3 czerwca 2019

Dwieście dziewięćdziesiąt dziewięć

Jocelyne

Och, nie… Nie, nie, nie…
Serce podeszło jej aż do gardła. Zamarła, przez moment czując się tak, jakby ktoś do krwiobiegu wstrzyknął jej lodowatą wodę. Nie odwróciła się, ale tak naprawdę nie musiała, dobrze wiedząc, kogo zobaczyłaby tuż za sobą.
Dallas nie zamierzał pozwolić na to, by go ignorowała. Usłyszała, że westchnął, a chwilę później przesunął się na tyle, by znaleźć się w zasięgu jej wzroku. Poczuła się jeszcze bardziej nieswojo, kiedy przystanął u jej boku, jak gdyby nigdy nic opierając się o blat stołu. Lśniące, przypominające dwa szmaragdy oczy wydawały się dosłownie przenikać ją na wskroś.
– Serio, Joce? Spójrz na mnie.
Nie mogła sobie na to pozwolić. Z trudem powstrzymała się od odruchowego, zdecydowanie zbyt gwałtownego zaczerpnięcia powietrza do płuc. W zasadzie oddychanie nagle okazało się wyzwaniem, zupełnie jakby tlen został wyparty przez coś innego – o wiele cięższego i utrudniającego normalne funkcjonowanie. Dusiła się, choć za żadne skarby próbowała tego nie okazywać.
To nie powinno być tak. Dobra bogini, nie widziała Dallasa od dnia, w którym omal nie umarła podczas wizyty w kostnicy. Nie pojawiał się, ale dzięki Rosie wiedziała, że nic mu nie było i tego próbowała się trzymać. Tak naprawdę nie zastanawiała się nad tym, dlaczego nie przychodził, skoro miała pewność, że był cały. Pamiętała, że ostatnim razem nie zdołał jej ochronić, dosłownie wyrzucony z pomieszczenia przez inne dusze, ale mimo wszystko…
Teraz mogła tylko zgadywać, co takiego sobie myślał. Nie spodziewała się niczego dobrego, w pamięci wciąż mając moment, w którym ostatnim razem wytrąciła go z równowagi. Nie potrafiła ot tak zapomnieć, w jaki sposób zachowywał się, gdy emocje przejęły nad nim kontrolę. Podświadomie liczyła się z tym, że po przekręceniu głowy zobaczy pulsującą gniewem, pełną złych emocji mgłę – tę samą, która tak bardzo ją przerażała i przez którą wypadła przez okno.
Dallas, proszę…
Nawet na to nie potrafiła się zdobyć. Tkwiła na swoim miejscu, chowając obie dłonie pod stołem, żeby ukryć to, że raz po raz zaciskała je w pięści. Serce na moment niemalże jej stanęło, by po chwili zacząć trzepotać się w piersi z zawrotną wręcz prędkością. Doświadczenie okazało się niemalże bolesne, ale i na to nie zwróciła większej uwagi, zbytnio wytrącona z równowagi tym, co oznaczała obecność ducha.
Wystarczyła chwila, by wszystko poszło w co najmniej złym kierunku. Słodka bogini, to zdecydowanie nie powinno być tak. Nie powinna, a jednak nagle poczuła się nie tylko osaczona, ale przede wszystkim winna. Z drugiej strony, Dallas przecież był martwy, a ona już od dawna próbowała wytłumaczyć mu coś, co dla nich oboje powinno stać się oczywiste w chwili, w której rozdzieliła ich śmierć.
Nie mogła wiecznie trwać w zawieszeniu. Chciała ruszyć dalej, ale…
– Jocelyne.
Jego głos zabrzmiał zaskakująco łagodnie, ale wcale nie poczuła się dzięki temu lepiej. Miała wrażenie, że świat się zatrzymał, a czas stanął w miejscu. Wiedziała, że to niemożliwe, a przy tym równie abstrakcyjne, co i myśl o tym, że Dallas miałby ją skrzywdzić, ale nie mogła się od niej opędzić. W głowie miała mętlik, a spojrzenie jakże znajomych, skupionych na niej oczu jedynie niepotrzebnie wszystko komplikowało.
Uległa po dłuższej, ciągnącej się w nieskończoność chwili. Poruszając się trochę jak w transie, jednak zareagowała na swoje imię. Przez moment czuła się niemalże jak w dzień, w który w pełni dotarło do niej, że działo się coś niepokojącego – ten sam, w który uciekła na dach szkoły, próbując opędzić się od ducha samobójcy. On również przyszedł do niej w najmniej odpowiednim momencie, nie zważając na to, czy w ogóle chciała go widzieć. Dręczył ją samą obecnością, przerażając tak bardzo, że jeszcze przed spojrzeniem na niego była pewna, że prędzej oszaleje niż zdobędzie się na sensowną rozmowę.
Z Dallasem było inaczej.
Nie od razu przyjęła do wiadomości to, że nie wyglądał ani jak mgła, ani potwór. On po prostu tam stał, taki sam jak zawsze, choć niezwykle poważny. Kiedyś to byłoby nie do pomyślenia – skupiony, odpowiedzialny Dallas, spoglądający na nią w ten niemalże oskarżycielki sposób. Była pewna, że go zraniła, choć to przecież nie powinno być tak. On tego nie ułatwiał, w gruncie rzeczy oczekując czegoś, czego zdecydowanie nie mogła mu zaoferować.
– Hej, Joce, wszystko gra? – Zmartwiony głos Ryana doszedł do niej jakby z oddali. – O Boże, dziewczyno, jak ty pobladłaś…
Aż wzdrygnęła się, kiedy chłopak dosłownie zmaterializował się u jej boku, wcześniej w pośpiechu odstawiając na blat stos talerzy. Przynajmniej nie stanął po tej samej stronie co Dallas, ale trudno było jej to docenić. W tamtej chwili nie była w stanie skupić się na niczym prócz tego, że gdzieś obok niej znajdował się duch – i to na dodatek taki, po którym była skłonna spodziewać się dosłownie wszystkiego.
„Boisz się go?” – przypomniała sobie pytanie Claire. Niepokój wrócił i to ze zdwojoną siłą, choć tak naprawdę nie miała powodów, by go odczuwać. Nie w ostatnim czasie, ale mimo wszystko…
– Powinien się przyzwyczajać, nie? – mruknął bez choćby cienia emocji Dallas. Coś w tym głosie wytrąciło ją z równowagi nawet bardziej, niż gdyby zaczął krzyczeć. – Cóż…
– Nie tutaj… – wyszeptała bezgłośnie.
W tamtej chwili miała ochotę go błagać o… W zasadzie cokolwiek. Żeby ustąpił? Porozmawiał z nią później? Tak naprawdę wątpiła, by istniał choć po części odpowiedni moment na jakąkolwiek dyskusję. Miała wrażenie, że tak naprawdę wszystko zostało już powiedziane. Pozwalała sobie na wątpliwości, raz po raz patrząc przez palce na rzeczy, o których przecież wiedziała, że były niewłaściwe. Śmierć zmieniała wszystko, co powiedziała Dallasowi – i czego on wciąż nie potrafił przyswoić. Kochała go, oczywiście, ale czy to miało jakiekolwiek znaczenie? Przez jakiś czas próbowała, choćby i z wdzięczności, zwłaszcza że był gotów zrobić dla niej wszystko, ale przecież to na dłuższą metę nie miało sensu.
Musiał to zrozumieć. Powinien, a jednak…
– Chcesz stąd wyjść? – zmartwił się Ryan, błędnie interpretując jej reakcję. Zesztywniała, kiedy dla pewności otoczył ją ramieniem. – Joce…
– Co się dzieje? – doszedł ją jakby z oddali głos jego matki. Bardziej wyczuła niż zauważyła, że kobieta podeszła bliżej. – Mam gdzieś zadzwonić? Co…? – zaczęła, ale cokolwiek miała do powiedzenia, Jocelyne nie była w stanie skupić się na poszczególnych słowach.
Poderwała się tak gwałtownie, że tylko cudem nie znokautowała przy tym Ryana. Odskoczyła od niego jak oparzona, omal nie potykając się o własne nogi, kiedy spróbowała wyminąć Dallasa, by przypadkiem przez niego nie przeniknąć. Ostatecznie zamarła na środku kuchni, z opóźnieniem uprzytomniając sobie jak musiała wyglądać – śmiertelnie blada, przerażona i z cisnącymi się do oczu łzami.
– Ja… Tak. T-tak, muszę wyjść… ja…
Bezceremonialnie ruszyła ku drzwiom. I tak nie była wykrztusić z siebie słowa, zresztą na myśl nie przychodziły jej żadne, które zabrzmiałyby choć odrobinę sensownie. Ciało zareagowało szybciej od umysłu, przez co zanim się obejrzała, dosłownie wypadła na świeże powietrze. Gdzieś za plecami usłyszała dziwny, charakterystyczny dźwięk i to uprzytomniło jej, że w pośpiechu musiała potrącić talerze, ale nie zawróciła, żeby sprawdzić, co i z jakiego powodu ucierpiało. W tamtej chwili liczyła się jedynie możliwość ruchu, choć i na rzucenie się do biegu nie mogła sobie pozwolić – nie w takim stopniu, na jaki pozwalały wyostrzone zmysły i nieprzeciętna siła.
Nie zastanawiała się nad kierunkiem, w którym się poruszała. Po prostu pędziła przed siebie, podświadomie wyczekując momentu, w którym wszystko poszłoby nie tak, gdyby potknęła się o własne nogi. Co prawda ból upadku wydawał się mało istotny, w zasadzie jawiąc się jej jak możliwe wybawienie, ale mimo wszystko…
Zatrzymała się gwałtownie, gdy tuż przed nią dosłownie zmaterializowała się jakaś postać. Chyba krzyknęła, a przynajmniej miała takie wrażenie, niezdolna skupić się na czymkolwiek. Liczyło się, że nagle się zatrzymała, dopiero po kilku sekundach pojmując, że to Dallas. Wciąż się nie zmienił, na pierwszy rzut oka przypominając najnormalniejszego w świecie człowieka – bez choćby śladu otaczających go cieni. W jakiś pokrętny sposób to czyniło sprawy jeszcze gorszymi, choć nie sądziła, że to możliwe.
– Przepraszam. – Dallas uśmiechnął się w pozbawiony wesołości sposób. – Zepsułem ci randkę?
– Ja nie…
Nie miała okazji, żeby dokończyć.
– Przecież widzę. Zresztą nie mam prawa oceniać. W końcu jestem martwy – mruknął, wzruszając ramionami. – I tak dobrze zobaczyć, że nic ci nie jest. Ostatnim razem… Aż tak nawaliłem, że nie chciałaś mnie widzieć?
– Dallas… – zaczęła raz jeszcze, ale i tym razem ją zignorował, w zamian po prostu mówiąc dalej.
– Rosa dostała jakiegoś szału i w sumie nawet jej się nie dziwię. Temu, że ty… – Westchnął przeciągle. Przez jego twarz przemknął cień. – Myślałem, że jesteś na mnie zła. Ona też kazała mi trzymać się z daleka… Na początku sądziłem, że też masz do mnie żal i to nawet miałoby sens. Nawaliłem w chronieniu cię na wszystkie sposoby, ale i tak… Chciałem przeprosić. – Jego uśmiech stało się nieco bardziej gorzki i wymuszony. – Pierwszy raz wyszłaś gdzieś bez Rosy i pomyślałem, że to moja szansa, no ale ty… Chyba teraz rozumiem.
Co niby rozumiesz?!
, pomyślała w oszołomieniu, ale i to pytanie zachowała dla siebie. Dyszała ciężko, tkwiąc na środku całkowicie obcej sobie drogi i ledwo trzymając się na nogach. Rozszerzonymi oczyma wpatrywała się w Dallasa, raz po raz lustrując jego twarz wzrokiem i szukając jakichkolwiek oznak tego, że jednak był zły. Szukała śladów ciemności; tego dziwnego stanu, w który wpadł, gdy ostatnim razem widziała go zdenerwowanego.
Nie znalazła. Był tylko smutek, który momentalnie wypełnił również ją, kiedy dotarło do niej, jak to wyglądało z perspektywy Dallasa. Jakby tego było mało, w jakiś pokrętny sposób wydawało się mieć to sens, co jedynie sprawiło, że poczuła się jeszcze gorzej.
– Dlaczego to zrobiłeś? – zapytała tak cicho, że ledwo mogła samą siebie zrozumieć.
To nie było najważniejsze, ale nie mogła powstrzymać się przed zadaniem tego pytania. Gdyby zachowywał się jak opętany, nie miałaby mu aż tak bardzo za złe tego, że się pojawił. Sęk w tym, że wydawał się świadomy. Panował nad sobą, decydując się na coś, co zawsze ją przerażało. Nie chodziło nawet o to, że mogłaby zrobić z siebie idiotkę, choć nie wątpiła, że i do tego doszło. Prawdziwy problem leżał w sposobie, w jaki Dallas do tego doprowadził.
A przecież wiedział. Był przy niej, kiedy wymknęli się z ośrodka i w samym środku zatłoczonego baru przyszła do niej dusza Carol. Pamiętał jak się czuła, kiedy ludzie wokół zorientowali się, że mówiła do siebie – i że śmiali się, kiedy…
– Nie mogłem się powstrzymać. Musiałem, bo… – Dallas nagle urwał. Coś w wyrazie jego twarzy zmieniło się, kiedy raz jeszcze zlustrował ją wzrokiem. – Czekaj. On nie wie? – zapytał wprost. Uciekła wzrokiem gdzieś w bok, z uporem milcząc i wpatrując się w przestrzeń. – Nie powiedziałaś mu, co potrafisz?
Zacisnęła usta. Wciąż milczała, ale to już i tak nie miało znaczenia, bo odpowiedź wydawała się oczywista. Na dodatek w chwili, w której Dallas wprost nawiązał do kwestii, która dręczyła ją od chwili, w której Ryan zdecydował się na szczerość, poczuła się jeszcze gorzej.
Otarła policzki, mimo wszystko zaskoczona obecnością świeżych łez. Płakała, choć sama nie była pewna dlaczego, ale i to zeszło gdzieś na dalszy plan, kiedy Dallas w pośpiechu przesunął się jeszcze bliżej.
– W co ty pogrywasz, Joce? – zapytał spiętym tonem. – Bawisz się mną czy nim?
– To przecież nie jest tak! – jęknęła, samą siebie zaskakując tym, że nagle podniosła głos.
Dallas zamilkł, już tylko biernie ją obserwując. Odsunął się, po czym skrzyżował ramiona na piersi, dopiero w tamtej chwili uprzytomniając Jocelyne, że jednak był zły – albo raczej zraniony. Oboje byli równie zagubieni i niepewni tego, co chcieli zrobić. To nie był ten rodzaj gniewu, którego doświadczyła, gdy pierwszy raz próbowała mu wytłumaczyć, że śmierć jednak zmieniała wszystko. Wtedy wpadł w szał, ale tym razem wydawał się nienaturalnie wręcz spokojny.
Uciekła wzrokiem gdzieś w bok, nie będąc w stanie znieść tego, w jaki sposób na nią patrzył. Nie pomogło, skoro wciąż czuła na sobie spojrzenie tych lśniących, zielonych oczu. Cisza doprowadzała ją do szału, ale sama również nie potrafiła jej przerwać.
– W porządku – doszło ją jakby z oddali. – Spodziewałem się… Sam nie wiem czego. Ale mogłaś mi powiedzieć.
Poderwała głowę tak gwałtownie, że na moment wszystko zamieniło się w zamazaną plamę. Łzy nie pomagały, przez co kiedy spojrzała na Dallasa, przez moment naprawdę przypominał jej mgłę.
– Mogłam? – powtórzyła z niedowierzaniem. – Mówisz poważnie? Zwłaszcza po tym jak… – Coś ścisnęło ją w gardle. Przełknęła z trudem, wciąż mając wrażenie, że niewiele brakowało, by zaczęła się dusić. Jeszcze więcej łez napłynęło jej do oczu, ale tym razem nie zwróciła na nie najmniejszej uwagi. – Trudno mówić do kogoś, kto nie chce słuchać.
Dallas drgnął, robiąc taki ruch, jakby go uderzyła. Nie żeby była w stanie, skoro do dotknięcia go trzeba było czegoś więcej, aniżeli odrobiny silnej woli. Bezwiednie zacisnęła dłonie w pięści, tym razem tak mocno, że aż zabolało, zwłaszcza gdy wbiła sobie paznokcie we wnętrze dłoni. Z bijącym sercem wpatrywała się w majaczącego tuż przed nią ducha, nagle bliska zrobienia czegoś, czego tak naprawdę wcale nie chciała. Uciekała przed szczerą rozmową zdecydowanie zbyt długo, by zdobyć się na nią ot tak, a jednak…
Zresztą w tym wszystkim było coś jeszcze. Coś, o czym nie mogła zapomnieć nawet mimo tego, co zawdzięczała temu chłopakowi. Była mu wdzięczna za wszystko – za to, kim się dla niej stał jeszcze w ośrodku i jak chronił ją po śmierci, ale… to nie wystarczyło. A sposób w jaki utrudniał jej normalne funkcjonowanie w gruncie rzeczy zmieniał wszystko.
Spojrzenie Dallasa stało się jeszcze bardziej przenikliwe niż do tej pory. Miała wrażenie, że milczeli całą wieczność – i że równie długo musiała czekać, by w oczach chłopaka doszukać się zrozumienia.
– Ty chyba nie… – zaczął i zaraz urwał. Otworzył i zamknął usta, wyraźnie zaskoczony. – Boisz się mnie? O to chodzi?
Wzdrygnęła się w odpowiedzi na te słowa. Najgorsze w tym wszystkim okazało się to, że na swój sposób były prawdziwe. Nie w pełni, ale wystarczająco, by nie pozostawić jej innego wyboru, niż tylko postawić sprawę jasno.
Drżącą dłonią otarła policzki, nie tyle chcąc powstrzymać łzy, ale zyskać na czasie. Choć nie sądziła, że będzie w stanie się odezwać, kiedy przyszło co do czego, odpowiednie słowa przyszły same.
– A co twoim zdaniem powinnam czuć? Zresztą… to nie do końca tak – wyszeptała, nieznacznie potrząsając głową. – Nie ciebie, ale tego, czym mógłbyś się stać. Przeze mnie.
– Ja wtedy nie… Joce, na Boga, wiesz przecież, że nie chciałem cię skrzywdzić!
Wyczuła, że się przesunął, więc wyprostowała się niczym struna, gestem dając mu do zrozumienia, by trzymał się na dystans. Mimo wszystko ulżyło jej, kiedy usłuchał.
– To nie była twoja wina – zapewniła go pośpiesznie. – Ale to nie może tak wyglądać, Dallas… Oszukujemy się od dłuższego czasu, a ja jeszcze ci na to pozwalałam. Ja… Tu nie chodzi o Ryana, okej? Wciąż się w tym gubię, ale… – Zacisnęła usta. To, co robiła w domu Reya, pozostawało sprawą drugorzędną. – Próbowałam ci to już tłumaczyć i tylko pogorszyłam sytuację. Nie widziałeś się wtedy – dodała po chwili zastanowienia. Przez twarz Dallasa przemknął cień. – Niszczymy się wzajemnie. Nie widzisz tego? Umarłeś przeze mnie, a teraz w każdej chwili możesz stać się czymś… niewłaściwym. I to też z mojej winy, bo nie jestem w stanie dać ci czegoś, czego ode mnie oczekujesz.
– Joce…
– W ogóle nie powinno cię tutaj być. Trzymam cię przy sobie, chociaż to niewłaściwe. I daję nadzieję, chociaż… I boję się. – Jednak zdecydowała się na niego spojrzeć. – Tak naprawdę nie ciebie, ale prawdy. Bo to moja wina.
– Kocham cię – zaoponował natychmiast. – Nie ma dla mnie znaczenia czyja to wina. Możemy jakoś to ułożyć, ale…
– Jak? – weszła mu w słowo. Tym razem nawet się nie zawahała, nagle absolutnie pewna tego, co powinna zrobić. Lęk zszedł gdzieś na dalszy plan, wyparty przez zupełnie inne emocje. – Wmawiasz sobie, że jest okej, ale przecież nie jest. Umarłeś, Dallas. Z mojej winy – powtórzyła z naciskiem. – Udawanie, że to nic nie zmieniło… męczy i ciebie, i mnie. Ile jeszcze będziemy próbować się do siebie dopasować? Wyobrażać sobie gesty, pocałunki… Nie mogę za każdym razem sprawiać, byś poczuł się żywy. Bo widzisz, prędzej czy później mnie to zabije. – Uśmiechnęła się smutno. – Chociaż może na to zasłużyłam.
Oczy Dallasa rozszerzyły się jeszcze bardziej. Poznała, że chciał zaprotestować, ale samo jej spojrzenie wystarczyło, by jednak się powstrzymał. Przez dłuższą chwilę oboje milczeli, kiedy ruszyła ku niemu, z wolna pokonując dzielącą ich odległość.
Zamknęła oczy. Jeszcze wyraźniej poczuła jego obecność i to uświadomiło jej, że mimowolnie zaczął z niej czerpać, ale nie miała nic przeciwko. Pozwoliła mu na to, wręcz koncentrując się na tym, by oddać mu energię – na tyle, że gdy wyciągnęła rękę, zdołała dotknąć jego policzka. Dotyk nie był aż tak wyraźny jak wtedy, gdy tkwiła w objęciach Ryana, ale musiał wystarczyć.
– Nie dałeś mi okazji, żebym się pożegnała… Ani na żałobę – oznajmiła, starannie ważąc każde kolejne słowo. – Straciłam cię już jakiś czas temu.
Tym razem nie doczekała się odpowiedzi. Dallas po prostu tam stał, nawet nie próbując się odsuwać. Nie patrzyła na niego, ale wiedziała, że był obok. Wciąż oddawała mu energię, skupiona na wzajemnej bliskości i dotyku – wszystkim tym, co pozwoliło jej poczuć go przy sobie.
Poruszając się trochę jak w transie, przesunęła się jeszcze bliżej. Właściwie nie zarejestrowała momentu, w którym wylądowała w jego ramionach – tak po prostu, choć to wciąż nie był ten rodzaj wzajemnej bliskości, którego mogłaby oczekiwać. Wciąż przypominał sen, z którego w końcu zamierzała się obudzić, choć jakaś cząstka tak naprawdę tego nie chciała.
Od początku czuła, że igranie ze śmiercią było złym pomysłem. Powrót Beatrycze jedynie utwierdził ją w tym przekonaniu, a jednak wciąż pozwalała Dallasowi na coś, co powinna ukrócić już dawno temu. W tamtej chwili w pełni pojęła, przed czym ostrzegała ją Rosa, twierdząc, że ze spełnianiem zachcianek duchów trzeba było uważać. To, że ich widziała, o niczym jeszcze nie świadczyło.
W tym wypadku nie było inaczej. W gruncie rzeczy trwanie w zawieszeniu było bardziej bolesne, niż perspektywa pogodzenia się ze stratą.
– Podobno pierwszą miłość pamięta się zawsze… – usłyszała tuż przy uchu.
Głos był cichy, łagodny i – co zaskoczyło ją najbardziej – niemalże pogodny. Była wręcz gotowa przysiąż, że Dallas się uśmiechał.
– Mam to uznać za twoją prośbę? – zapytała cicho. – Chcesz, żebym cię zapamiętała?
– A to za dużo?
Parsknęła, chociaż nie sądziła, że będzie do tego zdolna. Co prawda dźwięk niekoniecznie przypominał śmiech, ale nie potrafiła się tym przejąć.
– Nie – zapewniła natychmiast. – O to nie musisz mnie prosić.
Czuła, że zaczyna kręcić jej się w głowie, ale i to zdecydowała się zignorować. Bardziej skupiała się na tym, że nagle poczuła się tak, jakby Dallas dosłownie wyślizgiwał się z jej objęć – powoli znikał, dosłownie rozpływając się w powietrzu i…
Poczuła jeszcze muśnięcie na czole – coś jak odległy pocałunek, choć to równie dobrze mogło być jej wyobrażeniem. Zaraz po tym ciężko osunęła się na kolana, ciasno obejmując się ramionami i wciąż mocno zaciskając powieki.
I bez patrzenia wiedziała, że została sama.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa