerwać panującą ciszę.
W lusterku podchwycił spojrzenie lśniących, błękitnych oczu Jocelyne. Jedynie wzruszyła ramionami, zanim bez słowa wtuliła się w siedzącą u jej boku, obejmującą ją Bellę. Edward pamiętał, że zdążył jeszcze wymienić wymowne spojrzenia z żoną, zanim jego uwagę przykuł dźwięk telefonu. Zanim odebrał, zerknął jeszcze na wyświetlacz, z niejakim wahaniem reagując na imię Carlisle’a. Co prawda to wydawało się lepsze niż sugerujący złe wieści telefon prosto z domu, ale z drugiej strony fakt, że ojciec ostatnie dni spędził w Mieście Nocy, doglądając Alessi…
Coś było nie tak. I, cholera, nie chodziło tylko o to, że Layla i Renesmee popędziły wprost do Gabriela. I nie, ani trochę nie uspakajało go, że przynajmniej Nessie nie mogło stać się nic złego.
A potem wszystko skomplikowało się jeszcze bardziej, choć Edward do samego końca nie potrafił stwierdzić, co się stało. Pamiętał przede wszystkim ciemny kształt, który nagle przemknął im tuż przed maską, krzyk Belli i…
Teraz z kolei był tutaj. Gdziekolwiek owo miejsce się znajdowało. Tym bardziej nie docierało do niego, że mógłby ot tak stracić przytomność albo w inny sposób przestać kontaktować z rzeczywistością. Sęk w tym, że po otwarciu oczu nie tylko czuł się zdezorientowany, ale tym bardziej nie siedział w samochodzie – czy to uszkodzonym, czy po prostu stojącym na samym środku drogi. Jakby tego było mało, nigdzie nie widział ani Belli, ani Joce, a to zdecydowanie nie wróżyło dobrze.
Jasna cholera…
Niespokojnie powiódł wzrokiem dookoła. Chociaż zwykle natężenie oświetlenia (albo jego brak) nie robiły na nim wrażenia, tym razem potrzebował więcej czasu, by wychwycić szczegóły. Dopiero wtedy uprzytomnił sobie, że tkwił w samym środku rosnącego dziko, pozbawionego jakichkolwiek śladów drogi czy cudzej bytności lasu. Drzewa rosły gęsto, skutecznie przysłaniając niebo, zresztą Edward miał wrażenie, że noc była wyjątkowo ciemna, bezgwiezdna i – co ważniejsze – bezksiężycowa. Cisza dzwoniła mu w uszach, a to zdarzało się nader rzadko, zwłaszcza że przyzwyczajony do polowań na zwierzęta, już dawno nauczył się, że natura mało kiedy pozwalała sobie choćby na chwilę spokoju. Las – nawet jeśli na pierwszy rzut oka całkowicie opustoszały – o każdej porze dnia i nocy tętnił życiem.
Zazwyczaj. Z tym, w którym Edward miał do czynienia tym razem, wydawał się martwy.
Mimowolnie spiął się, wzrokiem raz jeszcze wodząc na prawo i lewo. Nasłuchiwał, ale poza własnym, całkowicie zbędnym oddechem, nie wychwycił niczego wartego uwagi. W normalnym wypadku by go to uspokoiło, ale nie w chwili, w której mógł myśleć wyłącznie o tym, że przecież nie był sam.
– Bello? – rzucił w przestrzeń.
Skrzywił się, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że nawet jego głos brzmiał nienaturalnie. Tym gorzej poczuł się, gdy odpowiedziała mu cisza, choć podświadomie się tego spodziewał. Nigdzie w pobliżu nie wyczuwał jej charakterystycznego, słodkiego zapachu, a przecież znał go tak dobrze, że zdołałby ją odnaleźć choćby i na drugim krańcu świata. To samo tyczyło się również Joce, a skoro tak…
Właśnie wtedy dotarło do niego coś, czego nie czuł od bardzo dawna. Aż zachłysnął się powietrzem, przez ułamek sekundy mając wrażenie, że ktoś z całej siły uderzył go w twarz. Zamarł, w oszołomieniu spoglądając przed siebie – wprost w gęstwinę, jakby pomiędzy drzewami mógł dostrzec coś więcej, aniżeli pustkę. Zanim zdążył się zastanowić, nogi same powiodły go w odpowiednim kierunku, nie pozostawiając innego wyboru, jak tylko rzucić się do biegu.
Kluczenie między drzewami nie było niczym nowym. Wymijanie kolejnych przeszkód przychodziło mu naturalnie, tak lekko, jakby już wcześniej zaplanował którędy pobiegnie, na dodatek dobrze znając teren. Z opóźnieniem dotarło do niego, że tak było w istocie. Ten las… Na pierwszy rzut oka wydawał się obcy i pusty, ale jednak miał w sobie coś znajomego. Co prawda minęło sporo czasu, odkąd Edward kroczył nim po raz ostatni, ale to nie miało znaczenia.
Wiedział, dokąd idzie. Jak mógłby zapomnieć o polanie, która tak wiele znaczyła zarówno dla niego, jak i dla Belli? Idealnie okrągła, symetryczna i wręcz zbyt doskonała łąka, na której potrafili spędzać długie godziny. Dotarło do niego, że za tym tęsknił, zresztą jak i za Forks samym w sobie. W końcu tam wszystko się zaczęło – i zarazem skończyło w chwili, w której Michael obrał sobie na cel Renesmee.
Wszelakie myśli uleciały z głowy Edwarda w chwili, w której wabiący go zapach przybrał na sile. Przez chwile po prostu biegł, świadom wyłącznie tej oszałamiającej, hipnotyzującej słodyczy – lepszej niż najdroższe perfumy, jakże znajomej i pożądanej… Nie czuł tego zapachu od bardzo dawna i tak naprawdę nie sądził, że kiedykolwiek przyjdzie mu się z nim spotkać.
Tylko jedna osoba dysponowała tak wyjątkowym, wzbudzającym najgorsze pragnienia zapachem krwi. Jego śpiewaczka, heroina, największe uzależnienie. Niegdyś potrzebował całych tygodni, żeby po pierwszym spotkaniu wymóc na sobie dość samokontroli i dyscypliny, by w przypływie emocji nie rzucić się Belli do gardła. W tamtej chwili jednak nie był w stanie myśleć jasno, świadom wyłącznie nieznośnego palenia w gardle i pragnienia, by jak najszybciej znaleźć się u źródła kuszącej woni.
Jego Isabella… Była gdzieś tutaj, czuł to. Wabiła go na wszystkie możliwe sposoby, zaś jej krew…
Tyle że Bella od dawna była wampirem. Jak mógł czuć jej słodką krew, skoro czasy jej ludzkiego, w pełni śmiertelnego życia minęły bezpowrotnie…?
Wątpliwości przybrały na sile, choć na moment pozwalając mu się otrząsnąć. Edward energicznie potrząsnął głową, próbując doprowadzić się do porządku. Zwolnił, chociaż odzyskanie kontroli nad ciałem okazało się o wiele trudniejsze, niż mógłby przypuszczać. Niewiele brakowało, by przez nadmiar myśli i sprzecznych pragnień wpadł na drzewo, jednak wampirzycy refleks zrobił swoje.
Zatrzymanie się kosztowało go zadziwiająco dużo energii. Zamarł pomiędzy drzewami, dla pewności zaciskając palce na konarze najbliższego z nich. Już z przyzwyczajenia – kierując się wyuczonymi całe lata temu odruchami – wstrzymał oddech, nie chcąc ryzykować. Palenie w gardle choć trochę ustąpiło, ale zbyt dobrze pamiętał wabiący go zapach, by zebrać myśli.
Coś jest nie tak, pomyślał i przez moment miał ochotę skwitować własne wątpliwości śmiechem. Och, to akurat było oczywiste! Problem polegał na tym, że świadomość tego faktu nie pozwalała ustalić przyczyny, a co dopiero…
Właśnie wtedy usłyszał płacz.
Edward wyprostował się niczym struna, nagle zaniepokojony. Początkowo pomyślał, że dźwięk był co najwyżej wytworem jego wyobraźni, ale szybko przekonał się, że to nieprawda. Szloch przybrał na sile, zbyt przejmujący i wyraźny, by mógł go zignorować.
Zbyt znajomy.
Coś ścisnęło go w gardle, bynajmniej nie za sprawą wciąż odczuwanego pragnienia. Chociaż rozsadek podpowiadał mu, by zostać w miejscu i przemyśleć kolejne ruchy, ciało kolejny raz zareagowało szybciej niż umysł. Serce tym bardziej nie pozwalało mu pozostać obojętnym, zwłaszcza że chodziło o osobę, której już lata temu oddał duszę – o ile kiedykolwiek ją miał. Gdy w grę wchodziła którakolwiek z kobiet jego życia, spokojne stanie i rozważanie możliwości nie miało racji bytu.
Jakaś jego cząstka do samego końca wątpiła w to, czy uda mu się ją odnaleźć. W pewnym momencie przyszło mu nawet do głowy, że tak mogłoby wyglądać piekło. W końcu zawsze zarzekał się, że tam trafi, prawda? Co prawda do głowy nie przyszłoby mu, że wampirze życie miałoby szansę zakończyć się za sprawą wypadku samochodowego, aczkolwiek…
To brzmiało jak marny żart. Perspektywa błąkania się przez wieczność po tym lesie, słuchania jej płaczu i niemożności zrobienia czegokolwiek, tym bardziej, choć zamiast rozbawienia, niosła ze sobą tylko niepokój. To oraz gniew, gdy tylko pomyślał, że ktokolwiek miałby czelność zranić akurat Bellę.
A potem w końcu ją znalazł i wszystko inne przestało mieć jakiekolwiek znaczenie.
Leżała skulona na trawie, tak ciasno obejmując się ramionami, że ledwo ją zauważył. Zawsze była drobna, ale w tamtej chwili tym bardziej przypominała mu bezradną, kruchą laleczkę. Z ciemnymi, rozrzuconymi wokół głowy włosami i zarumienioną cerą wyglądała jak ktoś, kto za moment rozpadnie się na kawałki. Jakby tego było mało, była ludzka – w pełni śmiertelna i krucha, choć to wydawało się niemożliwe.
Zatrzymał się gwałtownie, przez dłuższą chwilę zdolny wyłącznie do tego, by na nią patrzeć. Wsłuchiwał się w jej płacz i przyśpieszone bicie serca – dźwięk, za który niegdyś dałby się pokroić. W jego oczach znów była delikatną, potrzebująca ochrony Bellą. Tą samą, która potrafiła potknąć się na równej drodze i miała swoisty talent do pakowania się w kłopoty. Rozkosznie ludzka, słodka i należąca do niego…
W tamtej chwili przypomniał sobie, co takiego ujęło go w niej już od momentu pierwszego spotkania. Te ludzkie cechy, ciepło ciała, zarumieniona skóra – wszystkie te drobne cechy, które teraz miał okazję obserwować za każdym razem, gdy patrzył na córkę bądź wnuki. Co prawda to nie to warunkowało jego miłość do Belli, ale nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo tęsknił za nią z tego okresu. Teraz miał przy sobie silną, uzdolnioną kobietę, którą kochał do szaleństwa, ale w tym wszystkim wciąż była jego niezdarna Bella – kruchy człowiek o delikatnej urodzie i tych ślicznych, czekoladowych oczach.
– Bello… – wyrwało mu się.
Zrobił krok naprzód, całą siłę woli wciąż wkładając w to, by nie zwracać uwagi na zapach jej krwi. Tym razem okazało się to dużo prostsze, zupełnie jakby jego ciało nawet po latach pamiętało, w jaki sposób zachowywać się, by nie zrobić dziewczynie krzywdy. Podszedł bliżej – krok za krokiem, bezszelestnie stawiając stopy na trawie. Miał wrażenie, że gdzieś w pobliżu znajdowała się ich cudowna, okrągła polanka, ale Bella z jakiegoś powodu leżała właśnie tutaj, pośród gęsto rosnących drzew, w całkowitej pustce.
I płakała. Nie widział jej twarzy, ale to nie miało znaczenia. Może tak było lepiej, bo nie zniósłby widoku jej załzawionych oczu. Nigdy nie powinien na to pozwolić, a jednak…
– Czemu?
Wzdrygnął się w odpowiedzi na to krótkie pytanie. Niewiele brakowało, by z wrażenia potknął się o własne nogi – dokładnie tak jak ona, gdy tak po prostu wywracała się na prostej drodze. Z jakiegoś powodu to jedno, jedyne słowo sprawiło, że Edward poczuł się tak, jakby ktoś go uderzył. Zupełnie jakby zawarte w tym prostym, pozornie nic nieznaczącym pytaniu oskarżenie, zostało wymierzone wprost w niego.
Ja cię skrzywdziłem? Jak, najdroższa?
Ale choć chciał o to zapytać, głos po prostu uwiązł mu w gardle. W tamtej chwili mógł co najwyżej stać i czekać.
– Zostawiłeś mnie samą… Dlaczego? – odezwała się ponownie i tym razem te słowa bez wątpienia były przeznaczone dla niego. – Obiecałeś mi…
Reakcja była natychmiastowa. Edward bez zastanowienia rzucił się ku niej, opadając na kolana i bez wahania biorąc żonę w ramiona. Jej ciało było przyjemnie ciepłe i miękkie, bardziej kruche niż Belli, którą trzymał w ramionach na co dzień. Zdążył przywyknąć do tego, że była nieśmiertelna, pod wieloma względami taka sama jak on czy jego najbliżsi.
Jednak nie w tamtej chwili. Tym razem trzymał w ramionach swoją kruchą, zapłakaną Bellę – tak ludzką i delikatną, jak tylko było to możliwe.
– Jestem tutaj – wychrypiał, chociaż wypowiedzenie kolejnych słów przychodziło mu z trudem. – Cały czas. Nic ci nie grozi. Ja…
Tyle że ona nie słuchała.
– Zostawiłeś mnie – powtórzyła z uporem. Wypowiadała tych kilka słów raz za razem, niczym jakąś koszmarną mantrę, która sprawiała, że Edward wciąż czuł się tak, jakby dostawał w twarz. – Nie chcesz mnie. Powiedziałeś, że mnie nie chcesz…
Te słowa… Pamiętał je dobrze, zwłaszcza że nigdy nie powinny paść. Wypowiedzenie ich zraniło go bardziej niż cokolwiek dobrego, choć przecież każde z nich rozbrzmiało wyłącznie z myślą o jej dobru. Wierutne kłamstwo, w które pragnął wierzyć, kierując się wyłącznie pragnieniem ochrony jedynej kobiety, którą tak bardzo kochał.
Sądził, że mieli to za sobą. To był dawno zamknięty etap, choć Edward był gotów pokutować choćby i całe wieki za to, co zafundował jej przez tych kilka miesięcy. Te nieszczęsne pół roku, przez które oboje nie tyle żyli, co wegetowali, próbując odnaleźć się w… pustce. Ten czas jawił mu się jako odległy sen – koszmar, o którym należało jak najszybciej zapomnieć.
Jednak ona pamiętała. Zadręczała się do tej pory, z kolei pobrzmiewający w jej głosie żal…
Powinien coś powiedzieć. Chciał ją przepraszać i prosić o wybaczenie tak długo, aż oboje uwierzyliby w znaczenie tych słów. Czuł, że powinien coś zrobić – choćby tylko przytulić ją do siebie i zrobić wszystko, by przestała płakać. Jej szloch łamał mu serce, zresztą jak i te słowa – zarzuty, które może i były słuszne, ale nawet w połowie nie oddawały jego faktycznych intencji.
To nie tak. Ja przecież nie…
A potem naszła go inna myśl i to wystarczyło, by nie zrobił niego. Przez dłuższą chwilę po prostu siedział, tulił do siebie płaczącą Bellę i bezmyślnie wpatrywał w przestrzeń.
W końcu ona też chciała go zostawić, czyż nie? Zadecydowała o tym mimo jego błagań, w chwili, w której nareszcie czuł, że ma ją tak, jak od zawsze tego pragnął. Pozwoliła, by założył jej na palec obrączkę tylko po to, żeby chwilę później zadecydować, że jednak powinna go opuścić.
Wszystko to po to, by ukarać.
Wszystko dla potwora, który dorastał w jej łonie, powoli wysysając z jego ukochanej Belli życie…
To nie tak, zaoponował po raz wtóry, ale niechciane myśli nie chciały odejść. Stopniowo narastały, skutecznie wypierając wszystkie inne. Jakaś jego cząstka wiedziała, że to niewłaściwe – i że było coś, o czym powinien pamiętać… wiele takich osób… – ale i to zeszło gdzieś na dalszy plan, wyparte przez obrazy, o których tak bardzo chciał zapomnieć.
Pamiętał wychudzoną, pozbawioną sił i życia Bellę. Do tej pory potrafił odtworzyć w myślach każdy grymas na jej twarzy, kiedy próbowała udawać, że wcale nie cierpi przez coraz to gwałtowniejsze ruchy siejącego spustoszenie w jej organizmie pasożyta. Dobrze pamiętał gniew, który towarzyszył mu za każdym razem, gdy uśmiechała się i z czułością gruchała do posiniaczonego brzucha, jakby pod warstwą skóry dorastało coś pięknego, nie zaś mały morderca, gotowy do cna wyssać z niej to, co w niej najlepsze.
To dziecko…
To coś, co nigdy nie powinno się narodzić.
Drżał, chociaż początkowo nie był tego świadomy. Wciąż tulił do siebie Bellę, trzymając ją tak kurczowo, jakby od tego zależało jego życie. Już nie słyszał jej płaczu, ale i to nie miało znaczenia. Liczyło się, że cisza dzwoniła mu w uszach, a ona dosłownie przelewała mu się w rękach – dla odmiany śmiertelnie blada, bezwładna i…
– Edwardzie.
Zacisnął powieki, nie będąc w stanie dłużej patrzeć – ani na Bellę, ani przed siebie. Sęk w tym, że dalej widział jej twarz; tak śmiertelnie bladą, z naciągniętą skórą i głębokimi cieniami pod oczami. I chociaż był gotów przysiąc, że wypowiedziała jego imię – troskliwie, z uczuciem – jej usta się nie poruszyły.
Pamiętał każdy trzask, który towarzyszył pękającym kościom. To oraz bulgoczący dźwięk, który wyrwał się z jej gardła, kiedy nagle padła na podłogę, wymiotując krwią i wijąc się w agonii, gdy mały morderca rozrywał ją od środka…
– Tato? – usłyszał ponownie. To był inny, choć równie znajomy głos. Powinien kojarzyć mu się dobrze, a jednak… – Tato!
Otworzył oczy. Poderwał się na równe nogi tak gwałtownie, że świat wokół powinien zamienić się w zamazaną smugę, jednak nawet jeśli do tego doszło, Edward tego nie zarejestrował. W tamtej chwili był świadom wyłącznie kolejnych dreszczy i tego, że wszystko wokół nagle otoczyła przylegająca ciasno do wszelakich obiektów, przysłaniająca cały świat krwistoczerwona otoczka. Ta dziwna, rubinowa mgiełka jedynie bardziej doprowadzała go szaleństwa, przywodząc na sam skraj wytrzymałości.
Coś poruszyło się w zasięgu jego wzroku. Drobna postać przesunęła się bliżej – rudowłosa, o znajomych rysach twarzy i czekoladowych oczach.
Te oczy…
– Ty potworze – wycharczał.
Ledwo był w stanie zrozumieć własne słowa – coś z pogranicza nieludzkiego ryku, nie zaś czegoś, co miałoby prawo paść z ust człowieka. I tak nie miały znaczenia, zresztą tak jak i szok, którego doszukał się w spojrzeniu wpatrzonej w niego dziewczyny.
Nie zastanawiając się nad tym, co robi, Edward bezceremonialnie skoczył przed siebie. Ktoś krzyknął, ale i to wydawało się dziać jakby poza nim – odległe i pozbawione znaczenia.
W chwili, w której zacisnął palce na smukłym gardle swojej przerażonej ofiary, wszystko się zmieniło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa