
Beatrycze
Zdążyła zapomnieć, jak
urokliwe było jezioro. Spokojna, czysta woda wyglądała wręcz nienaturalnie w ogólnym
chaosie. Przynajmniej Beatrycze poczuła się dziwnie, kiedy już stanęła na
brzegu, spoglądając wprost gładką taflę.
Dookoła
panował spokój. Stała na brzegu, spoglądając na własne odbicie, podczas gdy
dookoła zieleniły się drzewa. Piękny, kojący zapachami gaj. Namiastka raju,
którym nigdy nie było to miejsce…
–
Beatrycze? – doszedł ją nerwowy szept Any.
Jedynie pokręciła
głową. Co miała powiedzieć? Potrzebowały planu, ale Beatrycze żadnego nie
miała. Nie doznała nagłego olśnienia, kiedy w pośpiechu opuszczał dom, w duchu
modląc się, by po drodze nie spotkać kolejnego Demona.
– Myślę –
zapewniła w końcu, chcąc zyskać na czasie, choć i to prowadziło
donikąd. Obawiała się, że Anabelle doskonale zdawała sobie z tego sprawę,
ale i tak pragnęła powiedzieć coś, czym mogłaby krewną uspokoić.
Ciężko
osunęła się na kolana. Jezioro było pierwszym miejscem, które przyszło jej do
głowy, ale nic ponadto. Woda miała w sobie coś, co przyciągało, choć sama w sobie
nie rozwiązywała żadnego problemu. Mimo wszystko Beatrycze i tak chciała
dotrzeć właśnie tu – z daleka od domu, na dodatek w miejscu, które
wielokrotnie okazało się jej azylem. Nie miała pojęcia na co liczyła, ale to
nie było ważne.
Jakby nie
patrzeć, przychodziła tu niezliczoną ilość razy w przeszłości. W którymś
momencie to właśnie jezioro zaczęło jawić jej się jakoś namiastka ucieczki –
jedyna możliwa w tym miejscu. Mogła tylko zgadywać, ile czasu spędziła na
brzegu, obserwując to, co działo się z bliskimi jej osobami. Jezioro
musiało mieć znaczenie. Gdyby do tego wszystkiego wiedziała jakie…
– Nigdy nie
pokazałaś mi jak działa – zauważyła cicho Anabelle, podchodząc bliżej. – Wysłałam
tutaj tę dziewczynę, Renesmee… Chciałbym mieć pewność, że to dobrze, skoro
więcej jej nie widziałam.
Beatrycze
natychmiast poderwała głowę, by spojrzeć wprost w jasne oczy Any.
Dziewczynka stała tuż obok niej, śmiertelnie blada i przerażona, ale za to
wciąż z zaciętym wyrazem twarzy. Anabelle nigdy nie była kimś, kogo Trycze
kojarzyła z dzieckiem. Może i umarła młodo, ale gdy ktoś już
decydował się dziewczyny posłuchać, szybko odkrywał, że bliżej jej było do
kobiety niż małolaty. Widziała i rozumiała rzeczy, które niejednego
przyprawiłyby o zawroty głowy.
– Nessie
wróciła do nas – zapewniła pośpiesznie Beatrycze, ledwo tylko udało jej się
pozbyć nieprzyjemnego ucisku w gardle. Nie dodała, że powrót nie był do
końca udany, a Renesmee błądziła gdzieś na granicy żywych i umarłych.
To akurat nie było czymś, czym chciała dręczyć krewną, zwłaszcza że wina nie
leżała po stronie Any. – Zaopiekowałaś się nią. Nie podziękowałam ci.
– Nie
żartuj. Nie było kiedy. – Anabelle pokręciła głową. – To twoja rodzina. Co innego
miałam zrobić?
Aż coś
ścisnęło ją w gardle. Zanim zastanowiła się, co robi, błyskawicznie doskoczyła
do Any i bezceremonialnie wzięła ją w ramiona. Dopiero jęk, który
wydał się dziewczynie, uprzytomnił Beatrycze, że zareagowała zbyt gwałtownie, będąc
na dobrej drodze, by pozbawić ją tchu.
– Wybacz –
wymamrotała, nieznacznie tylko luzując uścisk. – Jesteś cudowna. To najpiękniejsza
rzecz, jaką usłyszałam od dawna.
– I dlatego
postanowiłaś połamać mi żebra? – usłyszała w odpowiedzi. – Jakaś ty silna…
Zmieniłaś się, Trycze.
Westchnęła
cicho. To wciąż w niej było – wampirze zdolności, siła i wyostrzone
zmysły, które może i w tym świecie nie miały już aż takie znaczenia,
ale jednak pozostawały obecne. Przynajmniej Beatrycze chciała wierzyć, że kiedy
przyjdzie co do czego, uda jej się zdziałać cokolwiek. Co prawda piekąca rana
na plecach zaprzeczała nieśmiertelności, ale z drugiej strony… Och, jak
wiele z tego, co się działo, było po prostu działaniami Ciemności?
Musiała
zmusić się do tego, by w końcu puścić Anabelle. Wciąż musiały coś zrobić,
ale prawda była taka, że Beatrycze nie miała żadnego pomysłu. Dotarły nad jezioro
i co dalej? Niepewność doprowadzała ją do szału, zresztą tak jak i to,
że nie była w stanie ot tak odciąć się od niechcianych emocji.
Potrzebowały planu, ale z każdą kolejną sekunda wampirzyca coraz bardziej
wątpiła, czy ułożenie jakiegokolwiek w ogóle wchodziło w grę.
Odsunęła
się od Any, w zamian na powrót zwracając ku tafli wody. Osunęła się na
kolana tuż przy krawędzi, nachylając nad gładką powierzchnią jeziora. Zamrugała
nieco nieprzytomnie, gdy doszukała się odbicia pary lśniących, błękitnych oczu –
swoich własnych, dokładnie takich, jakimi były, zanim Amelie podarowała jej
nieśmiertelność. Co to oznaczało? To miejsce, możliwość odczuwania bólu i to,
że w jej żyłach na powrót krążyła krew? Z drugiej strony, Beatrycze
nie czuła, żeby jej serce znów biło. To pozostawało martwe – zarówno po
przemianie, jak i… Och, tak naprawdę już dużo wcześniej.
Nigdy nie
powinna wrócić. Umarła dawno, dawno temu, chociaż nigdy tak naprawdę się z tym
nie pogodziła. Lawrence również i być może w tym leżał największy
problem. Gdyby nie igrał z naturą, by ściągnąć ją z powrotem…
–
Beatrycze? – wyszeptała Ana, ale tym razem kobieta zdecydowała się ją
zignorować.
Czuła się tak,
jakby nagle została przyparta do ściany. Wróciła, ale jakie to miało znaczenie,
skoro tak naprawdę nic się nie zmieniło? Och, wręcz przeciwnie – pogorszyła
sytuację, dokładnie tak, jak zasugerowała Leana. Nic dziwnego, że siostra była
na nią wściekła.
– Ana… –
Beatrycze zawahała się na moment. Wciąż wpatrywała się w swoje
niebieskookie, dziwnie ludzkie odbicie. – Co miałaś na myśli, kiedy mówiłaś, że
Leana zniknęła? Wydawało mi się, że… to dość istotne – przyznała, ostrożnie
dobierając słowa.
– Och…
Jasne, że nie wiesz. Skąd mogłabyś? – zreflektowała się pośpiesznie dziewczyna.
Trycze wyczuła ruch za plecami, kiedy Anabelle zdecydowała się przemieścić. –
Leana zniknęła już jakiś czas temu. Z tego, co słyszałam, Ciemność poprosiła
ją o towarzystwo i… – Urwała, jakby nagle zaniepokojona. Ucisk w piersi
Beatrycze przybrał na sile. – Adriana twierdziła, że niepotrzebnie się martwię.
Że pan z pewnością wie, co się dzieje i nie powinnam zadawać głupich
pytań.
Tym razem
do głosu jednak doszedł gniew. Gorycz przybrała na sile, rozchodząc się falą po
całym ciele Beatrycze. Zacisnęła usta, w ostatniej chwili powstrzymując
się przed wydaniem z siebie gniewnego warknięcia – czegoś, co jak nic
zaniepokoiłoby ją w równym stopniu, co i Anabelle. Spróbowała się
uspokoić, ale i tak przez moment miała wrażenie, że wszystko wokół
przysłania niepokojona, czerwona mgiełka.
Zaalarmowana,
wampirzyca nerwowo napięła mięśnie, świadoma wyłącznie tego, że zaczynała się
trząść.
– Adriana
ci tak powiedziała – wymamrotała, sama niepewna czy zwracała się do Any, czy
samej siebie.
Nie
otrzymała odpowiedzi, ale tak naprawdę wcale jej nie powiedziała. Nie była
zaskoczona. To nie byłby pierwszy raz, kiedy matka oczekiwała spokojnego
przyjmowania tego, co się działo. Beatrycze do tej pory pamiętała jej ton i spojrzenie,
kiedy rozmawiały po raz ostatni. To, w jaki sposób poinformowała o nadejściu
Łowcy…
Tak było zawsze.
Powinny milczeć, nie zadawać pytań i godzić się z życiem między tu a teraz.
Najlepiej byłoby, gdyby wszystkie zapomniały o przeszłości i żyły
tylko tym. Nie miało znaczenia, czy którakolwiek z nich cierpiała,
tęskniła albo…
Zawsze
tylko ty tęskniłaś, poprawiła się w duchu. Chwilami miała takie
właśnie wrażenie. Tylko ona myślami wciąż trwała przy utraconym życiu, synu,
jego rodzinie i tym, jak zmieniał się Lawrence. Ona nie potrafiła
zapomnieć, podczas gdy wszystkie jej krewne w mniejszym lub większym
stopniu godziły się z życiem w złotej klatce, którą stworzyła dla
nich Ciemność.
Możliwe, że
to nie byłoby takie złe. Gdyby tylko nabrała pewności, że nikomu, kogo kochała,
nie zagrażało niebezpieczeństwo…
– Nie wiem,
co się stało. Ważne, że Leana wróciła teraz, tak jak i ty – podjęła
spiętym tonem Anabelle. – Ale teraz coś się zmieniło i nie mówię tylko o tych
demonach. Mam wrażenie, że między tu i teraz jest inne.
Potrzebowała
chwili, by zapanować nad sobą na tyle, by jednak przenieść wzrok na krewną. Ana
stała zwrócona do niej plecami, spoglądając na otaczające jezioro drzewa.
Miejscami rosły gęściej, tuż za zbiornikiem wodnym tworząc niemalże pozbawioną
wolnej przestrzeni ścianę. Żadna z nich nigdy nie dotarła dalej, po prostu
akceptując to, że natura ograniczała ten świat do dość konkretnego obszaru. To
było tak, jakby za jeziorem nie czekało nic więcej – po prostu nicość i drzewa.
Dlaczego
z taką łatwością to zaakceptowałyśmy…?
Potrząsnęła
głową, próbując odgonić niechciane myśli. Wciąż obserwowała Anabelle i to równie
uważnie, co i dziewczyna otaczającą ją rzeczywistość. To było tak, jakby po
raz pierwszy widziała na oczy miejsce, które przecież sąsiadowało z domem
właściwie od zawsze.
– Te cienie
zawsze tutaj były? Mam wrażenie… – zaczęła z wahaniem Ana, ale ostatecznie
nie zdecydowała się dokończyć. Głos zadrżał jej nieznacznie, zmuszając do
zamilknięcia. – Może to przez obecność tych istot, ale czuję się dziwnie. Wciąż
jest jasno, ale…
– Ten świat
zawsze taki był – oznajmiła bez wahania Beatrycze. – Pełen cieni.
W chwili, w której
wypowiedziała te słowa, uprzytomniła sobie, że były prawdziwe. Wiedziała to od
zawsze, choć przez tyle czasu patrzyła na to przez palce. Nie ufała Ciemności, choć
nigdy nie powiedziała tego wprost, dobrze wiedząc, że przyznanie się do tego na
głos byłoby błędem. Nie żeby on o tym nie wiedział, ale rozsądniej było
milczeć. Równie rozsądne wydawało się ignorowanie wszystkich oznak tego, że coś
było nie tak. Dostosowywały się do zasad, bo w ten sposób wszystkie czuły
się bezpieczniejsze.
Z perspektywy
czasu to też uważała za nienaturalne. Miała wrażenie, że przez te wszystkie
wieki żadna z nich po prostu nie chciała dostrzegać, czym ten świat był
naprawdę. Wolały trwać w iluzji, którą zresztą Ciemność z chęcią im
zapewniała. Piękny dom, słoneczne ogrody, wszechobecne piękno… I zapomnienie
– coś, na co Beatrycze nigdy nie potrafiła się zdobyć. Czegóż innego miałyby
potrzebować do szczęścia?
– Myślałaś
kiedyś o tym, jak umarłaś? – usłyszała i aż wzdrygnęła się, co
najmniej zaniepokojona słowami Any.
Dziewczyna
wpatrywała się w nią rozszerzonymi, pełnymi łez oczami. W którymś
momencie pobladła, wyraźnie zaniepokojona czymś, czego Beatrycze mogła się
tylko domyślać.
– Zdecydowanie
zbyt często – przyznała zgodnie z prawdą. Zawahała się, nie kryjąc
zaskoczenia kierunkiem, który nagle przybrała rozmowa. – Może w tym
problem. Wszystkie twierdziłyście, że zbyt mocno trwam pamięcią przy tym, co
było.
Anabelle
pokręciła głowa.
– A ja
nigdy. Właśnie sobie uświadomiłam, że nigdy… – Uniosła drżącą dłoń do ust. –
Byłam chora. Wspominałam o tym kiedykolwiek? Zachorowałam.
– Ana…
– Mojej
mamy tu nie ma. Chyba nawet jej nie pamiętam… Ale za to wszyscy zawsze mówili,
że przypominam tatę – ciągnęła, jakby nie będąc w stanie usłyszeć niczego
więcej. – Tutaj nigdy nie było mężczyzn. Więc zostałam sama.
Beatrycze
zacisnęła usta. Tym razem nie próbowała się odezwać, sama niepewna, w jaki
sposób zareagować na te nagłe wyznania. Zawsze lubiła Anabelle, ale nie przypominała
sobie, by kiedykolwiek rozmawiały tak szczerze. Och, z żadną z krewnych
tego nie robiła – w tym również z siostrami. To było tak, jakby doświadczenia
z ludzkiego życia nie miały znaczenia i to łącznie ze sposobem
śmierci. Poniekąd kwestia umierania pozostawała dość abstrakcyjna, skoro
wszystkie trwały tutaj.
Teraz
słuchała Any i samej sobie nie potrafiła wyjaśnić, skąd brała się
obojętność, którą okazywały w tak wielu oczywistych kwestiach. Nie
zadawały niewygodnych pytań. Nie myślały o rzeczach, które przecież były
ważne, a które z jakiegoś powodu uważały za oczywiste i niewarte
zachodu. Granice tego pięknego świata? Po prostu były. Żadna z nich nie
próbowała drążyć. To, że wszystkie umarły i były spokrewnione? Tak się
działo i tyle. Tego też nie starały się zrozumieć, w zamian przyjmując
za coś równie oczywistego, co i istnienie tego miejsca.
Także
relacjom nie poświęcały większej uwagi. Anabelle była z nimi od zawsze,
ale żadna nie uznawała jej za swoją córkę, wnuczkę czy kuzynkę. Myśląc o tym
po wyjaśnieniach dziewczyny, Trycze doszła do wniosku, że Ana musiała być
pierwszą kobietą od dawna po jakiejś większej przerwie. Ciemności nie
interesowali męscy potomkowie – i całe szczęście.
Spuściła
wzrok. Może to nic nie znaczyło, ale z jakiegoś powodu czuła się źle,
wręcz porażona swoją wcześniejszą obojętnością. Dlaczego wcześniej nie
zapytała? Lubiła Anabelle i przecież mogła.
Mogła tak
wiele, a jednak…
Spojrzenie
na powrót utkwiła w jeziorze. Jej myśli wirowały, kiedy gorączkowo zaczęła
zastanawiać się nad tym, co powinna zrobić. Upuścić sobie krwi (o ile to było
możliwe) i spróbować znów dostrzec coś w wodzie? Nakreślić imię
Lawrence’a, tak jak robiła to wiele razy wcześniej? Tylko co po tym? Przynajmniej
miałaby pewność, że jej najbliżsi byli bezpieczni, chociaż z jakiegoś powodu
wciąż w to wątpiła. Ciemność nigdy wcześniej aż tak wyraźnie nie zaznaczała
swojej obecności i prawdziwych intencji. W efekcie Beatrycze bała się
tego, co mogłaby zobaczyć.
Bezwiednie
zacisnęła dłonie w pięści, boleśnie wbijając paznokcie w skórę. Czuła
się bardziej bezradna niż wtedy, gdy pędziła za snem, szukając domu, który raz
po raz nawiedzał jej umysł. Nawet odnalezienie posiadłości Licavolich w Chianni
niczego nie zmieniło. Spotkanie z Opehlią również, choć dotychczas
wszystkie znaki na niebie i ziemi sugerowały, że to właśnie odszukanie
kobiety pozostawało kluczowe.
Obiecałaś
mi coś. Obiecałaś mi, Ophelio…
Tyle że nic
nie wskazywało na to, by jakiś nadnaturalny byt zamierzał pofatygować się i zawalczyć
z Ciemnością. W zasadzie Beatrycze nagle zwątpiła w to, czy
faktycznie widziała krewną. Cokolwiek zastała w salonie, zniknęło. W zasadzie
wszystko równie dobrze mogło okazać się wywołanym bólem przemiany majakiem. Tak
bardzo pragnęła odpowiedzi, że w którymś momencie szukanie ich ją
zaślepiło, zwłaszcza gdy jednak odnalazła Chianni. Z kolei później… Cóż,
później nie było już nic – i ta kwestia najwyraźniej nie miała się
zmienić.
Tak czy
siak, Ophelii nie było. Może nigdy nie istniała w innej formie, niż tylko
na kartach pamiętnika. Ten z kolei równie dobrze mógł być kolejną sztuczką
Ciemności. Karą albo kolejnym sposobem na rozrywkę, co też nie byłoby takie
dziwne. Co w końcu powiedział Rafael, kiedy ostatnim razem rozmawiała z nim
o ojcu. Że się nudził? Znudzona Ciemność nie brzmiała jak zjawisko,
którego ktokolwiek chciał doświadczyć.
Chciała
tego czy też nie, zostały z tym same. Jakby tego było mało, wszystko
wskazywało na to, że nie miały co liczyć na półśrodki albo trwanie w zawieszeniu.
Świat, który znały, nieubłaganie się sypał i teraz to widziała. Skoro nie
tylko ona zwracała uwagę na kwestie, które dla jej krewnych przez tyle czasu
wydawały się małoistotne, coś musiało być na rzeczy. W tamtej chwili
Beatrycze nabrała pewności, że jednak przez cały ten czas trwały w iluzji –
bezpiecznej, kojącej, choć boleśnie fałszywej. Nie sądziła, by to było ze
strony Ciemności łaską, że decydował się manipulować tym, co działo się w ich
głowach. Podejrzewała raczej, że wolność od zmartwień i wspomnienia
śmierci była zaledwie efektem ubocznym czegoś, co było mu na rękę. Wystarczyło,
że z nią jedną niejako przez cały ten czas musiał walczyć.
Teraz nie
miały nawet tego. Nie sądziła, że aż do tego stopnia wytrąciły go z Eleną z równowagi,
ale to nie było ważne. Między tu i teraz się sypało, a im kończył się
czas.
– Widziałam
kogoś – doszedł ją spięty głos Any. Wciąż brzmiała na przerażoną, zaś słowa,
którymi zwróciła się do Beatrycze, jedynie bardziej wampirzycę zaniepokoiły.
Natychmiast poderwała głowę, przenosząc wzrok na dziewczynę. – Między drzewami.
Nie jestem tylko pewna, co…
– Odsuń się
– przerwała spiętym tonem, choć obie już i tak trwały przy krawędzi
jeziora.
Jeszcze
kiedy mówiła, błyskawicznie poderwała się na równe nogi. Instynktownie
przesunęła się, stając naprzeciwko Anabelle, zupełnie jakby mogła osłonic ją
własnym ciałem. Wbiła wzrok w przestrzeń, jednocześnie napinając mięśnie i przybierając
pozycję obronną. Gniewnie zmrużyła oczy, zupełnie jakby samym tylko spojrzeniem
mogła sprawić, by potencjalne niebezpieczeństwo trzymało się z daleka.
Przez chwilę
trwała w takiej pozycji – skupiona, gotowa do ataku i…
– Dobry
Boże, nie… – wyrwało jej się.
Wystarczyła
chwila, żeby zmienić wszystko. Gniew minął, chociaż gorycz została, gdy do
Beatrycze dotarło, kogo widziała przed sobą. Nie była nawet pewna, czyj widok
wytrącił ją z równowagi. Wiedziała za to, że choć przez moment poczuła się
tak, jakby ktoś ją uderzył, uczucie to nie powstrzymało jej przed instynktownym
ruszeniem się z miejsca.
Dosłownie
rzuciła się przed siebie, w ułamku sekundy pokonując kilka następnych
metrów. Przez moment poczuła się niemalże jak w dniu bożonarodzeniowego balu,
kiedy przybyła do sadu, by przywitać Elenę. Wtedy w jakimś stopniu była na
ten widok gotowa – i to mimo paraliżującej wręcz świadomości, że obecność
wnuczki oznaczała tylko jedno.
Tym razem
było inaczej i to bynajmniej nie dlatego, że Elena dosłownie lśniła. Co prawda
w sposobie, w jaki nerwowo rozglądała się dookoła, było coś, co jasno
uświadomiło wampirzycy, że dziewczyna czuła lęk, ale mimo wszystko nie
wyglądała na aż tak przerażoną jak w dniu, w którym umarła. Kroczyła
pewnie, wydając się emanować swego rodzaju pewnością siebie – wewnętrznym
ogniem, którego niejeden mógłby jej pozazdrościć. Z drugiej strony, wrażenie
to równie dobrze mogło brać się z obecności pary śnieżnobiałych, anielskich
skrzydeł, ale Beatrycze nie miała czasu, by się nad tym zastanawiać.
Nie, skoro
jej uwagę przykuło coś innego. Albo raczej ktoś, bo Elena nie przyszła sama.
Zareagowała
instynktownie, nawet nie zastanawiając się nad tym, co robiła. Po prostu
dopadła do Carlisle’a, bezceremonialnie wpadając mu w ramiona. To było
niczym impuls, któremu poddała się, choć jakaś jej cząstka miała ochotę miotać
się na prawo i lewo, lamentować, a najlepiej odszukać Ciemność i rozerwać
go na kawałeczki. To nic, że pewnie zabiłby ją, zanim w ogóle by
spróbowała podnieść na niego rękę.
To wszystko
nie miało znaczenia. Może nie powinna czuć się zaskoczona myślą, że zdecydował
się posunąć tak daleko – nie po tym, jak przywołał Łowcę – ale myśl, że jednak spróbował
wciągnąć w to wszystko jej syna, okazała się zadziwiająco bolesna. W którymś
momencie zdążyła przywyknąć do wiary w to, że przynajmniej Carlisle był
bezpieczny. Klątwa obejmowała tylko kobiety i choć to nie zapewniało ochrony
przed Ciemnością, to mimo wszystko naiwnie sądziła, że…
– Hej –
usłyszała tuż przy uchu. Dopiero gdy wampir bardziej stanowczo przygarnął ją do
siebie, dotarło do niej, że drżała. – Już wszystko w porządku. Beatrycze…
Poderwała
głowę, by spojrzeć mu w oczy. Na moment zamarła, co najmniej zaskoczona
tym, że nie były topazowe, choć właśnie do tego zdążyła się przyzwyczaić. Oczy,
w które patrzyła, były pogodne i równie intensywnie niebieskie, co i te,
które urzekły ją w Lawrence’ie.
– Dobrze? –
powtórzyła z niedowierzaniem. – Nic nie jest dobrze! Jak on śmiał… –
wycedziła przez zaciśnięte zęby, ale nie miała okazji, żeby dokończyć.
– To nie
Ciemność. No… Nie do końca – oznajmiła spiętym tonem Elena. – Doszłam do
wniosku, że wypadałoby posprzątać. To tata nie chciał puścić mnie samej.
– Co…? –
Beatrycze odsunęła się, w oszołomieniu spoglądając to na jedno, to znów na
drugie. – Przyszliście tu z własnej woli? – drążyła, choć to brzmiało na
abstrakcję.
Elena
wzruszyła ramionami.
– Na to
wychodzi. Mój szwagier jest… – Nie dokończyła, ale to nie miało znaczenia. W zasadzie
milczenie wydawało się tłumaczyć wszystko. – Stwierdził, że wejdziemy, ale ot
tak nie wyjdziemy. Wybór był prosty.
– Ale…
– Nie
zamierzam uciekać – ucięła stanowczo dziewczyna. Coś w jej tonie
przyprawiło Beatrycze o dreszcz niepokoju. Nie dostrzegła tego wcześniej, a jednak
patrząc na zagniewaną, zawziętą Elenę, naprawdę poczuła się nieswojo. – Chciał
rodzinnego spotkania? Więc proszę bardzo, dostanie rodzinne spotkanie…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz