28 lipca 2019

Trzysta czterdzieści

Beatrycze
Zdążyła zapomnieć, jak urokliwe było jezioro. Spokojna, czysta woda wyglądała wręcz nienaturalnie w ogólnym chaosie. Przynajmniej Beatrycze poczuła się dziwnie, kiedy już stanęła na brzegu, spoglądając wprost gładką taflę.
Dookoła panował spokój. Stała na brzegu, spoglądając na własne odbicie, podczas gdy dookoła zieleniły się drzewa. Piękny, kojący zapachami gaj. Namiastka raju, którym nigdy nie było to miejsce…
– Beatrycze? – doszedł ją nerwowy szept Any.
Jedynie pokręciła głową. Co miała powiedzieć? Potrzebowały planu, ale Beatrycze żadnego nie miała. Nie doznała nagłego olśnienia, kiedy w pośpiechu opuszczał dom, w duchu modląc się, by po drodze nie spotkać kolejnego Demona.
– Myślę – zapewniła w końcu, chcąc zyskać na czasie, choć i to prowadziło donikąd. Obawiała się, że Anabelle doskonale zdawała sobie z tego sprawę, ale i tak pragnęła powiedzieć coś, czym mogłaby krewną uspokoić.
Ciężko osunęła się na kolana. Jezioro było pierwszym miejscem, które przyszło jej do głowy, ale nic ponadto. Woda miała w sobie coś, co przyciągało, choć sama w sobie nie rozwiązywała żadnego problemu. Mimo wszystko Beatrycze i tak chciała dotrzeć właśnie tu – z daleka od domu, na dodatek w miejscu, które wielokrotnie okazało się jej azylem. Nie miała pojęcia na co liczyła, ale to nie było ważne.
Jakby nie patrzeć, przychodziła tu niezliczoną ilość razy w przeszłości. W którymś momencie to właśnie jezioro zaczęło jawić jej się jakoś namiastka ucieczki – jedyna możliwa w tym miejscu. Mogła tylko zgadywać, ile czasu spędziła na brzegu, obserwując to, co działo się z bliskimi jej osobami. Jezioro musiało mieć znaczenie. Gdyby do tego wszystkiego wiedziała jakie…
– Nigdy nie pokazałaś mi jak działa – zauważyła cicho Anabelle, podchodząc bliżej. – Wysłałam tutaj tę dziewczynę, Renesmee… Chciałbym mieć pewność, że to dobrze, skoro więcej jej nie widziałam.
Beatrycze natychmiast poderwała głowę, by spojrzeć wprost w jasne oczy Any. Dziewczynka stała tuż obok niej, śmiertelnie blada i przerażona, ale za to wciąż z zaciętym wyrazem twarzy. Anabelle nigdy nie była kimś, kogo Trycze kojarzyła z dzieckiem. Może i umarła młodo, ale gdy ktoś już decydował się dziewczyny posłuchać, szybko odkrywał, że bliżej jej było do kobiety niż małolaty. Widziała i rozumiała rzeczy, które niejednego przyprawiłyby o zawroty głowy.
– Nessie wróciła do nas – zapewniła pośpiesznie Beatrycze, ledwo tylko udało jej się pozbyć nieprzyjemnego ucisku w gardle. Nie dodała, że powrót nie był do końca udany, a Renesmee błądziła gdzieś na granicy żywych i umarłych. To akurat nie było czymś, czym chciała dręczyć krewną, zwłaszcza że wina nie leżała po stronie Any. – Zaopiekowałaś się nią. Nie podziękowałam ci.
– Nie żartuj. Nie było kiedy. – Anabelle pokręciła głową. – To twoja rodzina. Co innego miałam zrobić?
Aż coś ścisnęło ją w gardle. Zanim zastanowiła się, co robi, błyskawicznie doskoczyła do Any i bezceremonialnie wzięła ją w ramiona. Dopiero jęk, który wydał się dziewczynie, uprzytomnił Beatrycze, że zareagowała zbyt gwałtownie, będąc na dobrej drodze, by pozbawić ją tchu.
– Wybacz – wymamrotała, nieznacznie tylko luzując uścisk. – Jesteś cudowna. To najpiękniejsza rzecz, jaką usłyszałam od dawna.
– I dlatego postanowiłaś połamać mi żebra? – usłyszała w odpowiedzi. – Jakaś ty silna… Zmieniłaś się, Trycze.
Westchnęła cicho. To wciąż w niej było – wampirze zdolności, siła i wyostrzone zmysły, które może i w tym świecie nie miały już aż takie znaczenia, ale jednak pozostawały obecne. Przynajmniej Beatrycze chciała wierzyć, że kiedy przyjdzie co do czego, uda jej się zdziałać cokolwiek. Co prawda piekąca rana na plecach zaprzeczała nieśmiertelności, ale z drugiej strony… Och, jak wiele z tego, co się działo, było po prostu działaniami Ciemności?
Musiała zmusić się do tego, by w końcu puścić Anabelle. Wciąż musiały coś zrobić, ale prawda była taka, że Beatrycze nie miała żadnego pomysłu. Dotarły nad jezioro i co dalej? Niepewność doprowadzała ją do szału, zresztą tak jak i to, że nie była w stanie ot tak odciąć się od niechcianych emocji. Potrzebowały planu, ale z każdą kolejną sekunda wampirzyca coraz bardziej wątpiła, czy ułożenie jakiegokolwiek w ogóle wchodziło w grę.
Odsunęła się od Any, w zamian na powrót zwracając ku tafli wody. Osunęła się na kolana tuż przy krawędzi, nachylając nad gładką powierzchnią jeziora. Zamrugała nieco nieprzytomnie, gdy doszukała się odbicia pary lśniących, błękitnych oczu – swoich własnych, dokładnie takich, jakimi były, zanim Amelie podarowała jej nieśmiertelność. Co to oznaczało? To miejsce, możliwość odczuwania bólu i to, że w jej żyłach na powrót krążyła krew? Z drugiej strony, Beatrycze nie czuła, żeby jej serce znów biło. To pozostawało martwe – zarówno po przemianie, jak i… Och, tak naprawdę już dużo wcześniej.
Nigdy nie powinna wrócić. Umarła dawno, dawno temu, chociaż nigdy tak naprawdę się z tym nie pogodziła. Lawrence również i być może w tym leżał największy problem. Gdyby nie igrał z naturą, by ściągnąć ją z powrotem…
– Beatrycze? – wyszeptała Ana, ale tym razem kobieta zdecydowała się ją zignorować.
Czuła się tak, jakby nagle została przyparta do ściany. Wróciła, ale jakie to miało znaczenie, skoro tak naprawdę nic się nie zmieniło? Och, wręcz przeciwnie – pogorszyła sytuację, dokładnie tak, jak zasugerowała Leana. Nic dziwnego, że siostra była na nią wściekła.
– Ana… – Beatrycze zawahała się na moment. Wciąż wpatrywała się w swoje niebieskookie, dziwnie ludzkie odbicie. – Co miałaś na myśli, kiedy mówiłaś, że Leana zniknęła? Wydawało mi się, że… to dość istotne – przyznała, ostrożnie dobierając słowa.
– Och… Jasne, że nie wiesz. Skąd mogłabyś? – zreflektowała się pośpiesznie dziewczyna. Trycze wyczuła ruch za plecami, kiedy Anabelle zdecydowała się przemieścić. – Leana zniknęła już jakiś czas temu. Z tego, co słyszałam, Ciemność poprosiła ją o towarzystwo i… – Urwała, jakby nagle zaniepokojona. Ucisk w piersi Beatrycze przybrał na sile. – Adriana twierdziła, że niepotrzebnie się martwię. Że pan z pewnością wie, co się dzieje i nie powinnam zadawać głupich pytań.
Tym razem do głosu jednak doszedł gniew. Gorycz przybrała na sile, rozchodząc się falą po całym ciele Beatrycze. Zacisnęła usta, w ostatniej chwili powstrzymując się przed wydaniem z siebie gniewnego warknięcia – czegoś, co jak nic zaniepokoiłoby ją w równym stopniu, co i Anabelle. Spróbowała się uspokoić, ale i tak przez moment miała wrażenie, że wszystko wokół przysłania niepokojona, czerwona mgiełka.
Zaalarmowana, wampirzyca nerwowo napięła mięśnie, świadoma wyłącznie tego, że zaczynała się trząść.
– Adriana ci tak powiedziała – wymamrotała, sama niepewna czy zwracała się do Any, czy samej siebie.
Nie otrzymała odpowiedzi, ale tak naprawdę wcale jej nie powiedziała. Nie była zaskoczona. To nie byłby pierwszy raz, kiedy matka oczekiwała spokojnego przyjmowania tego, co się działo. Beatrycze do tej pory pamiętała jej ton i spojrzenie, kiedy rozmawiały po raz ostatni. To, w jaki sposób poinformowała o nadejściu Łowcy…
Tak było zawsze. Powinny milczeć, nie zadawać pytań i godzić się z życiem między tu a teraz. Najlepiej byłoby, gdyby wszystkie zapomniały o przeszłości i żyły tylko tym. Nie miało znaczenia, czy którakolwiek z nich cierpiała, tęskniła albo…
Zawsze tylko ty tęskniłaś, poprawiła się w duchu. Chwilami miała takie właśnie wrażenie. Tylko ona myślami wciąż trwała przy utraconym życiu, synu, jego rodzinie i tym, jak zmieniał się Lawrence. Ona nie potrafiła zapomnieć, podczas gdy wszystkie jej krewne w mniejszym lub większym stopniu godziły się z życiem w złotej klatce, którą stworzyła dla nich Ciemność.
Możliwe, że to nie byłoby takie złe. Gdyby tylko nabrała pewności, że nikomu, kogo kochała, nie zagrażało niebezpieczeństwo…
– Nie wiem, co się stało. Ważne, że Leana wróciła teraz, tak jak i ty – podjęła spiętym tonem Anabelle. – Ale teraz coś się zmieniło i nie mówię tylko o tych demonach. Mam wrażenie, że między tu i teraz jest inne.
Potrzebowała chwili, by zapanować nad sobą na tyle, by jednak przenieść wzrok na krewną. Ana stała zwrócona do niej plecami, spoglądając na otaczające jezioro drzewa. Miejscami rosły gęściej, tuż za zbiornikiem wodnym tworząc niemalże pozbawioną wolnej przestrzeni ścianę. Żadna z nich nigdy nie dotarła dalej, po prostu akceptując to, że natura ograniczała ten świat do dość konkretnego obszaru. To było tak, jakby za jeziorem nie czekało nic więcej – po prostu nicość i drzewa.
Dlaczego z taką łatwością to zaakceptowałyśmy…?
Potrząsnęła głową, próbując odgonić niechciane myśli. Wciąż obserwowała Anabelle i to równie uważnie, co i dziewczyna otaczającą ją rzeczywistość. To było tak, jakby po raz pierwszy widziała na oczy miejsce, które przecież sąsiadowało z domem właściwie od zawsze.
– Te cienie zawsze tutaj były? Mam wrażenie… – zaczęła z wahaniem Ana, ale ostatecznie nie zdecydowała się dokończyć. Głos zadrżał jej nieznacznie, zmuszając do zamilknięcia. – Może to przez obecność tych istot, ale czuję się dziwnie. Wciąż jest jasno, ale…
– Ten świat zawsze taki był – oznajmiła bez wahania Beatrycze. – Pełen cieni.
W chwili, w której wypowiedziała te słowa, uprzytomniła sobie, że były prawdziwe. Wiedziała to od zawsze, choć przez tyle czasu patrzyła na to przez palce. Nie ufała Ciemności, choć nigdy nie powiedziała tego wprost, dobrze wiedząc, że przyznanie się do tego na głos byłoby błędem. Nie żeby on o tym nie wiedział, ale rozsądniej było milczeć. Równie rozsądne wydawało się ignorowanie wszystkich oznak tego, że coś było nie tak. Dostosowywały się do zasad, bo w ten sposób wszystkie czuły się bezpieczniejsze.
Z perspektywy czasu to też uważała za nienaturalne. Miała wrażenie, że przez te wszystkie wieki żadna z nich po prostu nie chciała dostrzegać, czym ten świat był naprawdę. Wolały trwać w iluzji, którą zresztą Ciemność z chęcią im zapewniała. Piękny dom, słoneczne ogrody, wszechobecne piękno… I zapomnienie – coś, na co Beatrycze nigdy nie potrafiła się zdobyć. Czegóż innego miałyby potrzebować do szczęścia?
– Myślałaś kiedyś o tym, jak umarłaś? – usłyszała i aż wzdrygnęła się, co najmniej zaniepokojona słowami Any.
Dziewczyna wpatrywała się w nią rozszerzonymi, pełnymi łez oczami. W którymś momencie pobladła, wyraźnie zaniepokojona czymś, czego Beatrycze mogła się tylko domyślać.
– Zdecydowanie zbyt często – przyznała zgodnie z prawdą. Zawahała się, nie kryjąc zaskoczenia kierunkiem, który nagle przybrała rozmowa. – Może w tym problem. Wszystkie twierdziłyście, że zbyt mocno trwam pamięcią przy tym, co było.
Anabelle pokręciła głowa.
– A ja nigdy. Właśnie sobie uświadomiłam, że nigdy… – Uniosła drżącą dłoń do ust. – Byłam chora. Wspominałam o tym kiedykolwiek? Zachorowałam.
– Ana…
– Mojej mamy tu nie ma. Chyba nawet jej nie pamiętam… Ale za to wszyscy zawsze mówili, że przypominam tatę – ciągnęła, jakby nie będąc w stanie usłyszeć niczego więcej. – Tutaj nigdy nie było mężczyzn. Więc zostałam sama.
Beatrycze zacisnęła usta. Tym razem nie próbowała się odezwać, sama niepewna, w jaki sposób zareagować na te nagłe wyznania. Zawsze lubiła Anabelle, ale nie przypominała sobie, by kiedykolwiek rozmawiały tak szczerze. Och, z żadną z krewnych tego nie robiła – w tym również z siostrami. To było tak, jakby doświadczenia z ludzkiego życia nie miały znaczenia i to łącznie ze sposobem śmierci. Poniekąd kwestia umierania pozostawała dość abstrakcyjna, skoro wszystkie trwały tutaj.
Teraz słuchała Any i samej sobie nie potrafiła wyjaśnić, skąd brała się obojętność, którą okazywały w tak wielu oczywistych kwestiach. Nie zadawały niewygodnych pytań. Nie myślały o rzeczach, które przecież były ważne, a które z jakiegoś powodu uważały za oczywiste i niewarte zachodu. Granice tego pięknego świata? Po prostu były. Żadna z nich nie próbowała drążyć. To, że wszystkie umarły i były spokrewnione? Tak się działo i tyle. Tego też nie starały się zrozumieć, w zamian przyjmując za coś równie oczywistego, co i istnienie tego miejsca.
Także relacjom nie poświęcały większej uwagi. Anabelle była z nimi od zawsze, ale żadna nie uznawała jej za swoją córkę, wnuczkę czy kuzynkę. Myśląc o tym po wyjaśnieniach dziewczyny, Trycze doszła do wniosku, że Ana musiała być pierwszą kobietą od dawna po jakiejś większej przerwie. Ciemności nie interesowali męscy potomkowie – i całe szczęście.
Spuściła wzrok. Może to nic nie znaczyło, ale z jakiegoś powodu czuła się źle, wręcz porażona swoją wcześniejszą obojętnością. Dlaczego wcześniej nie zapytała? Lubiła Anabelle i przecież mogła.
Mogła tak wiele, a jednak…
Spojrzenie na powrót utkwiła w jeziorze. Jej myśli wirowały, kiedy gorączkowo zaczęła zastanawiać się nad tym, co powinna zrobić. Upuścić sobie krwi (o ile to było możliwe) i spróbować znów dostrzec coś w wodzie? Nakreślić imię Lawrence’a, tak jak robiła to wiele razy wcześniej? Tylko co po tym? Przynajmniej miałaby pewność, że jej najbliżsi byli bezpieczni, chociaż z jakiegoś powodu wciąż w to wątpiła. Ciemność nigdy wcześniej aż tak wyraźnie nie zaznaczała swojej obecności i prawdziwych intencji. W efekcie Beatrycze bała się tego, co mogłaby zobaczyć.
Bezwiednie zacisnęła dłonie w pięści, boleśnie wbijając paznokcie w skórę. Czuła się bardziej bezradna niż wtedy, gdy pędziła za snem, szukając domu, który raz po raz nawiedzał jej umysł. Nawet odnalezienie posiadłości Licavolich w Chianni niczego nie zmieniło. Spotkanie z Opehlią również, choć dotychczas wszystkie znaki na niebie i ziemi sugerowały, że to właśnie odszukanie kobiety pozostawało kluczowe.
Obiecałaś mi coś. Obiecałaś mi, Ophelio…
Tyle że nic nie wskazywało na to, by jakiś nadnaturalny byt zamierzał pofatygować się i zawalczyć z Ciemnością. W zasadzie Beatrycze nagle zwątpiła w to, czy faktycznie widziała krewną. Cokolwiek zastała w salonie, zniknęło. W zasadzie wszystko równie dobrze mogło okazać się wywołanym bólem przemiany majakiem. Tak bardzo pragnęła odpowiedzi, że w którymś momencie szukanie ich ją zaślepiło, zwłaszcza gdy jednak odnalazła Chianni. Z kolei później… Cóż, później nie było już nic – i ta kwestia najwyraźniej nie miała się zmienić.
Tak czy siak, Ophelii nie było. Może nigdy nie istniała w innej formie, niż tylko na kartach pamiętnika. Ten z kolei równie dobrze mógł być kolejną sztuczką Ciemności. Karą albo kolejnym sposobem na rozrywkę, co też nie byłoby takie dziwne. Co w końcu powiedział Rafael, kiedy ostatnim razem rozmawiała z nim o ojcu. Że się nudził? Znudzona Ciemność nie brzmiała jak zjawisko, którego ktokolwiek chciał doświadczyć.
Chciała tego czy też nie, zostały z tym same. Jakby tego było mało, wszystko wskazywało na to, że nie miały co liczyć na półśrodki albo trwanie w zawieszeniu. Świat, który znały, nieubłaganie się sypał i teraz to widziała. Skoro nie tylko ona zwracała uwagę na kwestie, które dla jej krewnych przez tyle czasu wydawały się małoistotne, coś musiało być na rzeczy. W tamtej chwili Beatrycze nabrała pewności, że jednak przez cały ten czas trwały w iluzji – bezpiecznej, kojącej, choć boleśnie fałszywej. Nie sądziła, by to było ze strony Ciemności łaską, że decydował się manipulować tym, co działo się w ich głowach. Podejrzewała raczej, że wolność od zmartwień i wspomnienia śmierci była zaledwie efektem ubocznym czegoś, co było mu na rękę. Wystarczyło, że z nią jedną niejako przez cały ten czas musiał walczyć.
Teraz nie miały nawet tego. Nie sądziła, że aż do tego stopnia wytrąciły go z Eleną z równowagi, ale to nie było ważne. Między tu i teraz się sypało, a im kończył się czas.
– Widziałam kogoś – doszedł ją spięty głos Any. Wciąż brzmiała na przerażoną, zaś słowa, którymi zwróciła się do Beatrycze, jedynie bardziej wampirzycę zaniepokoiły. Natychmiast poderwała głowę, przenosząc wzrok na dziewczynę. – Między drzewami. Nie jestem tylko pewna, co…
– Odsuń się – przerwała spiętym tonem, choć obie już i tak trwały przy krawędzi jeziora.
Jeszcze kiedy mówiła, błyskawicznie poderwała się na równe nogi. Instynktownie przesunęła się, stając naprzeciwko Anabelle, zupełnie jakby mogła osłonic ją własnym ciałem. Wbiła wzrok w przestrzeń, jednocześnie napinając mięśnie i przybierając pozycję obronną. Gniewnie zmrużyła oczy, zupełnie jakby samym tylko spojrzeniem mogła sprawić, by potencjalne niebezpieczeństwo trzymało się z daleka.
Przez chwilę trwała w takiej pozycji – skupiona, gotowa do ataku i…
– Dobry Boże, nie… – wyrwało jej się.
Wystarczyła chwila, żeby zmienić wszystko. Gniew minął, chociaż gorycz została, gdy do Beatrycze dotarło, kogo widziała przed sobą. Nie była nawet pewna, czyj widok wytrącił ją z równowagi. Wiedziała za to, że choć przez moment poczuła się tak, jakby ktoś ją uderzył, uczucie to nie powstrzymało jej przed instynktownym ruszeniem się z miejsca.
Dosłownie rzuciła się przed siebie, w ułamku sekundy pokonując kilka następnych metrów. Przez moment poczuła się niemalże jak w dniu bożonarodzeniowego balu, kiedy przybyła do sadu, by przywitać Elenę. Wtedy w jakimś stopniu była na ten widok gotowa – i to mimo paraliżującej wręcz świadomości, że obecność wnuczki oznaczała tylko jedno.
Tym razem było inaczej i to bynajmniej nie dlatego, że Elena dosłownie lśniła. Co prawda w sposobie, w jaki nerwowo rozglądała się dookoła, było coś, co jasno uświadomiło wampirzycy, że dziewczyna czuła lęk, ale mimo wszystko nie wyglądała na aż tak przerażoną jak w dniu, w którym umarła. Kroczyła pewnie, wydając się emanować swego rodzaju pewnością siebie – wewnętrznym ogniem, którego niejeden mógłby jej pozazdrościć. Z drugiej strony, wrażenie to równie dobrze mogło brać się z obecności pary śnieżnobiałych, anielskich skrzydeł, ale Beatrycze nie miała czasu, by się nad tym zastanawiać.
Nie, skoro jej uwagę przykuło coś innego. Albo raczej ktoś, bo Elena nie przyszła sama.
Zareagowała instynktownie, nawet nie zastanawiając się nad tym, co robiła. Po prostu dopadła do Carlisle’a, bezceremonialnie wpadając mu w ramiona. To było niczym impuls, któremu poddała się, choć jakaś jej cząstka miała ochotę miotać się na prawo i lewo, lamentować, a najlepiej odszukać Ciemność i rozerwać go na kawałeczki. To nic, że pewnie zabiłby ją, zanim w ogóle by spróbowała podnieść na niego rękę.
To wszystko nie miało znaczenia. Może nie powinna czuć się zaskoczona myślą, że zdecydował się posunąć tak daleko – nie po tym, jak przywołał Łowcę – ale myśl, że jednak spróbował wciągnąć w to wszystko jej syna, okazała się zadziwiająco bolesna. W którymś momencie zdążyła przywyknąć do wiary w to, że przynajmniej Carlisle był bezpieczny. Klątwa obejmowała tylko kobiety i choć to nie zapewniało ochrony przed Ciemnością, to mimo wszystko naiwnie sądziła, że…
– Hej – usłyszała tuż przy uchu. Dopiero gdy wampir bardziej stanowczo przygarnął ją do siebie, dotarło do niej, że drżała. – Już wszystko w porządku. Beatrycze…
Poderwała głowę, by spojrzeć mu w oczy. Na moment zamarła, co najmniej zaskoczona tym, że nie były topazowe, choć właśnie do tego zdążyła się przyzwyczaić. Oczy, w które patrzyła, były pogodne i równie intensywnie niebieskie, co i te, które urzekły ją w Lawrence’ie.
– Dobrze? – powtórzyła z niedowierzaniem. – Nic nie jest dobrze! Jak on śmiał… – wycedziła przez zaciśnięte zęby, ale nie miała okazji, żeby dokończyć.
– To nie Ciemność. No… Nie do końca – oznajmiła spiętym tonem Elena. – Doszłam do wniosku, że wypadałoby posprzątać. To tata nie chciał puścić mnie samej.
– Co…? – Beatrycze odsunęła się, w oszołomieniu spoglądając to na jedno, to znów na drugie. – Przyszliście tu z własnej woli? – drążyła, choć to brzmiało na abstrakcję.
Elena wzruszyła ramionami.
– Na to wychodzi. Mój szwagier jest… – Nie dokończyła, ale to nie miało znaczenia. W zasadzie milczenie wydawało się tłumaczyć wszystko. – Stwierdził, że wejdziemy, ale ot tak nie wyjdziemy. Wybór był prosty.
– Ale…
– Nie zamierzam uciekać – ucięła stanowczo dziewczyna. Coś w jej tonie przyprawiło Beatrycze o dreszcz niepokoju. Nie dostrzegła tego wcześniej, a jednak patrząc na zagniewaną, zawziętą Elenę, naprawdę poczuła się nieswojo. – Chciał rodzinnego spotkania? Więc proszę bardzo, dostanie rodzinne spotkanie…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa