4 czerwca 2019

Trzysta

Jocelyne
Klęczała na ziemi, ciasno obejmując się ramionami. Oddychała szybko i płytko, wciąż zapłakana i nie do końca pewna, co właśnie się wydarzyło. Mimo wszystko uśmiechała się, choć to wydawało się nienaturalne – to i poczucie, że choć jedna rzecz w końcu była taka, jaka od samego początku powinna.
Tak musiało być. Powinna na to pozwolić już dawno temu, zamiast ciągnąć coś, co od pierwszej chwili było skazane na niepowodzenie. Zrzucała wszystko na zachowanie Dallasa, ale prawda była taka, że sama również miała równie wiele do powiedzenia. Gdyby w odpowiednim momencie postawiła sprawę jasno i jako jedyna zachowała się właściwie…
Tyle że to już nie miało znaczenia. Nie chciała o tym myśleć, w zamian skupiona na najważniejszej kwestii – tym, że w końcu porozmawiali. I choć Dallas nie obiecał jej niczego konkretnego, nagle poczuła nieopisaną wręcz ulgę, mając wrażenie, że zrzuciła z ramion olbrzymi, dotychczas zalegający tam ciężar.
Odesłała go? Nie widziała żadnego cudownego światła ani niczego, co świadczyłoby o tym, że nagle doszło do jakiejś wyjątkowej przemiany. Z drugiej strony, Belinda odeszła w równie cichy, mało spektakularny sposób. Joce mogła tak naprawdę tylko zgadywać, na co zdecydował się Dallas. Jeśli tylko ona zatrzymywała go w tym miejscu, być może faktycznie widzieli się po raz ostatni.
Coś ścisnęło ją w gardle. Przełknęła z trudem, za wszelką cenę usiłując nad sobą zapanować. Jeśli tak było, nie powinna odczuwać żalu, prawda? Potrzebowała czasu i spokoju; żałoby, na którą tak naprawdę nigdy nie dał jej szansy. Przycisnęła obie dłonie do piersi, podświadomie wyczekując bólu, ale poza znajomym już uściskiem, nie poczuła niczego więcej.
Skóra wciąż mrowiła ją w miejscach, w których nie tak dawno temu znajdowały się ramiona Dallasa.
Ze świstem wypuściła powietrze. Również słabość z wolna zaczęła ustępować, choć Joce i tak zapragnęła znaleźć się w domu, skulić na łóżku i choć przez kilka godzin poleżeć, tuląc do siebie mruczącego kota. Jego obecność pomagała czy też nie – to już nie było ważne. Liczyło się, że jak na jeden dzień wydarzyło się zdecydowanie zbyt wiele.
– Jocelyne?
Głos Ryana ją zaskoczył. Wyprostowała się niczym struna, przez moment niemalże pewna, że to Dallas z jakiegoś powodu wrócił, jednak nie zamierzając ot tak ustąpić. Szybko uświadomiła sobie pomyłkę, nie tylko mimowolnie się spinając w odpowiedzi na bliskość kogoś, kto miał w sobie cokolwiek z demona. Bardziej wytrąciło ją z równowagi to, że chłopak nagle znalazł się tuż obok, choć przecież mogła przewidzieć, że za nią pójdzie.
Wyraz jego twarzy skomplikował wszystko. Na pierwszy rzut oka wyglądał na zdecydowanie zbyt poważnego, milczącego i… obojętnego. Takie przynajmniej odniosła wrażenie, choć nie od razu uprzytomniła sobie, co mogła oznaczać taka reakcja.
– Przepraszam – wykrztusiła z trudem, w pośpiechu ocierając oczy. Nie ruszyła się z miejsca, ale Ryanowi nie przeszkodziło to w tym, by przyklęknąć tuż obok niej. – Bardzo was wystraszyłam? Musiałam… n-na chwilę w-wyjść i…
Mówienie wciąż przychodziło jej z trudem, więc po prostu zamilkła, zresztą jak zwykle, gdy w przypływie emocji zaczynała się jąkać. Nerwowo zaciskając usta, spuściła wzrok, wbijając spojrzenie w ziemię. Czekała, choć sama nie była pewna na co. Wiedziała jedynie, że po rozmowie z Ryanem w jego pokoju, spodziewała się… czegoś więcej, aniżeli po prostu ciszy. Tego, że ją obejmie. Albo przynajmniej dotknie, a potem…
Nic podobnego nie miało miejsca. On po prostu tam był, z uporem milcząc i ograniczając się do wymownego spoglądania wprost na nią.
Z jakiegoś powodu nie chciała, żeby jej się przyglądał. Nie w ten sposób.
Coś było nie tak.
– Rey? – rzuciła z wahaniem.
Drgnął, ale i wtedy nie doczekała się odpowiedzi. Miała wrażenie, że minęła cała wieczność, zanim w końcu się odezwał.
– Co to było? – zapytał wprost.
Wystarczyła chwila, żeby pojęła, że był zły. Choć wcale nie chciała, poderwała głowę, w pośpiechu spoglądając na jego bladą, poważną twarz. Wyglądał inaczej niż ledwie kwadrans wcześniej, gdy szczerze rozmawiali o łowcach i wszystkim tym, co wiązało się z jego przemianą. Aż do tego stopnia spiętego nie widziała go nawet wtedy, gdy zamartwiał się nieobecnością Cassandry.
Zrozumienie pojawiło się nagle. Gwałtownie zaczerpnęła powietrza do płuc, porażona myślą, która nagle przyszła jej do głowy.
– Ty… – Miała problem z tym, by patrzeć mu w oczy. Ciemne tęczówki wydawały się przenikać ją na wskroś. – Jak długo obserwowałeś? – zaryzykowała w końcu.
Musiała zadać to pytanie, choć sama nie była pewna, czy chciała poznać odpowiedź. Z drugiej strony, to wydawało się oczywiste. Ta cisza, jego mina, spojrzenie… W jakiś pokrętny sposób mowa ciała sugerowała więcej, niż gdyby powiedział jej o tym wprost. Nie miało znaczenia, że w żaden sposób nie zareagował na jej słowa. Tak naprawdę nie musiał.
– Wystarczająco – powiedział w końcu. Och, no tak, pomyślała, ale nie była w stanie zdobyć się nawet na to, by powiedzieć to na głos. – Zmartwiłaś mnie. Nie wiedziałem, co się dzieje… – Wzruszył ramionami. – A potem zobaczyłem, że stoisz na środku drogi, płaczesz i mówisz do siebie. Dobrze wiedzieć, że czegoś mi nie mówisz.
– Ryan…
Nie naciskał, ale również to nie miało znaczenia. Jeszcze kilkukrotnie otarła twarz, nim pogodziła się z faktem, że nie będzie w stanie zapanować nad łzami. W tamtej chwili sama już nie była pewna, co było ich przyczyną – rozmowa z Dallasem czy ta, która czekała ją teraz.
Nerwowo potarła dłonie. Robiła wszystko, byleby skupić na czymś uwagę, ale to też wydawało się prowadzić donikąd. Uciekanie przed problemami nigdy nie było dobre.
– Masz mnie… za wariatkę?
Tym razem udało jej się go zaskoczyć. Spojrzał na nią tak, jakby widzieli się po raz pierwszy. Obojętność choć na moment ustąpiła miejsca konkretnym emocjom – przede wszystkim dezorientacji, ale to na dobry początek musiało wystarczyć.
– A powinienem? – zapytał wprost. – Nie wiem, co myśleć. Jeśli jest coś, czego mi nie powiedziałaś…
– Widzę umarłych. I to w zasadzie wszystko, co powinieneś wiedzieć.
Z opóźnieniem dotarło do niej, że wypowiedziała te słowa na głos. Nawet nie zastanawiała się nad ich doborem, ot tak wyrzucając z siebie coś, co dręczyło jej przez tyle czasu. Nie szukała wymówek, sensownych określeń i sposobu, by zabrzmiało to w jak najbardziej naturalny sposób. Przecież dobrze wiedziała, że niezależnie od jej starań, takie wyznanie po prostu nie miało prawa brzmieć dobrze.
W gruncie rzeczy było jej wszystko jedno. Była zmęczona i to nie tylko tym, co zaszło między nią a Dallasem. Zawroty głowy wciąż dawały o sobie znać, choć z uporem usiłowała je ignorować.
– Co takiego…?
Głos Ryana zabrzmiał inaczej, chociaż nie była pewna na czym polegała ta różnica. Jeśli do tej pory spoglądał na nią dziwnie, w tamtej chwili wyglądał na kogoś, kto sam nie był pewien, w jaki sposób miał się zachować – pokiwać głową i pośpiesznie ewakuować, czy po prostu roześmiać mu w twarz.
– Są różne dary. Telepatia nieraz idzie w parze z czymś więcej, jak u moich bliskich… Choćby mamy. – Zacisnęła usta. – Widzę mamę. Jako jedyna, chociaż ona naprawdę wpływa na rzeczywistość.
Zauważyła, że otworzył usta, ale tym razem się nie odezwał. Coś w tym milczeniu i świadomości, że wciąż trzymał się od niej na dystans, momentalnie sprawiło, że poczuła się jeszcze gorzej.
Czego się spodziewałaś?
Samej sobie nie potrafiła odpowiedzieć.
– Nie ty jeden wplątałeś się w coś, w co nie powinieneś. Łowcy… Niedawno dowiedziałam się, że projekt, w którym sama brałam udział, miał z nimi związek. Tyle że na nas nikt nie eksperymentował z krwią. – Uciekła wzrokiem gdzieś w bok, nagle nie będąc w stanie znieść jego spojrzenia. – Projekt Beta skupiał się na uzdolnionych ludziach, chociaż mnie powiedzieli, że chodzi przede wszystkim o zaburzenia snu. Nie rozumiałam, co się ze mną dzieje, a później… Cóż, chodziło o coś innego. I oni najwyraźniej wiedzieli co, skoro byłam im potrzebna.
Milczenie. Nie oczekiwała niczego więcej, ale i tak poczuła się tak, jakby ktoś z całej siły uderzył ją w brzuch. Przez chwilę zaczęła wręcz obawiać się tego, że Ryan w którymś momencie wstał i po prostu sobie poszedł. Odkrycie, że mówiła w pustkę, wydawało się gorsze, niż gdyby zaczął na nią krzyczeć.
Przełknęła z trudem, wciąż nie mogąc pozbyć się ucisku w gardle. Skoro najwyraźniej czekał ją monolog…
– Omal tam nie umarłam. Zresztą jak inne osoby, które mi pomagały i… Ale Dallasowi się nie udało – powiedziała, choć wypowiedzenie tych kilku słów kosztowało ją zaskakująco dużo energii. – Dopiero teraz miałam odwagę, żeby się z nim pożegnać. Tak jak od początku powinnam. Ja…
– Czemu?
Zamrugała nieprzytomnie. Czując się trochę tak, jakby nagle została wyrwana z transu, spojrzała wprost w bladą twarz Ryana. Wciąż klęczał tuż obok, uważnie lustrując ją wzrokiem – tak odległy, obojętny i…
– Nie rozumiem – przyznała cicho. – Chodzi o… śmierć Dallasa? To skomplikowane. Ja…
– Nie – zniecierpliwił się Ryan. – Dlaczego mówisz mi to dopiero teraz?
Nie tego się spodziewała. Wciąż nie miała pojęcia, w jakim kierunku powinna pójść ta rozmowa, ale pytanie chłopaka mimo wszystko wytrąciło ją z równowagi. To i ostra, gniewna nuta, która ot tak wkradła się do jego głosu.
Serce zabiło jej szybciej, przez moment uderzając tak gwałtownie, jakby chciało wyrwać się z piersi. Napięła mięśnie, nagle pragnąć jak najszybciej odsunąć się od wpatrzonego w nią nieśmiertelnego. Niepokój wrócił, choć przecież nie powinna się bać – nie Ryana, którego uważała za jedną z ostatnich osób, które mogłyby ją skrzywdzić.
– Dlaczego… – powtórzyła niczym echo. Głos nieznacznie jej zadrżał, ale praktycznie nie zwróciła na to uwagi. Myślami była gdzieś daleko. – Nie wiedziałam jak.
– Ach…
Wyprostowała się, by móc na niego spojrzeć – w błagalny, zdesperowany wręcz sposób. Dłonie jeszcze mocniej zacisnęła w pięści, próbując w ten sposób powstrzymać się od wyciągnięcia rąk ku chłopakowi.
– Ty jeden traktowałeś mnie normalnie. Mówienie takich rzeczy… Niby nie uznałbyś mnie za wariatkę?
– Jestem jebanym pół-demonem. Muszę ci tłumaczyć, co to oznacza?
Skrzywiła się, bynajmniej nie dlatego, że zaczął przeklinać. Nie miała nawet okazji, by zastanowić się nad tym, co powiedzieć, czy choćby sądzić o jego reakcji. W zamian mimowolnie skuliła się, gdy Ryan bez jakiegokolwiek ostrzeżenia poderwał się na równe nogi, przy okazji odsuwając się bardziej niż do tej pory.
Chciała się podnieść, ale nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Ostatecznie pozostało jej tylko siedzieć na ziemi i obserwować go rozszerzonymi, załzawionymi oczyma, kiedy zwrócił się do niej plecami. Nie widziała jego twarzy, ale to okazało się zbędne; napięte mięśnie i to, że nieznacznie drżał, było wystarczająco wymownie.
– Niech to szlag… Dobrze wiedzieć, że tak nisko mnie cenisz – wymamrotał, a Joce wzdrygnęła się, przez moment czując się tak, jakby spróbował ją uderzyć.
– Ja nie…
– Tylko się nie tłumacz. Zrozumiałem za pierwszym razem – uciął stanowczo. Wciąż na nią nie patrzył. – Muszę to sobie przemyśleć.
– Ryan… – zaczęła, ale i tym razem nie pozwolił jej dokończyć.
– Wracaj do domu, co? Miło było.
Nie czekał na odpowiedź. Zdążyła zarejestrować jedynie to, że ruszył się z miejsca, zanim jego sylwetka się zamazała, gdy rzucił się do biegu. Chciała zaprotestować, ale ostatecznie zdobyła się wyłącznie na zdławiony, ledwo słyszalny jęk.
Zostawił ją. Tak po prostu, bez zbędnych scen czy wybuchu złości. Znów trwała w ciszy, świadoma wyłącznie napierającego ze wszystkich stron, przenikliwego chłodu. Nie była w stanie przejąć się nawet tym, co tak naprawdę oznaczała jego reakcja – tego czy był zły i czy przypadkiem nie zamierzał odreagować w domu, może nawet na bliskich. Przyjechała z nim, by go pilnować, a jednak…
To nie powinno być tak. Mogła mu powiedzieć, oczywiście, ale to przecież nie było takie proste. Nie chodziło o zaufanie, ale strach – ten przenikliwy lęk przed tym, że jedyna osoba, która traktowała ją we względnie normalny sposób, spojrzy na nią jak na wariatkę.
Potrzebowała chwili, by pojąć, że z jego perspektywy to musiało wyglądać równie źle. Słodka bogini, był hybrydą – kimś zawieszonym między życiem a śmiercią, kto w każdej chwili mógł oszaleć albo udławić się własną krwią. Możliwe, że po rewelacjach, które usłyszał, nekromancja nie zrobiłaby na nim wrażenia. Ba! Może by zrozumiał i to lepiej niż ktokolwiek inny. Pod wieloma względami byli tak bardzo do siebie podobni…
Nikt nie zrozumie.
Ta myśl pojawiła samoistnie, wydając się przysłaniać wszystkie inne. Joce skuliła się, instynktownie chwytając za głowę. Wplotła palce we włosy, zupełnie jakby szarpanie za nie mogło sprawić, że uda jej się skupić na czymś innym – choćby bólu, choć ten okazał się znikomy.
Nie, to nie było tak. Ryan się zdenerwował, bo go okłamała, ale…
Nie chciał, żebyś na niego patrzyła, bo się tobą brzydzi. Powinnaś się cieszyć, że nie rzucił ci się do gardła.
I tym razem zapragnęła zaoponować, ale nie była w stanie. W końcu robił wszystko, by nie widziała jego twarzy, prawda? Z łatwością mogła sobie wyobrazić czerwone błyski w jego oczach. W końcu już mogła się przekonać, z jaką łatwością potrafił się zdenerwować, pod tym względem aż nazbyt podobny do wampira – czy to nowego, czy znów nowo narodzonego. Jego nastroje zmieniały się ot tak.
Tyle że wciąż nie wierzyła, że Ryan mógłby ją skrzywdzić. Zdenerwowany czy nie, to po prostu brzmiało niedorzecznie.
Tak jak w przypadku Layli?
– Przestań… – wykrztusiła między kolejnymi drżącymi oddechami.
W dziecinnym odruchu przycisnęła dłonie do uszu, choć to przecież nie miało sensu. To były jej myśli – nic innego. Powracały, niosąc ze sobą wszystko to, przed czym próbowała uciec. Już w przypadku Dallasa oszukiwała samą siebie tak długo, że niemalże uwierzyła, że nie dało się niczego zmienić. Prawda była taka, że zachowywała się jak zwykły tchórz.
Pociągnęła nosem, bezskutecznie próbując zapanować nad szlochem. To akurat wychodziło jej najlepiej – krzyczenie i wypłakiwanie sobie oczu. Wszyscy użalali się nad biedna Joce, podczas gdy ona…
– To nie tak – wyszeptała, we własnym głosie próbując znaleźć ukojenie. Zupełnie jakby wypowiadając te słowa na głos mogła sprawić, by stały się prawdziwe. – To przecież nie tak…
Powtarzała to niczym mantrę, delikatnie kołysząc się w przód i w tył. Wciąż kuliła się na ziemi, obojętna na zalegający dookoła śnieg i coraz bardziej dający jej się we znaki chłód. Miała wrażenie, że ciemność wokół niej powoli gęstniała, łagodnie ją otaczając, choć to wydawało się niemożliwe. To, by mrok ożył, po prostu nie wchodziło w grę.
Zamknęła oczy. Wzięła kilka drżących wdechów, po czym skrzywiła się, z trudem powstrzymując od kaszlu. Krztusiła się łzami, chociaż nie chciała płakać. Nie miała powodów, zresztą od wypłakiwania oczu nic nie miało stać się lepsze.
Tak naprawdę już od dłuższego czasu wszystko było nie tak. Taty nie było, mama nie mogła wrócić, a Alessia i Damien…
Teraz za to straciła Ryana. Została sama i to bolało bardziej niż cokolwiek innego. Sama doprowadziła do tego, żeby odszedł, dostając dokładnie to, na co zasłużyła. Nie było ani jego, ani Dallas czy Allegry – wszyscy znikali, jedno za drugim, a ona nie miała na to wpływu.
Nie chciała myśleć o tym, kto miał być następny.
Sama wszystko popsułaś. Jak z Beatrycze.
Nieprzyjemny dreszcz przemknął wzdłuż jej kręgosłupa. O tym też przecież doskonale wiedziała. Czuła od samego początku, odkąd dotarło do niej, że przywrócenie kobiety do życia wcale nie było dobrym posunięciem. Nie miało znaczenia, że nie zrobiła tego świadomie. Nie pamiętała, co tak naprawdę zaszło na cmentarzu, ale jedno było pewne: wszystko sprowadzało się do niej i jej mocy. Igranie ze śmiercią nie miało prawa przynieść niczego dobrego, niezależnie od tego, czy Beatrycze była jej wdzięczna.
Sprowadziła na bliskich coś, czego nie powinna. Niebezpieczeństwo, którego nawet nie potrafiła nazwać, a które…
Czy to była cena? Świat dążył do równowagi, którą zakłóciła? Umarli tak po prostu nie wracali, choć jej zdolności wydawały się temu przeczyć. Sęk w tym, że wszystko w Joce aż krzyczało, że popełniła błąd – i że nie mogła pozwolić sobie na podobny już nigdy więcej.
Wszystko przecież można naprawić…
– Joce!
Znajomy głos doszedł do niej jakby z oddali. Chwilę później znalazła się w czyichś lodowatych, ale za to znajomych ramionach. Kiedy otworzyła oczy, w pierwszej chwili widziała wyłącznie burzę brązowych włosów tulącej ją do siebie Belli.
– Co się stało? Co tu robisz? – rzuciła spiętym tonem wampirzyca. – Nie wracaliście z Ryanem przez tyle czasu…
– Gdzie on jest? – wtrącił w tym samym momencie Edward, a dziewczyna dopiero wtedy uprzytomniła sobie jego obecność.
W roztargnieniu spojrzała to na tulącą ją do siebie kobietę, to znów na dziadka. Chciała coś powiedzieć, ale wciąż nie była w stanie, ostatecznie ograniczając się do potrząśnięcia głową.
Chłodna dłoń musnęła jej policzek. Mimo wszystko nie zaprotestowała, kiedy Edward ujął ją pod brodę, zmuszając do tego, by spojrzała mu w oczy.
– Jesteś przemarznięta – stwierdził, potrząsając z niedowierzaniem głową. – Co się stało? I dlaczego płaczesz?
Tym razem nie była w stanie zignorować kolejnych pytań.
– Nieważne. Ja i Ryan… – Wzruszyła ramionami. Próbowała zapanować nad sobą na tyle, by zabrzmieć jak najbardziej swobodnie, ale czuła, że wyszło jej to marnie. I to najdelikatniej rzecz ujmując. – Chcę do domu.
– Ale…
– Proszę. Po prostu wracajmy do domu – powtórzyła z uporem.
Jeszcze kiedy mówiła, spróbowała oswobodzić się z objęć obejmującej ją Belli. Wampirzyca niechętnie jej na to pozwoliła, mimo wszystko trzymając się blisko i podtrzymując ją, kiedy obie stanęły na nogi. Jocelyne zatoczyła się, nie upadając wyłącznie dzięki temu, że w porę pochwycił ją Edward.
– Co z Ryanem? – nie dawał za wygraną. – Zrobił ci coś? – zapytał wprost, a jego zazwyczaj topazowe tęczówki momentalnie pociemniały.
Potrząsnęła głową. Nie, to zdecydowanie nie było tak.
– Po prostu zostaje u siebie. Poradzi sobie – odparła wymijająco. – I tak zbyt długo zwlekał z wyjaśnieniami. W ten sposób rozwiążemy przynajmniej jeden problem.
– Zostawienie go tutaj to żadne rozwiązanie – zaoponował natychmiast Edward. – Nie, skoro Cassandra… A ty nie mówisz nam wszystkiego, księżniczko.
Zesztywniała, kiedy nazwał ją w równie pieszczotliwy sposób, co i tata. To nie było nic nowego, a jednak zdrobnienie sprawiło, że momentalnie poczuła się jeszcze gorzej.
Uciekła wzrokiem gdzieś w bok, próbując ukryć zdenerwowanie. Czuła, że mimo wszystko szło jej to marnie.
– Chcę po prostu wrócić do domu.
Spojrzeli na nią bezradnie, wciąż zmartwieni. Nie wierzyli jej, ale to nie wydało się Jocelyne dziwne, zwłaszcza że nawet nie próbowała udawać, że wszystko było w porządku. Nawet gdyby spróbowała, byłaby z góry skazana na niepowodzenie – napuchnięte oczy, mokre policzki i warunki w jakich ją znaleźli, mówiły same za siebie.
Edward westchnął, po czym bez słowa przygarnął ją do siebie. Poczuła ulgę, kiedy odpuścił, nawet jeśli czuła, że temat powróci. Obawiała się, że o wiele szybciej niż tego chciała, ale na dobrym początek musiało wystarczyć.
– Chodź do samochodu. Musisz się rozgrzać – zasugerował i choć było jej wszystko jedno, po prostu na to przystała.
Wszystko przecież można naprawić…, pomyślała raz jeszcze, dziwnie oszołomiona. Te słowa ją przerażały, choć przecież nie znaczyły niczego konkretnego – nie, skoro myśl należała do niej.
Była gotowa przysiąc, że w chwili, w której doszła do takiego wniosku, usłyszała dziwnie odległy, pozbawiony wesołości śmiech.

1 komentarz:

  1. Chciałabym tu napisać coś sensownego, ale chyba nie jestem w stanie – jest późno, za pięć godzin zrywam się do pracy i ogólnie nie jestem pewna, co się dzieje. Więc ograniczę się do najważniejszego: dziękuję.
    Chyba nigdy nie przywyknę do objętości tej historii. I choć to nie pierwszy raz, kiedy podczas pisania dochodzę do takiego etapu, każda kolejna setka szokuje mnie równie mocno, co i ta pierwsza.
    Z dedykacją dla każdego, kto wytrwał ze mną tyle czasu – albo wytrwa, jeśli dopiero przyjdzie mu zainteresować się LITT. <3

    Wasza Nessa.

    OdpowiedzUsuń









After We Fall
stories by Nessa