Jocelyne
Klęczała na ziemi, ciasno
obejmując się ramionami. Oddychała szybko i płytko, wciąż zapłakana i nie
do końca pewna, co właśnie się wydarzyło. Mimo wszystko uśmiechała się, choć to
wydawało się nienaturalne – to i poczucie, że choć jedna rzecz w końcu
była taka, jaka od samego początku powinna.
Tak musiało być. Powinna na to pozwolić już dawno temu, zamiast ciągnąć
coś, co od pierwszej chwili było skazane na niepowodzenie. Zrzucała wszystko na
zachowanie Dallasa, ale prawda była taka, że sama również miała równie wiele do
powiedzenia. Gdyby w odpowiednim momencie postawiła sprawę jasno i jako
jedyna zachowała się właściwie…
Tyle że to już nie miało znaczenia. Nie chciała o tym myśleć, w zamian
skupiona na najważniejszej kwestii – tym, że w końcu porozmawiali. I choć
Dallas nie obiecał jej niczego konkretnego, nagle poczuła nieopisaną wręcz
ulgę, mając wrażenie, że zrzuciła z ramion olbrzymi, dotychczas zalegający
tam ciężar.
Odesłała go? Nie widziała żadnego cudownego światła ani niczego, co
świadczyłoby o tym, że nagle doszło do jakiejś wyjątkowej przemiany. Z drugiej
strony, Belinda odeszła w równie cichy, mało spektakularny sposób. Joce
mogła tak naprawdę tylko zgadywać, na co zdecydował się Dallas. Jeśli tylko ona
zatrzymywała go w tym miejscu, być może faktycznie widzieli się po raz
ostatni.
Coś ścisnęło ją w gardle. Przełknęła z trudem, za wszelką cenę
usiłując nad sobą zapanować. Jeśli tak było, nie powinna odczuwać żalu, prawda?
Potrzebowała czasu i spokoju; żałoby, na którą tak naprawdę nigdy nie dał
jej szansy. Przycisnęła obie dłonie do piersi, podświadomie wyczekując bólu,
ale poza znajomym już uściskiem, nie poczuła niczego więcej.
Skóra wciąż mrowiła ją w miejscach, w których nie tak dawno temu
znajdowały się ramiona Dallasa.
Ze świstem wypuściła powietrze. Również słabość z wolna zaczęła
ustępować, choć Joce i tak zapragnęła znaleźć się w domu, skulić na
łóżku i choć przez kilka godzin poleżeć, tuląc do siebie mruczącego kota.
Jego obecność pomagała czy też nie – to już nie było ważne. Liczyło się, że jak
na jeden dzień wydarzyło się zdecydowanie zbyt wiele.
– Jocelyne?
Głos Ryana ją zaskoczył. Wyprostowała się niczym struna, przez moment
niemalże pewna, że to Dallas z jakiegoś powodu wrócił, jednak nie
zamierzając ot tak ustąpić. Szybko uświadomiła sobie pomyłkę, nie tylko
mimowolnie się spinając w odpowiedzi na bliskość kogoś, kto miał w sobie
cokolwiek z demona. Bardziej wytrąciło ją z równowagi to, że chłopak
nagle znalazł się tuż obok, choć przecież mogła przewidzieć, że za nią pójdzie.
Wyraz jego twarzy skomplikował wszystko. Na pierwszy rzut oka wyglądał na
zdecydowanie zbyt poważnego, milczącego i… obojętnego. Takie przynajmniej
odniosła wrażenie, choć nie od razu uprzytomniła sobie, co mogła oznaczać taka
reakcja.
– Przepraszam – wykrztusiła z trudem, w pośpiechu ocierając
oczy. Nie ruszyła się z miejsca, ale Ryanowi nie przeszkodziło to w tym,
by przyklęknąć tuż obok niej. – Bardzo was wystraszyłam? Musiałam… n-na chwilę
w-wyjść i…
Mówienie wciąż przychodziło jej z trudem, więc po prostu zamilkła,
zresztą jak zwykle, gdy w przypływie emocji zaczynała się jąkać. Nerwowo
zaciskając usta, spuściła wzrok, wbijając spojrzenie w ziemię. Czekała,
choć sama nie była pewna na co. Wiedziała jedynie, że po rozmowie z Ryanem
w jego pokoju, spodziewała się… czegoś więcej, aniżeli po prostu ciszy.
Tego, że ją obejmie. Albo przynajmniej dotknie, a potem…
Nic podobnego nie miało miejsca. On po prostu tam był, z uporem
milcząc i ograniczając się do wymownego spoglądania wprost na nią.
Z jakiegoś powodu nie chciała, żeby jej się przyglądał. Nie w ten
sposób.
Coś było nie tak.
– Rey? – rzuciła z wahaniem.
Drgnął, ale i wtedy nie doczekała się odpowiedzi. Miała wrażenie, że
minęła cała wieczność, zanim w końcu się odezwał.
– Co to było? – zapytał wprost.
Wystarczyła chwila, żeby pojęła, że był zły. Choć wcale nie chciała,
poderwała głowę, w pośpiechu spoglądając na jego bladą, poważną twarz.
Wyglądał inaczej niż ledwie kwadrans wcześniej, gdy szczerze rozmawiali o łowcach
i wszystkim tym, co wiązało się z jego przemianą. Aż do tego stopnia
spiętego nie widziała go nawet wtedy, gdy zamartwiał się nieobecnością
Cassandry.
Zrozumienie pojawiło się nagle. Gwałtownie zaczerpnęła powietrza do płuc,
porażona myślą, która nagle przyszła jej do głowy.
– Ty… – Miała problem z tym, by patrzeć mu w oczy. Ciemne
tęczówki wydawały się przenikać ją na wskroś. – Jak długo obserwowałeś? –
zaryzykowała w końcu.
Musiała zadać to pytanie, choć sama nie była pewna, czy chciała poznać
odpowiedź. Z drugiej strony, to wydawało się oczywiste. Ta cisza,
jego mina, spojrzenie… W jakiś pokrętny sposób mowa ciała sugerowała
więcej, niż gdyby powiedział jej o tym wprost. Nie miało znaczenia, że w żaden
sposób nie zareagował na jej słowa. Tak naprawdę nie musiał.
– Wystarczająco
– powiedział w końcu. Och, no tak,
pomyślała, ale nie była w stanie zdobyć się nawet na to, by powiedzieć to
na głos. – Zmartwiłaś mnie. Nie wiedziałem, co się dzieje… – Wzruszył
ramionami. – A potem zobaczyłem, że stoisz na środku drogi, płaczesz i mówisz
do siebie. Dobrze wiedzieć, że czegoś mi nie mówisz.
– Ryan…
Nie
naciskał, ale również to nie miało znaczenia. Jeszcze kilkukrotnie otarła
twarz, nim pogodziła się z faktem, że nie będzie w stanie zapanować
nad łzami. W tamtej chwili sama już nie była pewna, co było ich przyczyną –
rozmowa z Dallasem czy ta, która czekała ją teraz.
Nerwowo
potarła dłonie. Robiła wszystko, byleby skupić na czymś uwagę, ale to też wydawało
się prowadzić donikąd. Uciekanie przed problemami nigdy nie było dobre.
– Masz
mnie… za wariatkę?
Tym razem
udało jej się go zaskoczyć. Spojrzał na nią tak, jakby widzieli się po raz
pierwszy. Obojętność choć na moment ustąpiła miejsca konkretnym emocjom –
przede wszystkim dezorientacji, ale to na dobry początek musiało wystarczyć.
– A powinienem?
– zapytał wprost. – Nie wiem, co myśleć. Jeśli jest coś, czego mi nie
powiedziałaś…
– Widzę
umarłych. I to w zasadzie wszystko, co powinieneś wiedzieć.
Z
opóźnieniem dotarło do niej, że wypowiedziała te słowa na głos. Nawet nie zastanawiała
się nad ich doborem, ot tak wyrzucając z siebie coś, co dręczyło jej przez
tyle czasu. Nie szukała wymówek, sensownych określeń i sposobu, by
zabrzmiało to w jak najbardziej naturalny sposób. Przecież dobrze
wiedziała, że niezależnie od jej starań, takie wyznanie po prostu nie miało
prawa brzmieć dobrze.
W gruncie
rzeczy było jej wszystko jedno. Była zmęczona i to nie tylko tym, co
zaszło między nią a Dallasem. Zawroty głowy wciąż dawały o sobie znać,
choć z uporem usiłowała je ignorować.
– Co
takiego…?
Głos Ryana
zabrzmiał inaczej, chociaż nie była pewna na czym polegała ta różnica. Jeśli do
tej pory spoglądał na nią dziwnie, w tamtej chwili wyglądał na kogoś, kto
sam nie był pewien, w jaki sposób miał się zachować – pokiwać głową i pośpiesznie
ewakuować, czy po prostu roześmiać mu w twarz.
– Są różne
dary. Telepatia nieraz idzie w parze z czymś więcej, jak u moich
bliskich… Choćby mamy. – Zacisnęła usta. – Widzę mamę. Jako jedyna, chociaż ona
naprawdę wpływa na rzeczywistość.
Zauważyła,
że otworzył usta, ale tym razem się nie odezwał. Coś w tym milczeniu i świadomości,
że wciąż trzymał się od niej na dystans, momentalnie sprawiło, że poczuła się jeszcze
gorzej.
Czego się spodziewałaś?
Samej sobie
nie potrafiła odpowiedzieć.
– Nie ty
jeden wplątałeś się w coś, w co nie powinieneś. Łowcy… Niedawno
dowiedziałam się, że projekt, w którym sama brałam udział, miał z nimi
związek. Tyle że na nas nikt nie eksperymentował z krwią. – Uciekła
wzrokiem gdzieś w bok, nagle nie będąc w stanie znieść jego
spojrzenia. – Projekt Beta skupiał
się na uzdolnionych ludziach, chociaż mnie powiedzieli, że chodzi przede
wszystkim o zaburzenia snu. Nie rozumiałam, co się ze mną dzieje, a później…
Cóż, chodziło o coś innego. I oni najwyraźniej wiedzieli co, skoro
byłam im potrzebna.
Milczenie.
Nie oczekiwała niczego więcej, ale i tak poczuła się tak, jakby ktoś z całej
siły uderzył ją w brzuch. Przez chwilę zaczęła wręcz obawiać się tego, że Ryan
w którymś momencie wstał i po prostu sobie poszedł. Odkrycie, że
mówiła w pustkę, wydawało się gorsze, niż gdyby zaczął na nią krzyczeć.
Przełknęła z trudem,
wciąż nie mogąc pozbyć się ucisku w gardle. Skoro najwyraźniej czekał ją
monolog…
– Omal tam
nie umarłam. Zresztą jak inne osoby, które mi pomagały i… Ale Dallasowi się nie
udało – powiedziała, choć wypowiedzenie tych kilku słów kosztowało ją
zaskakująco dużo energii. – Dopiero teraz miałam odwagę, żeby się z nim
pożegnać. Tak jak od początku powinnam. Ja…
– Czemu?
Zamrugała nieprzytomnie.
Czując się trochę tak, jakby nagle została wyrwana z transu, spojrzała wprost
w bladą twarz Ryana. Wciąż klęczał tuż obok, uważnie lustrując ją wzrokiem
– tak odległy, obojętny i…
– Nie
rozumiem – przyznała cicho. – Chodzi o… śmierć Dallasa? To skomplikowane. Ja…
– Nie –
zniecierpliwił się Ryan. – Dlaczego mówisz mi to dopiero teraz?
Nie tego
się spodziewała. Wciąż nie miała pojęcia, w jakim kierunku powinna pójść
ta rozmowa, ale pytanie chłopaka mimo wszystko wytrąciło ją z równowagi.
To i ostra, gniewna nuta, która ot tak wkradła się do jego głosu.
Serce
zabiło jej szybciej, przez moment uderzając tak gwałtownie, jakby chciało
wyrwać się z piersi. Napięła mięśnie, nagle pragnąć jak najszybciej odsunąć
się od wpatrzonego w nią nieśmiertelnego. Niepokój wrócił, choć przecież
nie powinna się bać – nie Ryana, którego uważała za jedną z ostatnich
osób, które mogłyby ją skrzywdzić.
– Dlaczego…
– powtórzyła niczym echo. Głos nieznacznie jej zadrżał, ale praktycznie nie zwróciła
na to uwagi. Myślami była gdzieś daleko. – Nie wiedziałam jak.
– Ach…
Wyprostowała
się, by móc na niego spojrzeć – w błagalny, zdesperowany wręcz sposób.
Dłonie jeszcze mocniej zacisnęła w pięści, próbując w ten sposób powstrzymać
się od wyciągnięcia rąk ku chłopakowi.
– Ty jeden
traktowałeś mnie normalnie. Mówienie takich rzeczy… Niby nie uznałbyś mnie za wariatkę?
– Jestem
jebanym pół-demonem. Muszę ci tłumaczyć, co to oznacza?
Skrzywiła
się, bynajmniej nie dlatego, że zaczął przeklinać. Nie miała nawet okazji, by
zastanowić się nad tym, co powiedzieć, czy choćby sądzić o jego reakcji. W zamian
mimowolnie skuliła się, gdy Ryan bez jakiegokolwiek ostrzeżenia poderwał się na
równe nogi, przy okazji odsuwając się bardziej niż do tej pory.
Chciała się
podnieść, ale nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Ostatecznie pozostało jej tylko siedzieć
na ziemi i obserwować go rozszerzonymi, załzawionymi oczyma, kiedy zwrócił
się do niej plecami. Nie widziała jego twarzy, ale to okazało się zbędne;
napięte mięśnie i to, że nieznacznie drżał, było wystarczająco wymownie.
– Niech to
szlag… Dobrze wiedzieć, że tak nisko mnie cenisz – wymamrotał, a Joce wzdrygnęła
się, przez moment czując się tak, jakby spróbował ją uderzyć.
– Ja nie…
– Tylko się
nie tłumacz. Zrozumiałem za pierwszym razem – uciął stanowczo. Wciąż na nią nie
patrzył. – Muszę to sobie przemyśleć.
– Ryan… –
zaczęła, ale i tym razem nie pozwolił jej dokończyć.
– Wracaj do
domu, co? Miło było.
Nie czekał
na odpowiedź. Zdążyła zarejestrować jedynie to, że ruszył się z miejsca,
zanim jego sylwetka się zamazała, gdy rzucił się do biegu. Chciała zaprotestować,
ale ostatecznie zdobyła się wyłącznie na zdławiony, ledwo słyszalny jęk.
Zostawił
ją. Tak po prostu, bez zbędnych scen czy wybuchu złości. Znów trwała w ciszy,
świadoma wyłącznie napierającego ze wszystkich stron, przenikliwego chłodu. Nie
była w stanie przejąć się nawet tym, co tak naprawdę oznaczała jego
reakcja – tego czy był zły i czy przypadkiem nie zamierzał odreagować w domu,
może nawet na bliskich. Przyjechała z nim, by go pilnować, a jednak…
To nie
powinno być tak. Mogła mu powiedzieć, oczywiście, ale to przecież nie było
takie proste. Nie chodziło o zaufanie, ale strach – ten przenikliwy lęk
przed tym, że jedyna osoba, która traktowała ją we względnie normalny sposób,
spojrzy na nią jak na wariatkę.
Potrzebowała
chwili, by pojąć, że z jego perspektywy to musiało wyglądać równie źle. Słodka
bogini, był hybrydą – kimś zawieszonym między życiem a śmiercią, kto w każdej
chwili mógł oszaleć albo udławić się własną krwią. Możliwe, że po rewelacjach,
które usłyszał, nekromancja nie zrobiłaby na nim wrażenia. Ba! Może by
zrozumiał i to lepiej niż ktokolwiek inny. Pod wieloma względami byli tak
bardzo do siebie podobni…
Nikt nie zrozumie.
Ta myśl
pojawiła samoistnie, wydając się przysłaniać wszystkie inne. Joce skuliła się, instynktownie
chwytając za głowę. Wplotła palce we włosy, zupełnie jakby szarpanie za nie
mogło sprawić, że uda jej się skupić na czymś innym – choćby bólu, choć ten
okazał się znikomy.
Nie, to nie
było tak. Ryan się zdenerwował, bo go okłamała, ale…
Nie chciał, żebyś na niego patrzyła, bo się
tobą brzydzi. Powinnaś się cieszyć, że nie rzucił ci się do gardła.
I tym razem
zapragnęła zaoponować, ale nie była w stanie. W końcu robił wszystko,
by nie widziała jego twarzy, prawda? Z łatwością mogła sobie wyobrazić
czerwone błyski w jego oczach. W końcu już mogła się przekonać, z jaką
łatwością potrafił się zdenerwować, pod tym względem aż nazbyt podobny do
wampira – czy to nowego, czy znów nowo narodzonego. Jego nastroje zmieniały się
ot tak.
Tyle że
wciąż nie wierzyła, że Ryan mógłby ją skrzywdzić. Zdenerwowany czy nie, to po
prostu brzmiało niedorzecznie.
Tak jak w przypadku Layli?
– Przestań…
– wykrztusiła między kolejnymi drżącymi oddechami.
W
dziecinnym odruchu przycisnęła dłonie do uszu, choć to przecież nie miało
sensu. To były jej myśli – nic innego. Powracały, niosąc ze sobą wszystko to,
przed czym próbowała uciec. Już w przypadku Dallasa oszukiwała samą siebie
tak długo, że niemalże uwierzyła, że nie dało się niczego zmienić. Prawda była
taka, że zachowywała się jak zwykły tchórz.
Pociągnęła
nosem, bezskutecznie próbując zapanować nad szlochem. To akurat wychodziło jej
najlepiej – krzyczenie i wypłakiwanie sobie oczu. Wszyscy użalali się nad
biedna Joce, podczas gdy ona…
– To nie
tak – wyszeptała, we własnym głosie próbując znaleźć ukojenie. Zupełnie jakby
wypowiadając te słowa na głos mogła sprawić, by stały się prawdziwe. – To
przecież nie tak…
Powtarzała
to niczym mantrę, delikatnie kołysząc się w przód i w tył. Wciąż
kuliła się na ziemi, obojętna na zalegający dookoła śnieg i coraz bardziej
dający jej się we znaki chłód. Miała wrażenie, że ciemność wokół niej powoli
gęstniała, łagodnie ją otaczając, choć to wydawało się niemożliwe. To, by mrok
ożył, po prostu nie wchodziło w grę.
Zamknęła
oczy. Wzięła kilka drżących wdechów, po czym skrzywiła się, z trudem
powstrzymując od kaszlu. Krztusiła się łzami, chociaż nie chciała płakać. Nie
miała powodów, zresztą od wypłakiwania oczu nic nie miało stać się lepsze.
Tak
naprawdę już od dłuższego czasu wszystko było nie tak. Taty nie było, mama nie
mogła wrócić, a Alessia i Damien…
Teraz za to
straciła Ryana. Została sama i to bolało bardziej niż cokolwiek innego.
Sama doprowadziła do tego, żeby odszedł, dostając dokładnie to, na co
zasłużyła. Nie było ani jego, ani Dallas czy Allegry – wszyscy znikali, jedno
za drugim, a ona nie miała na to wpływu.
Nie chciała
myśleć o tym, kto miał być następny.
Sama wszystko popsułaś. Jak z Beatrycze.
Nieprzyjemny
dreszcz przemknął wzdłuż jej kręgosłupa. O tym też przecież doskonale
wiedziała. Czuła od samego początku, odkąd dotarło do niej, że przywrócenie
kobiety do życia wcale nie było dobrym posunięciem. Nie miało znaczenia, że nie
zrobiła tego świadomie. Nie pamiętała, co tak naprawdę zaszło na cmentarzu, ale
jedno było pewne: wszystko sprowadzało się do niej i jej mocy. Igranie ze
śmiercią nie miało prawa przynieść niczego dobrego, niezależnie od tego, czy
Beatrycze była jej wdzięczna.
Sprowadziła
na bliskich coś, czego nie powinna. Niebezpieczeństwo, którego nawet nie potrafiła
nazwać, a które…
Czy to była
cena? Świat dążył do równowagi, którą zakłóciła? Umarli tak po prostu nie
wracali, choć jej zdolności wydawały się temu przeczyć. Sęk w tym, że
wszystko w Joce aż krzyczało, że popełniła błąd – i że nie mogła
pozwolić sobie na podobny już nigdy więcej.
Wszystko przecież można naprawić…
– Joce!
Znajomy
głos doszedł do niej jakby z oddali. Chwilę później znalazła się w czyichś
lodowatych, ale za to znajomych ramionach. Kiedy otworzyła oczy, w pierwszej
chwili widziała wyłącznie burzę brązowych włosów tulącej ją do siebie Belli.
– Co się
stało? Co tu robisz? – rzuciła spiętym tonem wampirzyca. – Nie wracaliście z Ryanem
przez tyle czasu…
– Gdzie on
jest? – wtrącił w tym samym momencie Edward, a dziewczyna dopiero
wtedy uprzytomniła sobie jego obecność.
W
roztargnieniu spojrzała to na tulącą ją do siebie kobietę, to znów na dziadka.
Chciała coś powiedzieć, ale wciąż nie była w stanie, ostatecznie ograniczając
się do potrząśnięcia głową.
Chłodna
dłoń musnęła jej policzek. Mimo wszystko nie zaprotestowała, kiedy Edward ujął
ją pod brodę, zmuszając do tego, by spojrzała mu w oczy.
– Jesteś
przemarznięta – stwierdził, potrząsając z niedowierzaniem głową. – Co się
stało? I dlaczego płaczesz?
Tym razem
nie była w stanie zignorować kolejnych pytań.
– Nieważne.
Ja i Ryan… – Wzruszyła ramionami. Próbowała zapanować nad sobą na tyle, by
zabrzmieć jak najbardziej swobodnie, ale czuła, że wyszło jej to marnie. I to
najdelikatniej rzecz ujmując. – Chcę do domu.
– Ale…
– Proszę.
Po prostu wracajmy do domu – powtórzyła z uporem.
Jeszcze kiedy
mówiła, spróbowała oswobodzić się z objęć obejmującej ją Belli. Wampirzyca
niechętnie jej na to pozwoliła, mimo wszystko trzymając się blisko i podtrzymując
ją, kiedy obie stanęły na nogi. Jocelyne zatoczyła się, nie upadając wyłącznie dzięki
temu, że w porę pochwycił ją Edward.
– Co z Ryanem?
– nie dawał za wygraną. – Zrobił ci coś? – zapytał wprost, a jego zazwyczaj
topazowe tęczówki momentalnie pociemniały.
Potrząsnęła
głową. Nie, to zdecydowanie nie było tak.
– Po prostu
zostaje u siebie. Poradzi sobie – odparła wymijająco. – I tak zbyt
długo zwlekał z wyjaśnieniami. W ten sposób rozwiążemy przynajmniej
jeden problem.
–
Zostawienie go tutaj to żadne rozwiązanie – zaoponował natychmiast Edward. –
Nie, skoro Cassandra… A ty nie mówisz nam wszystkiego, księżniczko.
Zesztywniała,
kiedy nazwał ją w równie pieszczotliwy sposób, co i tata. To nie było
nic nowego, a jednak zdrobnienie sprawiło, że momentalnie poczuła się
jeszcze gorzej.
Uciekła
wzrokiem gdzieś w bok, próbując ukryć zdenerwowanie. Czuła, że mimo
wszystko szło jej to marnie.
– Chcę po prostu
wrócić do domu.
Spojrzeli
na nią bezradnie, wciąż zmartwieni. Nie wierzyli jej, ale to nie wydało się
Jocelyne dziwne, zwłaszcza że nawet nie próbowała udawać, że wszystko było w porządku.
Nawet gdyby spróbowała, byłaby z góry skazana na niepowodzenie – napuchnięte
oczy, mokre policzki i warunki w jakich ją znaleźli, mówiły same za
siebie.
Edward
westchnął, po czym bez słowa przygarnął ją do siebie. Poczuła ulgę, kiedy
odpuścił, nawet jeśli czuła, że temat powróci. Obawiała się, że o wiele
szybciej niż tego chciała, ale na dobrym początek musiało wystarczyć.
– Chodź do
samochodu. Musisz się rozgrzać – zasugerował i choć było jej wszystko
jedno, po prostu na to przystała.
Wszystko przecież można naprawić…,
pomyślała raz jeszcze, dziwnie oszołomiona. Te słowa ją przerażały, choć przecież
nie znaczyły niczego konkretnego – nie, skoro myśl należała do niej.
Była gotowa
przysiąc, że w chwili, w której doszła do takiego wniosku, usłyszała dziwnie
odległy, pozbawiony wesołości śmiech.
Chciałabym tu napisać coś sensownego, ale chyba nie jestem w stanie – jest późno, za pięć godzin zrywam się do pracy i ogólnie nie jestem pewna, co się dzieje. Więc ograniczę się do najważniejszego: dziękuję.
OdpowiedzUsuńChyba nigdy nie przywyknę do objętości tej historii. I choć to nie pierwszy raz, kiedy podczas pisania dochodzę do takiego etapu, każda kolejna setka szokuje mnie równie mocno, co i ta pierwsza.
Z dedykacją dla każdego, kto wytrwał ze mną tyle czasu – albo wytrwa, jeśli dopiero przyjdzie mu zainteresować się LITT. <3
Wasza Nessa.