
Isabeau
Jeśli to naprawdę był sen, nie
chciała się budzić. Trwała w uścisku znajomych ramion, choć przez moment
mogąc skoncentrować się na pocałunku, za który oddałaby wszystko. To było
znajome i tak prawdziwe, że nawet gdyby chciała, nie mogłaby uznać tego
gestu za wytwór wyobraźni. Nawet jeśli, pragnęła udawać, że to wszystko
wydarzyło się naprawdę.
Nie była
pewna, jak długo trwali w takim stanie – ona z zamkniętymi oczami,
choć tak bardzo chciała je otworzyć. Czas tak naprawdę nie miał żadnego
znaczenia, równie dobrze mogąc przestać istnieć. Biorąc pod uwagę wszystko, co
działo się od chwili, w której wylądowali w tym dziwnym miejscu, taka
możliwość wydawała się aż nadto prawdopodobna. Czemu nie? Skoro rzeczywistość wydawała
się rządzić własnymi prawami, również ta kwestia mogła podlegać tym zmianom.
– Nie
powinienem, ale… Wydostań się stąd, co? Nakop komu trzeba i po prostu stąd
wyjdź – usłyszała tuż przy uchu, między kolejnymi pocałunkami, kiedy została zmuszona
do tego, żeby złapać oddech. – Nie wierzę, że ja muszę ci o tym
powiedzieć, ale… nie wolno ci wątpić. Nigdy więcej.
– Nie rozumiem…
Jedynie się
roześmiał. Jego dłoń z czułością przesunęła się po policzku Isabeau.
– Ależ tak –
oznajmił z przekonaniem. – Wiara zawsze była dla ciebie wszystkim,
księżniczko. Otrząśnij się i nie opowiadaj głupot.
– Moja
wiara… – zaczęła w przypływie frustracji, ale nie pozwolił jej dokończyć.
– Szukają
cię. Twój… hm, mąż – rzucił z rozbawieniem Drake – w szczególności.
Normalnie chętnie bym się podroczył, ale to zły moment.
– Czekaj! –
zaoponowała, momentalnie orientując się, odkąd to wszystko zmierzało.
– Sprawdź
pokój brata. To taka dobra rada ode mnie.
Właśnie
wtedy popełniła błąd i otworzyła oczy. Zaraz po tym zamarła, jękiem
kwitując to, co odkryła, gdy w oszołomieniu rozejrzała się dookoła. Pustka
zniknęła, co może i było pocieszające, ale Isabeau wcale nie poczuła się dzięki
temu lepiej. Nie, skoro byłą sama – bez choćby śladu bytności kogoś, w kogo
faktycznie mogłaby się wtulić.
Siedziała
na podłodze sypialni, którą momentalnie rozpoznała jako swoją własną. Cóż,
przynajmniej kiedyś nią była, jeszcze przed przenosinami do Niebiańskiej Rezydencji,
kiedy oficjalnie zdecydowała się zamieszkać z Dimitrem. Siedziała na
podłodze, trzęsąc się i wciąż wspominając dotyk dotychczas obejmujących ją
ramion. Choć nic nie wskazywało na to, by w pokoju znajdował się ktokolwiek
jeszcze, Isabeau wciąż czuła ciepło cudzego ciało – zaledwie wspomnienie, które
w którym czasie umknęło z jej umysłu, ale jednak.
Poruszając
się trochę jak w transie, spojrzała na swoje dłonie – czyste, bez śladu
krwi. Już nie miała na sobie białej sukienki, o porzuconej na ziemi srebrnej
włóczni nie wspominając. Wszystko to po prostu zniknęło, przypominając sen albo
wytwór wyobraźni – zbyt ulotny i nieprawdziwy, by mógł się urzeczywistnić.
Isabeau z westchnieniem ukryła twarz w dłoniach, przy okazji odkrywając,
że jednak zostało jej coś, co mogła uznać za jak najbardziej prawdziwe. Łzy,
które spływały po jej policzkach, bez wątpienia takie były.
Przynajmniej
pamiętała. Jego twarz, zapach, dotyk… I oczy – te cudowne, czarne oczy,
które w równym stopniu ją niepokoiły, co i przez jaki czas stanowiły
wszystko, czego mogłaby zapragnąć.
Prawdziwy
czy nie, wciąż potrafił wytrącić ją z równowagi. To, że dał jej do
myślenia, również nie pozostawiało wątpliwości. No jasne, żyj… Jakby to było takie proste, prychnęła w duchu,
ale ucisk w piersi z jakiegoś powodu zelżał, pozwalając jej swobodnie
odetchnąć. W jakiś pokrętny sposób naprawdę poczuła się lepiej, choć
zarazem wciąż towarzyszył jej tak niewyobrażalny, skutecznie przysłaniający
wszystko inne smutek…
Ze świstem
wypuściła powietrze. Potrzebowała dłuższej chwili, by uspokoić się na tyle,
żeby ścieranie kolejny łez zaczęło mieć sens.
„Moja
wybranko bogini”… Czy w ogóle zdawał sobie sprawę z tego, jak
niefortunnie brzmiał ten dobór słów po tym, co powiedziała Alessi? Z drugiej
strony, jak go znała, zrobił to specjalnie, nawet jeśli Drake Devile był
ostatnią osobę, którą podejrzewałaby o dobre rady w kwestii wiary.
Nie docierało do niej, że po tym wszystkim usłyszała takie słowa akurat od
niego – i że to okazały się znaczyć dla niej więcej, niż cokolwiek innego.
Wcale nie
czuła się jak jakakolwiek wybranka. Jak dobra matka czy ktoś, kto miał szansę
walczyć, również nie, a jednak…
– Isabeau!?
Głos Layli
sprowadził ją na ziemię. Nie była pewna, co podziałało na nią w większym
stopniu – to, że siostra w ogóle ją nawoływała, czy może fakt, że wampirzyca
brzmiała na zaniepokojoną. Pamiętała, że dopiero co sama pędziła za Dimitrem,
zaniepokojona właśnie tym, że Laylę mogłoby spotkać coś niedobrego. Choć od
tego momentu mogła minąć co najwyżej godzina, Isabeau czuła się, jakby w rzeczywistości
w grę wchodziły całe wieki.
Zmuszenie zesztywniałego
ciała do współpracy okazało się wyzwaniem. Poruszając się trochę jak w transie,
bez pośpiechu dźwignęła się na nogi i w pełni ludzkim krokiem ruszyła
ku drzwiom. Mimo obaw nie napotkała oporu, kiedy nacisnęła klamkę i ostrożnie
wychyliła się na korytarz.
– Tutaj
jestem – oznajmiła ze spokojem, nawet nie trudząc się podnoszeniem głosu.
Reakcja
była natychmiastowa. Layla dosłownie zmaterializowała się tuż przed nią, w następnej
sekundzie niemalże zwalając Beau z nóg. Wampirzyca w porę odzyskała
równowagę, bez słowa otaczając siostrę ramionami. Przyszło jej to równie
naturalnie jak i oddychanie, chociaż z doświadczenia wiedziała, że
zapanowanie nad rozemocjonowaną Laylą bywało problematyczne.
– Gdzie ty
byłaś? Co się stało? – wyrzuciła z siebie na wydechu dziewczyna. – Szukamy
cię dobry kwadrans. Myślałam…
– Cały czas
tutaj – odparła ze spokojem. Czyż nie tak właśnie było? Nie tak, skoro to
wszystko… przypominało sen? – Nic mi nie jest, Lay.
Nie była
zaskoczona tym, że siostra nie wyglądała na przekonaną. Nawet słowem nie
odezwała się, kiedy Layla wyprostowała się niczym struna, odsuwając na tyle, by
móc chwycić Beau za ramiona i z uwagą zmierzyć ją wzrokiem. Błękitne
oczy rozszerzyły się nieznacznie w geście niedowierzania.
– Żartujesz
sobie? – obruszyła się, nie odrywając wzroku od Isabeau. – Nie słyszałaś jak
cię wołam? Czy nie…? O bogini, czy ty płaczesz?! – wypaliła, a Isabeau
zamrugała nieprzytomnie, po czym wierzchem dłoni raz jeszcze otarła policzki.
Chciała
odpowiedzieć, ale w głowie miała wyłącznie pustkę. Nie miała pojęcia, w jaki
sposób miałaby komukolwiek wyjaśnić to, co zobaczyła, wszystko zresztą wydawało
się zbyt intymne i nierzeczywiste – jak nie do końca dobry sen, który za
wszelką cenę pragnęła zachować dla siebie. To było coś, czego mimo
najszczerszych chęci nie potrafiła uporządkować na tyle, by zabrzmiało
jakkolwiek sensownie. Och, tak naprawdę wcale nie chciała zrozumieć.
Niemalże z ulga
przyjęła pojawienie się pozostałych. Właściwie nie zwróciła uwagi na Gabriela i Rufusa,
w zamian bezceremonialnie oswobadzając się z uścisku siostry po to,
by bez przeszkód wpaść w ramiona Dimitra. Doskoczyła do niego tak szybko, że
nie miał szans w żaden sposób zareagować na jej widok. Tak naprawdę wcale
nie musiał, bo to, że był zaniepokojony, okazało się aż nazbyt oczywiste.
Zorientowanie się, że go zmartwiła, było zaledwie kwestią chwili.
– Już
dobrze – wyrzuciła z siebie na wydechu. – Musiałam… Musiałam chwilę pobyć
sama. Niepotrzebnie się przejmowaliście – stwierdziła, odchylając się w ramionach
męża na tyle, by mój ująć jego twarz w obie dłonie.
Tak jak
zrobił to Drake, kiedy jeszcze czuła go u swojego boku. W zamyślenia
pogładziła policzki Dimitra kciukami, mimowolnie zastanawiając się nad tym, czy
to właściwe. Nie czuła wyrzutów sumienia ani wątpliwości, które mogłyby jej
towarzyszyć, gdyby faktycznie zrobiła coś niewłaściwego. Te pocałunki… Były
niczym sen – odległe, nierzeczywiste, ale bardzo piękne.
Zresztą
prawda była taka, że już dawno podjęła decyzję. Znajdowała się we właściwych
ramionach, chociaż jej serce do pewnego stopnia wciąż należało do kogoś innego.
To było egoistyczne, zdawała sobie z tego sprawę, ale równie dobrze pojmowała,
że Dimitr już dawno zaakceptował taki stan rzeczy. Kochał ją nawet wtedy, gdy
miał wątpliwości co do tego, czy naprawdę mogłaby należeć do niego.
Ale
przecież należała.
– Beau,
co…?
Jedynie
pokręciła głową. Dimitr natychmiast zamilkł, spoglądając na nią tak, jakby
widzieli się po raz pierwszy.
– Chyba
znalazłam wyjście – oznajmiła jak gdyby nigdy nic. – Albo przejście dalej, ale
to chyba lepsze niż tkwienie tutaj. Przynajmniej podejrzewam, gdzie powinniśmy
iść – dodała i chciała ruszyć się z miejsca, ale lodowate dłonie,
które wylądowały na jej ramionach, skutecznie ją przed tym powstrzymały.
– I tyle?
– zapytał z niedowierzaniem Dimitr. – Co się stało? Wyglądasz… – zaczął,
ale prawie natychmiast urwał, niezdolny znaleźć odpowiednich słów.
– Och… –
Jedynie uśmiechnęła się w blady, nieco roztargniony sposób. – To nic
takiego. Później ci powiem.
– Isabeau…
– Bogini mi
świadkiem, że czuję się znakomicie – ucięła i tych kilka słów wystarczyło,
by dookoła zapanowała wymowna cisza.
Uścisk
Dimitra zelżał, choć nie na tyle, żeby zdołała wyswobodzić się z jego
uścisku. Bez słowa chwyciła męża za rękę, aż nazbyt świadoma, że wciąż uważnie
śledził każdy jej ruch. Spoglądał na nią równie przenikliwie, co i wtedy,
gdy szlochała w jego ramionach, prosząc, by od niej nie odchodził. Po
wyrazie jego twarzy nie była w stanie stwierdzić niczego konkretnego, ale
to nie miało znaczenia.
Kto jak
kto, ale on rozumiał – może tylko do pewnego stopnia, ale jednak. Sama wzmianka
o bogini była czymś, co w ostatnim czasie mało kiedy padało z jej
ust, choć kiedyś przychodziło jej tak naturalnie.
Ty i te twoje złote rady, Drake…
Zacisnęła
usta. Z jakiegoś powodu nie potrafiła zmusić się do żałowania tego, że w ogóle
próbowała. To wciąż niczego nie zmieniało, ale nie mogła pozbyć się wrażenia,
że za słowami, które wypowiedział (albo i nie?), kryło się coś więcej. Nie
miała jeszcze pewności, co oznaczały, ale była gotowa przysiąc, że zbliżało się
coś wielkiego, co miało szansę odmienić wszystko.
– Sis – doszedł ją ostrożny, wyraźnie
spięty głos Gabriela. Spojrzała na niego w roztargnieniu, przy okazji
odkrywając, że on również ją obserwował. Jedynie Rufus wydawał się obojętny,
ale w tym wszystkim opinia akurat tego wampira i tak obchodziła ją
najmniej. – Jesteś pewna, że wszystko gra?
– Gdyby wszystko
grało, bylibyśmy w domu – zauważyła przytomnie. – Idziecie? Jak na tę
chwilę wszyscy żyją, więc… Hm, tego się trzymajmy, co? – zaproponowała niemalże
pogodnym tonem.
Zaraz po tym po prostu odwróciła się i ruszyła w głąb
korytarza, ciągnąc za sobą wciąż spiętego, wpatrzonego w nią Dimitra.

Elena
Oddychała szybko i płytko.
Jak urzeczona wpatrywała się w lśniące, wyprane z jakichkolwiek emocji
oczy – całkowicie czarne, bezkresne i jakby ją pochłaniające. Jego słowa
odbijały się echem w umyśle Eleny, skutecznie przyprawiając ją o zawroty
głowy. Prawda była taka, że słuchała, ale nie wierzyła, przez moment czując się
tak, jakby mówił do niej w obcym języku.
Otworzyła i zaraz
zamknęła usta. Poczuła się tak, jakby świat nagle zwolnił albo całkiem się
zatrzymał. Przez moment była ona, Ciemność i propozycja, która oszołomiła
ją bardziej niż cokolwiek innego.
Zachwiała
się, bliska tego, żeby stracić równowagę. Kiedy na domiar złego zauważyła, że
kąciki ust nieśmiertelnego drgnęły i uniosły się ku górze, serce omal nie
wyskoczyło jej z piersi ze zdenerwowania.
Wiedział.
Od samego początku zdawał sobie sprawę z tego, że tak naprawdę nie miała
wyboru. Ciągnął tę grę tylko po to, by doprowadzić do zakończenia, które umyślił
sobie na samym początku… Bo w końcu zawsze dostawał dokładnie to, czego
sobie zażyczył, prawda?
–
Obiecujesz… – zaczęła słabym głosem.
W
rzeczywistości wcale nie chciała odpowiedzi. Jakoś nie wątpiła, że faktycznie
zamierzał dotrzymać słowa, tym bardziej że zdążyła poznać Rafaela. Pod
niektórymi względami byli do siebie podobni, a Elena wierzyła, że również
kwestię honoru demon wyniósł właśnie od ojca. Co prawda Ciemność nie brzmiała
jak ktoś, kto byłby zdolny powstrzymać się od kłamstwa, ale z jakiegoś
powodu w pełni mu ufała. W tej sytuacji nie miał powodów, żeby ją
zwodzić.
– Twoje
zwątpienie mnie rani, najdroższa – stwierdził niemalże urażonym tonem. – Ale to
również wybaczę, zwłaszcza że rozumiem troskę… Chociaż to wy, kobiety, macie w zwyczaju
mieszać nam w głowach i zostawiać z niczym.
Coś w tym
wyznaniu sprawiło, że poczuła się jeszcze dziwniej. Skrzywiła się, z jakiegoś
powodu zraniona bardziej niż powinna, jakby niewystarczające do tego było to,
co usłyszała wcześniej. Zadrżała, przy okazji odkrywając, że wciąż tkwiła
wyprostowana niczym struna, nerwowo zaciskając palce. Jakby tego było mało,
przez cały ten czas wpatrywała się w Ciemność, przypatrując się tej
istocie tak długo, aż pieczenie oczu stało się nie do zniesienia, a obraz
zaczął rozmazywać jej się przed oczami.
Nie, tak
naprawdę wcale nie potrzebowała odpowiedzi i zapewnień. Po prostu chciała
kupić sobie choć chwilę czasu, nawet jeśli to nie prowadziło do niczego
dobrego. Jakie znaczenie miało czy dałaby mu odpowiedź od razu, czy po pięciu
minutach? I tak ją znał, jej słowo zaś było co najwyżej zbędną
formalnością.
Wzięła
kilka niepewnych, drżących oddechów. Ciemność nie próbowała naciskać, ale Elena
była gotowa przysiąc, że zbyt długa zwłoka również nie wchodziła w grę.
Moment, w którym zacząłby się niecierpliwić, był zaledwie kwestią czasu.
Mieszać w głowach i zostawiać z niczym,
powtórzyła w myślach i to wystarczyło, by poczuła się jeszcze gorzej.
Nie miała pewności, czy taki był zamysł Ciemności, ale coś w tej niewinnej
uwadze sprawiło jej niemalże fizyczny ból. Czyż nie to miała właśnie zrobić? Co
prawda zgodnie z tym, do czego sprowadzała się umowa, nikt nie miał
niczego zapamiętać – a więc również cierpieć – ale to tak naprawdę niczego
nie zmieniało. Odchodziła bez pożegnania, słowa wyjaśnienia i…
Perspektywa
tego, że tak po prostu miałaby przestać istnieć w pamięciach tych, którzy
ją kochali, była przerażająca… I zarazem tak bardzo, bardzo abstrakcyjna.
–
Pożegnania bywają bolesne. Próbuję tłumaczyć to od wieków tobie i tobie
podobnym – oznajmiła Ciemność, rzucając Elenie udręczone spojrzenie. – Nie
popełniał błędów Beatrycze. Trzymała się swojej przeszłości tak długo i zobacz,
co jej z tego przyszło.
– Zapomną
mnie…
– Tak jak
ty ich – zapewnił, w pośpiechu ujmując ją za obie dłonie. – To więcej, niż
podarowałem którejkolwiek z was. Obustronne ukojenie, o którym
niektórzy mogliby tylko pomarzyć.
Potrząsnęła
głową. Pragnęła uwierzyć w jego słowa i wykrzesać z siebie
chociaż odrobinę entuzjazmu, ale szybko przekonała się, że to nie było możliwe.
Tak naprawdę miała ochotę wybuchnąć płaczem, odepchnąć go albo… zrobić cokolwiek
innego. Wszystko wydawało się lepsze od posłusznego przystania na coś, co wciąż
było dla niej nie do pojęcia.
Jakaś jej
cząstka mimo wszystko chciała się pożegnać. Pragnęła jeszcze raz ucałować mamę,
znaleźć się w kojących objęciach ojca albo…
Wystarczy.
To było
niczym smagnięcie bicza – gwałtowne i bolesne, choć sprowadzało się do
zaledwie jednego słowa. Głos Rafaela rozbrzmiał w jej głowie, skutecznie
wytrącając z równowagi. Znów się zachwiała, zataczając w tył i omal
nie lądując na podłodze. W ostatniej chwili zdołała utrzymać się w pionie,
przy okazji zauważając, że Ciemność drgnęła, a jego twarz wykrzywił
grymas.
Właśnie
wtedy świat przyśpieszył, zupełnie jakby ktoś przeszedł z pauzy do
ponownego odtwarzania. Usłyszała huk, a jej spojrzenie momentalnie
powędrowało ku zastawionemu stołowi, skąd dobiegał hałas. Rafael nawet się nie
skrzywił, obojętnie spoglądając na zastawę, którą tak po prostu strącił z blatu,
kiedy rozłożył skrzydła, błyskawicznie przemykając tuż nad dzielącą go od
parkietu przeszkodą.
Elena
zdążyła w oszołomieniu pomyśleć wyłącznie tyle, że był piękny. Choć do tej
pory trzymał się w cieniu, kiedy w końcu postanowił się wtrącić,
uprzytomniła sobie, że również z niego ten dziwny świat wyciągał prawdziwą
naturę. On również lśnił, chociaż w sposób całkowicie odmienny od tego,
który dostrzegła w sobie. W jakiś pokrętny sposób współgrał z napierającym
ze wszystkich stron mrokiem – nie tak idealnie i niepokojąco jak jego
ojciec, ale jednak.
Poza tym
był zły. Jedno spojrzenie w zazwyczaj przypominające bezchmurne niebo oczy
wystarczyło, by Elena rozróżniła targające nim emocje.
Zwłaszcza furię.
Cisza
dzwoniła jej w uszach. Zamrugała, nie od razu przyjmując do świadomości
to, że Rafael przez cały czas kontrolował sytuację. Dotarło do niej, że słyszał
wszystko; każde słowo, choć była gotowa przysiąc, że również na niego
podziałały sztuczki Ciemności.
–
Zastanawiałem się, jak daleko to zajdzie – oznajmił cicho, nie odrywając wzroku
od ojca. Bez pośpiechu pokonał dzieląca ich odległość, jednak tempo nie
uczyniło go ani odrobinę bardziej ludzkim. Było w nim coś, co sprawiło, że
Elena momentalnie zapragnęła zejść mu z oczu, nawet jeśli dobrze
wiedziała, że targające demonem emocje, nie były skierowane przeciwko niej. –
Przez moment myślałem… – Przez twarz Rafaela przemknął cień. Potrząsnął głową,
jakby próbując opędzić się od jakiejś niechcianej myśli. – Dlaczego?
– Nigdy nie
zadawałeś mi takich pytań – padło w odpowiedzi. Ciemność zwróciła się ku
synowi, uważnie mierząc demona wzrokiem. – Kiedyś nie przyszłoby ci to do głowy.
Była pewna,
że Rafael się zawahał – tylko na moment, znów sprawiając wrażenie spiętego i chętnego,
żeby się wycofać. Nie zrobił tego, w zamian decydując się podejść jeszcze
bliżej.
– Kiedyś
nie miałem powodów, by je zadawać – powiedział w końcu, ostrożnie
dobierając słowa.
Elena
drgnęła. Czuła, że powinna coś zrobić, ale w głowie miała wyłącznie
pustkę. Pragnęła zainterweniować – zrobić cokolwiek, zanim sprawy przybrałyby
nieodpowiedni obrót – ale nie była w stanie się ruszyć. Mogła co najwyżej stać
i patrzeć, wręcz przytłoczona obecnością dwóch równie niebezpiecznych, oddanych
mrokowi istot.
W Rafaelu
było coś, czego nie rozumiała, choć dostrzegała to już wcześniej. Jego ton, błysk
w oczach czy sposób, w jaki napinał mięśnie… To były szczegóły, ale
wydały jej się nader istotne i zarazem znajome. Zwłaszcza gniew, który od
niego bił, nie dawał jej spokoju. To oraz gorycz, która na krótką chwilę
skutecznie przysłoniła wszystko inne.
– I to
się zmieniło przez dziewczynę, która od samego początku miała należeć do mnie? –
rozbrzmiał ponownie opanowany, rozbawiony wręcz głos Ciemności. – Zatrważające.
Kpił sobie,
a przynajmniej takie wrażenie odniosła Elena. Wciąż drżała, kiedy Rafael
zrobił kolejny krok naprzód, drastycznie skracając dzielący go od ojca dystans.
Krążyli niczym dwa drapieżniki, które właśnie upatrzyły wspólną ofiarę. Problem
polegał na tym, że zdecydowanie nie zamierzały się nią ze sobą podzielić.
– Dla tej
dziewczyny – wyszeptał Rafael – oddałem więcej niż dla kogokolwiek innego. Nie
obchodzi mnie, czy będę musiał posunąć się dalej – dodał i – jakoś nie
miała co do tego wątpliwości – w tych słowach kryła się groźba.
Odpowiedział
mu śmiech – beztroski, niemalże serdeczny, to jednak sprawiło, że Elena poczuła
się jeszcze gorzej. Już go słyszała. I, cholera, jak do tej pory nie kryło się
za nim nic dobrego.
– Więc mi
wyjaśnij… Tylko tyle. Powiedz mi coś, co wyda mi się bardziej interesujące niż
propozycja, którą złożyłem naszej uroczej Światłości – zarządziła Ciemność,
starannie wypowiadając kolejne słowa. – Bo widzisz, Rafaelu… Problem jest taki,
że gdyby nie ja, nigdy byś jej nie ochronił. Umarła, pamiętasz? Od tygodni
powinna gnić w ziemi, tak jak przykazała matka natura.
Coś
przewróciło jej się w żołądku w odpowiedzi na te słowa. Rozbrzmiewały
nie tylko w sali, ale i w jej umyśle, z jakiegoś powodu dręcząc o wiele
bardziej niż powinny. Chociaż nie niosły ze sobą niczego, czego nie wiedziałaby
wcześniej, Elena poczuła się tak, jakby ktoś ją uderzył.
Ciemność
tymczasem mówiła dalej, wręcz napawając się każdym kolejnym słowem.
– Każde światło
gaśnie, prędzej czy później… Tak jak i promienne piękno, które tak
zawróciło ci w głowie. – Jego ciemne oczy na powrót spoczęło na Elenie. –
Tak jak i ona.
W chwili, w której
usłyszała krzyk Esme, pojęła, że coś było nie tak.
Dalej płacze.
OdpowiedzUsuń☹💔