
Carlisle
Głos Eleny miał w sobie
coś niepokojącego. Nie sądził, że kiedykolwiek pomyśli tak właśnie o niej,
ale już podczas kolacji zauważył w córce coś, czego nie był w stanie
nazwać, ale i tak wprawiło go w konsternację. Tak po prawdzie miała
to w sobie już wcześniej, być może od chwili powrotu po tym, co wydarzyło
się w Volterze. I nie, w tej chwili nie miał na myśli pary
anielskich skrzydeł, które mogły oznaczać… dosłownie wszystko.
Prawda była
taka, że przez większość czasu wszyscy uciekali przed wyjaśnieniami. Tak było
po prostu prościej – skupić się na powrocie Eleny czy nawet obecności
Beatrycze. To było niczym system obronny, bo odrobina obojętności jawiła się
jako coś o wiele lepszego od ewentualnego szaleństwa. Carlisle chciał
wierzyć, że potrzebowali czasu, by poukładać sobie wszystko to, co się działo,
ale to przecież nie było tak. Z niektórymi faktami po prostu należało się
zmierzyć, choć i to nie czyniło niczego łatwiejszym.
Teraz z kolei
był tutaj, nie tylko w towarzystwie Eleny, ale i tak bardzo przypominającej
dziewczynę matki. Do tego zdążył przywyknąć, choć patrzenie na Beatrycze jak na
kogoś, kogo wcale nie musiał chronić, wciąż było problematyczne. Widział
łagodniejszą wersję Eleny – słodszą, mniej wygadaną, ale jednak wzbudzającą w nim
dość konkretne odruchy. To, że kobieta wyglądała na co najmniej przerażoną,
jedynie go w tym przekonaniu utwierdziło.
Spokojne
przyjmowanie wszystkiego, co się działo, przychodziło mu z coraz większym
trudem. Kiedyś oddałby naprawdę wiele, by pojąć, co jeszcze kryło się w świecie
nieśmiertelnych. Miasto Nocy okazało się zjawiskiem niepokojącym i fascynującym
zarazem, zwłaszcza że przez pewien czas wszyscy uważali je za dom. Telepatia
też taka była – potężna, wyjątkowa i na swój sposób możliwa do opisania. Na
tyle, że w którymś momencie przestał uznawać ją za dar, w zamian
gotów przysiąc, że Renesmee, Licavoli i im podobni, byli niczym jakiś oddzielny,
niezwykły gatunek. To samo tyczyło się nowych wampirów, choć odkrycie, że na
świecie jednak istniały prawdziwe, spalające się stworzenia nocy, okazało się
nie lada szokiem.
Powrót
Isobel też nim był. I demony, również Rafael, który… Cóż, wszedł do rodziny.
A teraz tak na dobrą sprawę na nich polował.
W którymś
momencie wszystko zaczęło się wymykać spod kontroli. Małe zmiany pociągnęły za
sobą całą lawinę nowych i choć Carlisle starał się zachować w tym
zdrowy rozsądek, widok Przedsionka uświadomił mu, że to nie było możliwe. To,
że Andreas bardzo szybko udowodnił, że wcale nie żartował, ani nie posługiwał
się o przenośniami, kiedy mówił o międzyświatach, jedynie pogorszyło
sytuację.
Między tu i teraz
istniało, cokolwiek miało to oznaczać. Przejścia również działały, a korzystanie
z nich okazało się o wiele prostsze, niż mógłby podejrzewać. W jednej
chwili wraz z Eleną podążali jednym z kilku korytarzy, które
odchodziły od okrągłej sali, zaś w następnej… byli tutaj; otoczeni
drzewami, stojąc w ostatnich promieniach słońca i bez jakichkolwiek
śladów, które świadczyły o istnieniu drogi powrotnej. Gdyby nie to, że
sytuacja zdecydowanie temu nie sprzyjała, jak nic poczułby się co najmniej
zafascynowany – i samym zjawiskiem, i możliwościami, które dawało.
Przez
ułamek sekundy fascynacja naprawdę wchodziła w grę – do momentu, w którym
przerażona Beatrycze wpadła mu w ramiona, tuląc do niego w tak gwałtowny,
kurczowy sposób, że nie potrafił pozostać wobec temu obojętnym. Gdy do tego
wszystkiego usłyszał zdecydowany głos Eleny, nie miał już złudzeń co do tego,
że najbliższe godziny nie miały przynieść niczego dobrego.
Gdzieś za
plecami matki dostrzegł niepewny ruch. Instynktownie spiął się, gotów osłonić
ją i Elenę, ale zrezygnował w chwili, w której podchwycił
spojrzenie przestraszonych, błękitnych oczu. Dosłownie na wyciągnięcie ręki
stała na oko dziesięcioletnia, jasnowłosa dziewczynka. W rysach twarzy
małej nieznajomej było coś aż nadto znajomego, zresztą tak jak i w jej
wyglądzie. Niebieskie oczy, błękitne loki… Przypominała mu Joce, zwłaszcza gdy
przypomniał sobie, co takiego przyszło mu do głowy, gdy zobaczył małą w ramionach
Beatrycze. Wtedy pomyślał, że tak mogłaby wyglądać jego matka, gdyby było jej
dane urodzić córkę, gdy zaś spoglądał na tę dziewczynkę…
– To
Anabelle. Moja Ana – oznajmiła pośpiesznie wampirzyca, ledwo tylko podchwyciła
jego spojrzenie. – Mówiłam wam o niej. To ona pomogła Nessie.
– Och… –
wyrwało mu się.
Beatrycze
odsunęła się, w pośpiechu dopadając do krewnej. Dziewczynka nie
zaprotestowała, kiedy kobieta w uspokajającym geście chwyciła ją za rękę.
– Wyglądacie
tak samo – stwierdziła cicho Ana. Spojrzenie utkwiła bezpośrednio w Elenie.
– A on… Jego nie powinno tu być – dodała, w następnej sekundzie
spoglądając wprost na Carlisle’a. – Nigdy nikogo więcej nie było.
– To mój
syn. – Beatrycze nawet się nie zawahała. – Zresztą to teraz nie ma znaczenia.
Potrzebujemy planu.
Anabelle
skinęła głową, ale nie wyglądała na przekonaną. Przez dłuższą chwilę po prostu tkwiła
w miejscu, sprawiając wrażenie kogoś, kto był na dobrej drodze, by zemdleć
przez nadmiar wrażeń.
– Pamiętam
to miejsce. Chyba – doszedł go dziwnie spięty głos Eleny. Dziewczyna w pośpiechu
skrzyżowała ramiona na piersiach. – Zabrałaś mnie wtedy do gaju. Pamiętam, że…
– To nie
jest teraz bezpieczne. Są tutaj demony.
Tych kilka
słów wystarczyło, by dookoła zapanowała cisza. Carlisle drgnął, co najmniej zaniepokojony.
Dopiero wtedy wyczuł krew, źródło dostrzegając dopiero w chwili, w której
Beatrycze się odwróciła.
– Zraniły
cię? – zapytał, choć to brzmiało niedorzecznie. Z drugiej strony porwane
ubranie i ślad cięcia, które dostrzegł na plecach matki, wydawały się mówić
same za siebie. – Ale…
– Igra
sobie z nami. Ciemność. – Przez twarz Beatrycze przemknął cień. Zaraz po
tym, choć nie sądził, że w ogóle będzie to możliwe, na ustach kobiety
pojawił się niepewny, zaskakująco czuły uśmiech. – Nie wiem czy zauważyłeś, ale
masz niebieskie oczy.
Nie dodała
niczego więcej, ale tak naprawdę nie musiała. Tyle wystarczyło, żeby zrozumiał,
choć zarazem wciąż nie dowierzał – i to pomimo tego, że nabrał podejrzeń
już w chwili, w której ojciec Rafaela zaczął przekonywać Esme, że
mogłaby w pełni uczestniczyć w kolacji. Mówił o człowieczeństwie,
choć Carlisle już dawno temu zwątpił w to, czy miał prawo się go w sobie
doszukiwać. To brzmiało równie niedorzecznie, co i wszystkie sugestie, że
nieśmiertelni jednak posiadali dusze. Z drugiej strony, myśląc o Nessie
i wszystkim tym, co usłyszał od Licavolich…
–
Beatrycze!
Nowy głos
przerwał cisza, przy okazji skutecznie wyrywając go z zamyślenia.
Spomiędzy drzew jak na zawołanie wyłoniło się więcej kobiet. Trzy kolejne
blondynki pojawiły się w zasięgu jego wzroku, przy okazji znów
oszałamiając go tym, jak podobne do siebie były. Oczywiście, że tak. Są
spokrewnione, upomniał się w myślach, ale to stwierdzenie – nieważne
jak bliskie prawdy – wciąż jawiło mu się jak czysta abstrakcja.
Jedna z kobiet
wysunęła się naprzód, w następnej sekundzie bezceremonialnie wpadając
Beatrycze w ramiona. Właściwie nie był pewien, która z nich jako
pierwsza zdecydowała się ruszyć z miejsca. Liczyło się, że dopadły do
siebie błyskawicznie, obejmując w tak tęskny sposób, że aż coś ścisnęło
się w gardle.
– Cass… Dobry
Boże, Cassie, jak dobrze cię widzieć – wyrzuciła z siebie na wydechu
Beatrycze. Zaraz po tym wyprostowała się, wyraźnie czymś zaniepokojona. – Ty
płaczesz? Co się…?
– Leana
oszalała – oznajmiła drżącym głosem kobieta, załzawionymi oczyma spoglądając
wprost na obejmującą ją wampirzycę. – Nasza siostra oszalała, rozumiesz?
Groziła mi nożem.
– Co…?
– Widziałam
Leanę w kuchni. Chciałam jej pomóc, bo krwawiła… a ona… chciała mnie
zabić – powtórzyła z naciskiem Cassie. Jasne włosy zafalowały wokół jej
twarzy, kiedy energicznie potrząsnęła głowa. – Wróciłyście obie i wszystko
jest nie tak. Trycze, na Boga, co tu się dzieje?!
Przez twarz
Beatrycze przemknął cień, zwłaszcza gdy Cassie podniosła głos. Carlisle mógł
tylko zgadywać, o czym rozmawiały. Wiedział jedynie, że wyjaśnienia
kobiety nie brzmiały dobrze, tym bardziej że ta wciąż wyglądała na bliską
histerii.
Pozostałe
kobiety milczały, ale wcale nie wyglądały na spokojniejsze. Jedna z nich
nerwowo chwiała się na nogach ze wzrokiem utkwionym w ziemię. Druga w milczeniu
wodziła wzrokiem na prawo i lewo, ostatecznie zatrzymując wzrok bezpośrednio
na nim. Błękitne oczy rozszerzyły się w geście niedowierzania, dokładnie
jak wcześniej w przypadku Anabelle.
– Ehm… Nie
żeby coś – wtrąciła ze swojego miejsca Elena – ale o co chodzi? – zapytała
wprost, momentalnie ściągając na siebie uwagę. – No, cześć – dodała, bez trudu
wyczuwając konsternację zebranych.
– Tak… Tak,
już – zreflektowała się Beatrycze. – Też próbuję zrozumieć, ale… Och, po kolei –
zadecydowała, ale również jej słowa nie podziałały na zebranych jakkolwiek
kojąco. – Elena, Carlisle – oznajmiła, kolejny wskazując kolejne osoby. – Ana,
Cassandra, Freya i Andromeda – dodała, tym razem wskazując swoje krewne.
Cassie wciąż pewnie ściskała za rękę. – To zły moment na rodzinne spotkania, więc
ujmę to w skrócie. Nie wiem czy L. był na tyle dobry, by o tym
wspomnieć, ale miałam dwie siostry. Leana i Cassie były ode mnie starsze.
Prawda była
taka, że rozmowy o rodzinie pamiętał jak przez mgłę. Problem nie leżał w tym,
że wszystkie odbyły się za jego ludzkiego życia, choć i przemiana w wampira
zrobiła swoje. Największą przeszkodą jednak okazał się sam Lawrence, bardzo
mało kiedy decydując się na zwierzenia. W zasadzie Carlisle więcej dowiedział
się o matce od przypadkowych osób, które miały okazję poznać ją za życia,
niż unikającego tematu ojca.
W milczeniu
spojrzał na Cassandrę, ale nie odezwał się nawet słowem. To, że najwyraźniej
miał przed sobą jedną ze swoich… cóż, ciotek…
– Leana
oszalała – powtórzyła cicho kobieta. – Chciałam, żeby poszła z nami. W domu
nie jest bezpiecznie.
– Wiem,
właśnie o tym rozmawiałyśmy z Aną – podjęła natychmiast Beatrycze. –
Dobrze was widzieć. Miałam was szukać, bo powinnyśmy trzymać się razem.
– Jezioro –
wtrąciła w tym samym momencie Anabelle. – Sądzimy, że najlepiej będzie
zebrać się nad jeziorem.
Oczy
Cassandry rozszerzyły się nieznacznie, kiedy spojrzała na coś, co znajdowało
się przed nią. Również Carlisle po raz pierwszy zwrócił uwagę na otoczenie,
prócz pięknego ogrodu dostrzegając niemalże całkowicie przeźroczystą, krystalicznie
czystą wodę. Nawet poprzedzające wejście do Miasta Nocy Zwierciadło nie
wyglądało w aż tak oszałamiający, doskonały sposób.
Tyle że Cassie
nie wyglądała na zachwyconą tym widokiem. Nagle pobladła, w następnej
sekundzie z jękiem przyciskając drżącą dłoń do ust.
– Och, nie…
Nie, nie, nie – wyszeptała, a jej oczy jak na zawołanie wypełniły się
łzami.
– Cassie…
Zignorowała
wyciągniętą ku niej dłoń Beatrycze.
– Dlaczego o tym
zapomniałam? – zapytała cicho Cassandra, w pośpiechu przenosząc wzrok na
siostrę. – Tyle razy tutaj byłam, ale… Topiłam się. Pamiętam, że tonęłam. – Potrząsnęła
głowa. – Dlaczego nie myślałam o tym wcześniej?
Beatrycze
nie wyglądała na zatroskaną słowami siostry. Jedynie spoglądała na nią z troską,
wydając się rozumieć coś, czego Carlisle mógł co najwyżej się domyślać. Obserwowanie
tych kobiet okazało się trudniejsze niż sądził, nie wspominając o tym, że
wciąż go oszałamiało. To, że miał do czynienia ze swoimi krewnymi…
Cassandra
zrobiła gwałtowny krok w tył, jakby chcąc oddalić się od wody. Zachwiała
się i byłaby upadła, gdyby instynktownie nie przemieścił się, w pośpiechu
obejmując kobietę w pasie. Zesztywniała pod jego dotykiem, ale nie
zaprotestowała, pozwalając, by pomógł jej odzyskać równowagę. Mimo wszystko jej
oddech wydawał się zdecydowanie zbyt szybki i urywany.
– Ostrożnie
– odezwał się cicho, siląc na jak najłagodniejsze brzmienie głosu. – Jest w porządku.
Skup się na oddychaniu.
– Ja…
Nie
dokończyła, w zamian ograniczając się do skinięcia głową. Wciąż wydawała
się spięta, ale był pewien, że wszystko sprowadzało się do bliskości jeziora,
nie zaś tego, że miała coś przeciwko temu, że ją podtrzymywał. W którymś
momencie nawet dostosowała się do jego słów, pospiesznie napierając powietrza,
by po chwili je wypuścić. Przyjął to z ulgą, bo ostatnim, czego tak
naprawdę potrzebowali, było to, by Cassandra wpadła w histerię.
– Właśnie
tak – pochwalił, ostrożnie dobierając słowa. – Żadnej z was nic się nie
stanie. Wymyślimy coś.
Nie sądził,
żeby mu uwierzyły, ale nie mógł powstrzymać się przed wypowiedzeniem tego na
głos. Jakaś jego cząstka pragnęła je chronić. Nie chodziło tylko o to, że
byli spokrewnieni, choć tak świadomość w jakimś stopniu bez wątpienia umacniała
tę chęć.
– On na to
nie pozwoli – oznajmiła cicho jedna z kobiet. Freya, o ile dobrze zorientował
się podczas pośpiesznej prezentacji matki, wciąż nerwowo spoglądała w ziemię.
– Pan wpadł w szał. Jego dzieci niszczą wszystko.
– Jest tutaj?
– zapytała natychmiast Elena.
– On i Łowca
– oznajmiła wprost druga z kobiety, Andromeda. – Myślę, że… chodzi o Leanę.
Leana jest Łowcą.
– O czym
wy, do jasnej cholery…? – zaoponowała Elena, ale nie miała okazji, żeby dokończyć.
– Leana
zniknęła, a teraz zaatakowała Cassandrę. Nie widzę innego wyjścia – nie
dawała za wygraną kobieta. – Potrzebował naczynia. Tak mówiła jedna z historii, a skoro
naprawdę go wezwał… Musiał wykorzystać jedną z nas.
– Leana
nie… – wykrztusiła z trudem Cassie, ale i ona nie wydawała się przekonana.
– Więc to
wytłumacz – zwróciła się do niej Andromeda. – Powiedziałaś, że oszalała. Skoro
nie była sobą, coś musiało to spowodować.
Tych kilka
słów wystarczyło, by zamknąć Cassandrze usta. Carlisle również milczał, wciąż podtrzymując
kobietę, zwłaszcza gdy ta wzdrygnęła się i jak gdyby nigdy nic wtuliła w jego
bok. Choć nie miał pewności, jak mogłaby na to zareagować, instynktownie
otoczył ją ramieniem, w uspokajającym geście przygarniając do siebie.
– Gaja może
wiedzieć więcej – zasugerowała Freya.
Beatrycze
jedynie skinęła głową. Dopiero wtedy Carlisle zauważył, że kobieta obserwowała
go z bliżej nieokreślonym wyrazem twarzy.
– Gaja
podobno była pierwsza. I niejako reprezentowała nas, kiedy Ciemność
pojawiała się tutaj. Zawsze wiedziała, co powiedzieć… Ona i Ariadna –
dodała, przy ostatnich słowach krzywiąc się nieznacznie. Ostatnie imię Carlisle
bez większego problemu rozpoznał, aż za dobrze pamiętając wyzywającego na czym
świat stoi Lawrence’a. – Powinnam ją znaleźć. Widziałyście moją matkę? –
zapytała wprost.
– Lustrzana
sala – odezwała się cicho Cassandra. Wciąż brzmiała przede wszystkim na
zmęczoną. – Wierzę, że poszły właśnie tam.
– Świetnie.
Beatrycze wypowiedziała
to w wystarczająco pewny sposób, by wzbudzić w Carlisle’u niepokój.
Och, znał ten ton. Czasem słyszał go u Eleny, zwykle wtedy, gdy jego córka
zawzięła się na coś, co zamierzała zrobić, niezależnie od możliwych
konsekwencji.
Niepokój
nasilił się, kiedy wampirzyca zwróciła się do niego plecami. Nie spoglądała na
jezioro, ale w przeciwnym kierunku, spoglądając na coś, czego przez drzewa
nie był w stanie dostrzec.
– Powinnam
je znaleźć – oznajmiła.
– Rozdzielanie
się to zły pomysł – zaoponował natychmiast. – Anabelle – podjął, dla pewności
spoglądając na dziewczynkę – mówiła, że chciałyście się tu zebrać. Skoro tak…
– Skoro tak,
muszę poszukać reszty. To ważne. – Beatrycze dosłownie zmaterializowała się
przed nim. – Wciąż jestem młoda, prawda? Silniejsza, a przynajmniej tak mi
powiedzieliście. Może i demony mogą mnie tu skrzywdzić, ale wciąż mam
największe szanse na ucieczkę… Tak czy nie?
Ledwo
powstrzymał sfrustrowany jęk. To było podchwytliwe pytanie i oboje zdawali
sobie z tego sprawę.
– Jesteś silniejsza
– zgodził się niechętnie. – Nowo narodzeni mają to do siebie, bo ludzka krew… –
Potrząsnął głową. To zdecydowanie nie była pora na rozważanie biologicznych
kwestii. – Ale to dalej nie brzmi jak dobry pomysł. Jeśli coś ci się stanie…
– To dzieje
się przeze mnie – oznajmiła z naciskiem. – Nie mówcie mi, że nie, bo
wszyscy wiemy, kogo pragnie Ciemność. Zresztą ja jedna znam to miejsce.
– Więc pójdziemy
razem.
Jedno
spojrzenie wystarczyło, by pojął, że wampirzyca nie zamierzała się na to
zgodzić.
– Poszukam
Adriany i Gai – oznajmiła nieznoszącym sprzeciwu tonem – a wy zostaniecie
razem i pomożecie pozostałym. Przyślę tu tyle osób, ile zdołam – zapowiedziała,
po czym uśmiechnęła się blado. – Przyprowadził ze sobą demony. Możliwe, że któraś
z nas będzie potrzebowała pomocy… Proszę, Carlisle – wyszeptała, spoglądając
mu w oczy. – Zaopiekuj się nimi dla mnie. Wrócę tak szybko, jak tylko będę
mogła.
Chciał zaprotestować.
Prawda była taka, że rozdzielanie się od zawsze brzmiało jak najgorszy z możliwych
planów. To, że miałby ot tak pozwolić komukolwiek ryzykować…
Ale
przecież Beatrycze miała rację. Przynajmniej chciał wierzyć w to, że
wiedziała, co robi. Brzmiała na zdecydowaną, zresztą – czemu nie mógł
zaprzeczyć – bez wątpienia znała okolicę lepiej od niego. To dawało jej
przewagę, zresztą jak i wyostrzone, charakterystyczne dla nowo narodzonej
zmysły. Była silniejsza, a do tego zbyt uparta, by ot tak odpuścić.
Jakby tego
było mało, dobrze wiedziała, gdzie uderzyć, by postawić go w dość
kłopotliwej sytuacji. Porzucenie tych kobiet, kiedy groziło im niebezpieczeństwo,
nie wchodziło w grę. No i – wierzył w to czy nie – wszystkie
pozostawały jego rodziną. A Carlisle od zawsze był gotów zrobić wszystko,
żeby ochronić najbliższych.
Nie
powiedział niczego, ale po błysku w oczach Beatrycze poznał, że wiedziała
swoje. Wyprostowała się, posyłając mu blady, pełen wdzięczności uśmiech.
– Kocham
was mocno.
Wraz z tymi
słowami bezceremonialnie odwróciła się, w następnej sekundzie rzucając do
biegu – bez zbędnych pożegnań czy dodatkowych słow. To i tak nie miało
znaczenia, bo te, które padły, okazały się wystarczająco oszałamiające. To był
pierwszy raz, kiedy ujęła to w tak bezpośredni sposób. Tak po prostu,
zupełnie jakby…
– Tato?
Natychmiast
przeniósł wzrok na Elenę. Spoglądała na niego z niepokojem. Ten jeden raz
coś w jej oczach skojarzyło mu się z troską, którą tak często
dostrzegał w oczach Esme. Córka miała w sobie więcej pewności siebie,
ale przez moment wydawała mu się niepewnym, równie mocno zagubionym w sytuacji
dzieckiem, które pragnął ochronić.
Wysilił się
na blady uśmiech. Przyszło mu to o wiele łatwiej, niż mógłby podejrzewać.
– Będzie w porządku.
Beatrycze sobie poradzi – oznajmił i zabrzmiało to o wiele pewniej,
niż czuł się w rzeczywistości. – Trzymaj się blisko, Eleno. Tutaj jest
dość miejsca, więc… – Dla pewności powiódł wzrokiem dookoła, by ocenić
przestrzeń na biegu jeziora. – Możemy odejść kawałek dalej – stwierdził, zwracając
się przede wszystkim do wciąż wtulonej w niego Cassandry. – Wszystko
dobrze?
– T-tak…
Tak sądzę. – Kobieta przełknęła z trudem. – Już mi lepiej.
Mimo
wszystko odprowadził ją na tyle, by nie musiała patrzeć na wodę. Pomógł jej usiąść,
ledwo tylko poczuł, że nie będzie w stanie dłużej ustać w pionie. Usiadła
na trawie, wciąż blada i roztrzęsiona, palcami nerwowo rozgrzebując
ziemię.
Przykucnął
przy niej, zwłaszcza że wciąż tuliła się do niego, wyraźnie potrzebując
poczucia bezpieczeństwa. Z drugiej strony, tak naprawdę potrzebował
chwili, żeby zebrać myśli.
Nad jeziorem
zapanowała przenikliwa, przerywana wyłącznie szumem poruszanych wiatrem liśćmi
cisza. Beatrycze nie było, zresztą tak jak jakichkolwiek śladów demonów czy
potencjalnego niebezpieczeństwa. Carlisle mimochodem pomyślał, że to mógłby być
całkiem przyjemny, urokliwy dzień w naprawdę pięknym miejscu, gdyby nie
to, że w każdej chwili mogli zginąć.
– Nie wiem
jak do tego doszło. – Jakby z oddali doszedł go cichy, drżący głos jednej z kobiet.
Udało mu się rozpoznać, że należał do Andromedy. – Myślę o rzeczach, o których
dawno zapomniałam… I widzę cienię tam, gdzie nigdy nie chciałam ich
zobaczyć.
– Nasz raj
się rozpada – stwierdziła cicho Freya.
Carlisle
przysłuchiwał się obu, wciąż tuląc do siebie Cassandrę. Ona jedna zdołała się
uspokoić na tyle, by przestać płakać. Na dobry początek musiało wystarczyć
chociaż tyle.
Wychwycił ruch,
kiedy dotychczas milcząca Anabelle ruszyła się z miejsca. Dziewczynka
zwróciła się do krewnych plecami, stając przy samym skraju jeziora i w ciszy
spoglądając w przestrzeń.
Słowa,
które padły z jej ust, okazały się bardziej przejmujące niż cokolwiek
innego, zwłaszcza w ustach dziecka. Co więcej, wydawały się niepokojąco
wręcz prawdziwe.
– To nigdy
nie był nasz raj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz