Layla
Gniew przybrał na sile. Gorycz
w ułamku sekundy przysłoniła wszystko inne, ale Layla nawet nie próbowała
jej hamować. Nie lubiła zabijać – nie, jeśli nie miała po temu powodów – ale
tym razem wszystko było inne. Simon należał do tej kategorii osób, wobec
których nie zamierzała bawić się w szukanie odkupienia.
Wystarczyłaby
chwila, żeby wszystko zakończyć. Kiedy w grę wchodził ogień, żaden
nieśmiertelny nie miał szans. Była wyjątkiem, od wieków współegzystując z jedynym
żywiołem, który wzbudzał w lęk w jej podobnych. Lęk jedynie podsycał działanie
płomieni; o tym wiedziała aż nazbyt dobrze, nie pierwszy raz mając
wrażenie, że ciepło czaiło się pod jej skórą, krążyło w żyłach i tylko
czekało na odpowiedni moment, żeby znaleźć ujście.
Mocniej
przycisnęła Simona do ziemi, spoglądając na niego z góry. Wszystko znów przysłoniła
ta dziwna, wyostrzająca wszystko wokół mgiełka. Layla zamarła, świadoma
wyłącznie tłukącego się w piersi serca i tego, że naprawdę chciała posunąć
się o krok dalej – po prostu pozwolić na to, żeby ogień…
Powinna to
zrobić już wtedy, gdy widzieli się po raz ostatni. Puszczenie podziemi z dymem
wydawało się najlepszym, na co mogłaby się zdecydować.
– Ty… –
wycedziła przez zaciśnięte zęby.
Właściwie
nie była pewna, co chciała mu powiedzieć, a tym bardziej czy jakakolwiek
dyskusja miałaby sens. Wiedział, co takiego zrobił, prawda? Słodka bogini, oczywiście,
że tak. Nie interesowało ją, w jaki sposób stał się wampirem, a tym
bardziej co robił akurat w tym miejscu. Liczyło się, że wiązało się z nim
zdecydowanie zbyt wiele przykrych wydarzeń, by mogła udawać, że wszystko w porządku.
Okłamał ją, a potem skrzywdził tych, którzy byli dla niej najważniejsi. To
wystarczyło, żeby wyzbyła się skrupułów.
Nade
wszystko pragnęła uświadomić Simonowi, że wampiry bywały mściwe.
Nie zrobiła
tego.
Uświadomiła
sobie, że wciąż tkwi w bezruchu, bezmyślnie wpatrując się w twarz
mężczyzny i nie mogąc zdobyć się na żaden sensowny ruch. Zawahała się,
choć przecież tego nie chciała, zwłaszcza że wiedziała, co powinna zrobić. Nie
pojmowała, co tak naprawdę ją powstrzymywało, ale…
Och, najbardziej
nie pojmowała tego, dlaczego był taki spokojny. Zdecydowanie nie zachowywał się
jak ktoś zaniepokojony albo chociaż zaskoczony nagłym atakiem. Nawet jeśli początkowo
jej pojawienie się dało mu do myślenia, błyskawicznie wziął się w garść.
Jakby tego było mało, Simon nie sprawiał wrażenia kogoś, kto martwił się perspektywą
utraty dopiero co pozyskanej nieśmiertelności.
Niepokój na
moment przebił się przez wciąż odczuwany przez Laylę gniew, choć nie stłumił go
całkowicie. Mimo wszystko zdwoiła czujność, wciąż licząc się z tym, że w każdej
chwili mogło wydarzyć się coś, czego nie przewidziała.
– Och,
Laylo… – usłyszała, a sposób w jaki wypowiedział jej imię wystarczył,
by zapragnęła na niego warknąć.
– Ani słowa
– obruszyła się. Dłonie bardziej stanowczo zacisnęła na jego ramionach. –
Spróbuj choćby drgnąć, a przysięgam, że puszczę i ciebie, i to
miejsce z dymem.
Spojrzał na
nią z zaciekawieniem, przy okazji kolejny raz wytrącając wampirzycę z równowagi.
Co było z nim nie tak? Nie zdawał sobie sprawy, co tak naprawdę mu sugerowała?
Słodka bogini, wiedział, co takiego potrafiła. Był obok, kiedy zabiła
strażnika, który pozwalał sobie na zbyt wiele i zakradł się do niej, kiedy
spała. Co więcej Layla jakoś nie wątpiła, że jeszcze jako człowiek Simon był na
tyle świadomy, by zdawać sobie sprawę z tego, co było dla wampirów śmiertelne.
Zresztą to właśnie stanowiło największy problem tego mężczyzny – rozumiał o wiele
więcej, niż ktokolwiek mógłby sobie tego życzyć.
Bijący od
Simona spokój nie dawał jej spokoju. Nie tak zachowywał się ktoś, kto obawiał
się o śmieci. Tym bardziej nie nowo narodzony, który w większości
przypadków kierował się głodem i emocjami. Coś było nie tak, ale…
– Byłoby mi
naprawdę przykro, gdybym znów musiał cię skrzywdzić – stwierdził Simon, nie
odrywając wzroku od jej twarzy. – Albo gdybyś sama to zrobiła… Skrzywdziła
siebie i swoje brata. W końcu dlatego tutaj jesteś, prawda?
– Gabriel –
wyrwało jej się.
Powinna
poczuć ulgę, ale nic podobnego nie miało miejsca. Nawet jeśli trafiła do
odpowiedniego miejsca, to nie rozwiązywało żadnego z problemów, które
mieli. Słowa Simona dodatkowo komplikowały sytuację, raz po raz wystawiając nerwy
Layli na próbę.
Zacisnęła
dłonie w pięści. Kumulujące się w jej wnętrzu ciepło przybrało na
sile.
– Jeśli coś
mu się stało…
– Zabijesz
mnie? To trudne, bo chyba już jestem martwy i… Och, to wciąż trochę
skomplikowane, nie uważasz? – Simon z niedowierzaniem potrząsnął głową. –
Nie zdawałem sobie sprawy, że aż tak, ale to nic takiego. Ta kobieta podarowała
mi coś wyjątkowego.
Layla
zacisnęła usta, nagle jeszcze bardziej zaniepokojona. Mówił o Isobel?
Napięła mięśnie, mimowolnie próbując zrobić wszystko, by zachować czujność.
Miała dość powodów, żeby się martwić, choć w gniewnie łatwo było o tym
zapomnieć. To, że była z Simonem sama, nie ułatwiało.
– Obawiam
się, że nie rozumiesz. Znowu – westchnęła, siląc się na spokój. Czuła, że szło
jej to co najmniej marnie. – W tym, co dla ciebie zrobiła, nie ma niczego
dobrego.
– Tak
uważasz?
Nie odpowiedziała.
Miała wrażenie, że ta dyskusja prowadziła donikąd, choć coś w spojrzeniu
Simona sugerowało, że naprawdę oczekiwał odpowiedzi. Wciąż był spokojny, po
prostu leżąc tuż pod nią i zachowując się tak, jakby wcale nie groziła mu
przywołaniem ognia.
Już próbowałaś z nim rozmawiać i dokąd
cię to zaprowadziło?
Skrzywiła
się w odpowiedzi na tę myśl. Zaufała Simonowi zdecydowanie zbyt wiele
razy, w większości przypadków z braku innych perspektyw. Jakby tego
było mało, przez jakiś czas naprawdę wierzyła, że była w stanie przemówić
mu do rozsądku, próbując tłumaczyć to, czego wydawał się nie rozumieć. Chciała
uwierzyć w jego dobre intencje i to, że miał w planach pomóc
jej, Joce i Claire, kiedy tego potrzebowały. Przez jakiś czas to nawet miało
sens, ale później…
A teraz był
tutaj, mówiąc o Isobel w sposób, który nie świadczył o niczym
dobrym. Tak naprawdę nie mieli sobie niczego do powiedzenia.
Właśnie
wtedy podjęła decyzję. Zamknęła oczy, napinając mięśnie i po prostu godząc
się na to, czego pragnęła przez tyle czasu. Już nie próbowała powstrzymywać
ognia, zdając się na instynkt. Tak było łatwiej – odciąć się od emocji, nie
myśleć i po prostu robić to, co w danej chwili wydawało się właściwe.
Nie potrzebowała niczego więcej, przez krótką chwilę pewna tego, że postępowała
słusznie.
Tyle że
kolejne sekundy mijały i nie wydarzyło się nic.
Niepokój
przybrał na sile. Layla wyprostowała się niczym struna, nagle czując się tak,
jakby ktoś wylał na nią kubeł lodowatej wody. Gwałtownie zaczerpnęła powietrza,
szeroko otwierając oczy, gdy dotarło do niej, że płomienie zniknęły – tak po
prostu, jakby nigdy ich nie było. To nie był ten sam rodzaj wewnętrznej blokady,
której doświadczyła, gdy sparaliżował ją strach. Przeciwnie, bo w tamtej
chwili naprawdę chciała zabić – przywołać ogień i pozwolić, by pochłonął
istotę, która…
Simon
jedynie się uśmiechnął.
– Tak sądziłem.
Poruszył
się tak błyskawicznie, że nawet tego nie zarejestrowała. Nie miała szansy uniknąć
ciosu, którym zrzucił ją z siebie, sprawiając, że aż poderwała się w powietrze,
by w następnej chwili z impetem uderzyć o ścianę. Usłyszała huk;
drobinki popękanego tynku posypały się na posadzkę, ale prawie nie zwróciła na
to uwagi. Z jękiem spróbowała poderwać się na równe nogi, instynktownie
chwytając za obolały bok i ledwo łapiąc oddech.
Coś było
nie tak. W tamtej chwili już nie miała co do tego wątpliwości, znów gotowa
przysiąc, że Simon poruszał się o wiele szybciej niż powinien. Z drugiej
strony, problem wcale nie musiał leżeć w jego prędkości, ale jej własnych
zmysłach, które nagle wydały się Layli dziwnie przytłumione. Czuła się tak,
jakby od świata nagle oddzieliła ją szklana ściana, czyniąc wszystko mniej
znaczącym i o wiele bardziej odległym niż było w rzeczywistości.
– Przecież ostrzegałem.
Mówiłem, że nie chciałbym cię skrzywdzić – westchnął Simon i przez moment
zabrzmiało to tak, jakby faktycznie było mu przykro. – Ale nie przejmuj się.
Ludzie mają to do siebie, że łatwo uczynić ich bezbronnymi… Teraz w końcu to
widzę.
O czym ty mówisz?, pomyślała, ale nie
zdążyła choćby zastanowić się nad tym, czy zadanie tego pytanie na głos miało jakikolwiek
sens. Zanim choćby się wyprostowała, Simon znów znalazł się tuż obok,
bezceremonialnie przyciskając ją do ściany. Sytuacja diametralnie uległa zmianie
– i to całkowicie na jej niekorzyść.
Oddychała
szybko i płytko, wciąż oszołomiona. Gdyby wszystko było takie jak trzeba,
już dawno zamieniłaby się w żywą pochodnię. Ogień nie pozwoliłby jej
skrzywdzić, zwłaszcza gdy była w pełni sił, a jednak…
Ale ona
wcale się tak nie czuła. Uprzytomniła to sobie z całą mocą w chwili, w której
dotarło do niej, że również jej ciało nie śpieszyło się z tym, żeby się regenerować.
Pulsowanie napiętych, obolałych mięśni mówiło samo za siebie, zresztą jak i poobijane
żebra.
Kiedy w następnej
sekundzie jej ciało przeszył ból, gdy Simon w zdecydowanie niedelikatny
sposób chwycił ją za ramię, gwałtownym ruchem przygważdżając do ściany,
zrozumiała skąd brał się towarzyszący mu przez cały ten czas spokój. Od samego
początku wiedział, że miał ją w garści.
Jak…?
– Teraz w końcu musisz ze mną porozmawiać… I to
na moich warunkach.
Renesmee
– Jesteśmy na miejscu.
W panice
spojrzałam najpierw na Rosę, a dopiero później rozejrzałam się po
pogrążonym w ciemnościach korytarzu. Potrzebowałam chwili, żeby zebrać
myśli i uświadomić sobie, co właśnie się stało.
Czułam się
tak, jakbym właśnie obudziła się ze snu – dosłownie i w przenośni.
Kiedy niby znalazłyśmy się w tym miejscu? Pamiętałam las, Laylę i pojawienie
się Rosy, ale to niczego nie tłumaczyło. No, może pomijając to, że bez wahania
poszłam za duszą, gdy tylko ta wspomniała mi o Gabrielu.
– Brak
ciała jest skomplikowany. I pomocny – wyjaśniła lakonicznie dziewczyna,
podchwyciwszy moje zdezorientowane spojrzenie. Zdążyłam zaledwie otworzyć usta,
choć ostatecznie nie zdobyłam się na wypowiedzenie choćby słowa. – Tak było
szybciej. Pośpieszmy się.
Nie
protestowałam. Zdezorientowana czy nie, przyszłam za nią w konkretnym celu
i tego zamierzałam się trzymać. Rosa tak naprawdę nie musiała dodawać
niczego więcej, momentalnie zwracając moją uwagę na to, co najważniejsze.
Gabriel.
Poszłam z nią, bo chciałam znaleźć Gabriela.
Palce
instynktownie mocniej zacisnęłam na krysztale – z taką siłą, że gdybym
była materialna, jak nic bym coś sobie złamała. Miałam wrażenie, że odłamek
pulsował ciepłem, choć to wydawało się niemożliwe. Mimo wszystko czułam się
bezpieczniej ze świadomością, że wciąż go miałam, mimowolnie zaczynając
traktować kamień jako ochronny talizman, dzięki któremu wszystko po prostu
musiało pójść dobrze. Byłam tutaj, tak? Co prawda nie wiedziałam, co robić
dalej, ale tym zamierzałam przejmować się później.
Korytarz
nie wyróżniał się niczym szczególnym, może pomijając to, że dookoła panowała
nienaturalna wręcz cisza. Z obawą spojrzałam na Rosę, ale ta wydawała się
zbytnio skupiona na pośpiesznym podążaniu przed siebie. Dopiero gdy
przystanęła, a ja po dokładniejszych oględzinach uświadomiłam sobie, że
tkwiłyśmy na najzwyklejszej w świecie klatce schodowej, przed sobą mając
uchylone drzwi najwyraźniej opustoszałego mieszkania, dusza w końcu
zdecydowała się skupić na mnie wzrok.
– Nie
powinno mnie tu być. Przyprowadziłam cię, ale… – Przez jej twarz przemknął
cień. Na moment zamarła, wydając się nasłuchiwać czegoś, co tylko ona była w stanie
wychwycić. To wystarczyło, bym poczuła się jeszcze bardziej zaniepokojona. –
Nie ma go. Zresztą ciebie nie obejmują zwykłe zasady, ale nie powinnam… Och,
przepraszam, ale nie mogę ingerować bardziej.
– Kogo? –
zaniepokoiłam się. – Mówiłaś, że Gabriel…
Rosa
potrząsnęła głową.
– Nie o Gabrielu
teraz mówię – zapewniła mnie pośpiesznie. – To… dość skomplikowane, a my
nie mamy czasu na tę rozmowę.
Jeszcze
kiedy mówiła, spróbowała wysilić się na blady uśmiech, ale wcale nie poczułam
się dzięki temu lepiej. W geście było coś wymuszonego; nie musiałam się
szczególnie wysilać, by to zauważyć.
Rosa się
czegoś bała. Czegoś albo kogoś – mogłam tylko zgadywać jaka była prawda. Nie
mogłam pozbyć się wrażenia, że tylko wyczekiwała momentu, w którym w ciemnościach
pojawi się coś, co ją zaatakuje. Wzdrygnęłam się na samą myśl, choć wciąż nie
rozumiałam najważniejszego.
Już
wcześniej sugerowała, że istniały zasady, których nie mogła łamać. Jakby tego
było mało, byłam gotowa przysiąc, że nagięła je na mnie, ale mimo wszystko…
Czego się boisz?
Nie miałam
pewności, czy oby na pewno chciałam poznać odpowiedź na to pytanie. Och, gdyby w ogóle
mogła mi powiedzieć, gdybym jednak zdecydowała się zapytać.
– Coś jest
nie tak – doszedł mnie nerwowy szept Rosy. Drgnęła, po czym w jeszcze
bardziej niespokojny sposób spojrzała na mnie. – Tak bardzo cię przepraszam,
ale powinnam iść. Powinnam… – zaczęła raz jeszcze, ale tym razem zdecydowałam
się jej przerwać.
– Dziękuję
ci.
Zamarła, kiedy
bezceremonialnie zdecydowałam się ją uściskać. To był impuls – najzupełniej
naturalny ruch, przed którym nie mogłam się powstrzymać. Pokochanie Rosy było
proste, zresztą tak jak i okazanie jej choćby odrobiny wdzięczności.
Wystarczyła
chwila, żeby odwzajemniła uścisk. Wyczułam w jej ruchach nerwowość i swego
rodzaju niedowierzanie, tak jak i wtedy, gdy spotkałyśmy się po raz
pierwszy. To i ciepło, które po prostu w niej było i przez które
nie wyobrażałam sobie tego, że miałabym darzyć ją niechęcią.
– Nessie,
ja…
– Poradzę
sobie – zapewniłam, choć wcale nie byłam tego taka pewna. – Idź, jeśli musisz.
Zrobiłaś więcej niż musiałaś.
Próbowałam
ignorować niepokój, który wciąż w niej wyczuwałam. Myślami wydawała się
być gdzieś daleko, a przynajmniej takie miałam wrażenie. Wszystko we mnie
aż rwało się, by zadać Rosie dziesiątki pytań i zrozumieć, czego tak
bardzo się bała, ale zachowałam je dla siebie. Nie mogłam pozbyć się wrażenia,
że poznanie odpowiedzi ostatecznie przypieczętowałoby to, do którego świata należałam.
To nie było
moje miejsce, przynajmniej na razie. Utknęłam, ale mimo wszystko nie byłam
martwa, przynajmniej zdaniem wszystkich wokół. Skoro w jakiś sposób byłam
kimś, kogo nie obejmowały zasady…
Przestałam o tym
myśleć w chwili, w której obie usłyszałyśmy kroki. Rosa drgnęła,
prostując się niczym struna. Obie odwróciłyśmy się w tym samym momencie,
instynktownie od siebie odskakując, kiedy w naszą stronę ruszyła jakaś
postać. Na chwilę całkowicie zapomniałam o tym, że intruz nie mógł
dostrzec żadnej z nas, w pośpiechu pędząc w swoją stronę i błyskawicznie
przemykając przez miejsce, w którym dopiero co się znajdowałyśmy.
Zamarłam, w oszołomieniu
zauważając jedynie to, że postać miała na sobie długi płaszcz. Byłam gotowa
przysiąc, że prócz ciemnego materiału, mignęły mi jeszcze blond włosy, ale to
równie dobrze mogło być jedynie moim wrażeniem.
– Idź –
rzuciłam spiętym tonem, otrząsając się na tyle, by raz jeszcze spojrzeć na
Rosę.
W milczeniu
skinęła głową. Chwilę jeszcze obie wpatrywałyśmy się w schody, zanim dusza
zniknęła, zostawiając mnie samą. Momentalnie poczułam się jeszcze bardziej
nieswojo, nieudolnie próbując przekonać samą siebie, że dam sobie radę. W tym
stanie już i tak nic nie mogło mi zaszkodzić, ale nawet ta świadomość nie
poprawiła mi nastroju.
Prawda była
taka, że byłam bezużyteczna. Niewidzialna, pozbawiona ciała i jakiegokolwiek
kontaktu z bliskimi, nie nadawałam się do pomocy komukolwiek i taka
była prawda.
Sęk w tym,
że to niczego nie zmieniało. Byłam tutaj, na dodatek nie bez powodu. Wycofanie
się było ostatnim, na co mogłabym się zdobyć.
Bezszelestne
poruszanie przyszło mi z łatwością. W zasadzie szczerze wątpiłam,
żebym była w stanie spowodować jakikolwiek hałas, zwłaszcza w nerwach.
Kiedy w grę wchodziły emocje, nie miałam co liczyć na kontrolowane, a co
dopiero przypadkowe potrącenie czegoś, czego nie powinnam.
W pośpiechu
pokonałam kolejne piętro, z trudem powstrzymując się od przekleństwa, gdy
dotarło do mnie, że tak naprawdę nie miałam pewności, gdzie powinnam się udać. Nerwowo
rozejrzałam się dookoła, szukając jakichkolwiek śladów cudzej obecności, ale
nie widziałam niczego, co mogłoby się przydać. Postać w pelerynie zniknęła,
równie dobrze mogąc zniknąć w jednym z mieszkań, które ominęłam. Nie
miałam nawet pewności, że podążanie za nią cokolwiek zmieniało, ale co innego
mogłam zrobić? Była moim jedynym tropem i…
– Co ty
tutaj robisz?!
Serce
podeszło mi aż do gardła, gdy usłyszałam kobiecy głos – na dodatek znajomy.
Natychmiast okręciłam się na piecie, raz jeszcze nerwowo rozglądając dookoła. Potrzebowałam
chwili, by uświadomić sobie, że przecież niemożliwym było, żeby ktokolwiek
zauważył akurat mnie. Głos z kolei dochodził z góry, nie pozostawiając
mi innego wyboru, jak wspiąć się po kolejnej partii schodów.
Zauważyłam
ich w połowie drogi na górę. Dwie postacie napierały na siebie, choć nie
wyglądało to tak, jakby zamierzali walczyć. Jakby tego było mało, natychmiast
rozpoznałam mężczyznę, zaciskającego obie dłonie na ramionach zakapturzonej
postaci, którą mijałam wcześniej. Kiedy nią potrząsnął, szata zsunęła się na
tyle, bym w końcu zobaczyła jej twarz.
Otworzyłam i zaraz
zamknęłam usta. Co, do diabła, robili tutaj Michael i Amelie?!
– Mogłabym
zadać to samo pytanie. – Kobieta gniewnie zmrużyła oczy. – Myślałam, że ty…
– Nie
zadawaj głupich pytań, bo i tak ci nie odpowiem. Zresztą byłem pierwszy –
zniecierpliwił się, dosłownie taksując kobietę wzrokiem. – Co kombinujesz? Ona
tutaj? – drążył, co raz bardziej podenerwowany.
Nie od razu
doczekał się odpowiedzi. Wciąż poruszając się trochę jak w transie,
ostrożnie przesunęłam się jeszcze bliżej. W duchu błogosławiłam fakt, że
żadne z nich nie miało prawa mnie zauważyć.
A
przynajmniej miałam taka nadzieję.
– Uważaj,
bo pomyślę, że się przejmujesz – żachnęła się Amelie. Wyprostowała się dumnie, po
czym zdecydowanym ruchem odsunęła od siebie napierającego na nią mężczyznę. –
Próbuję działać, skoro już musisz wiedzieć. Dowiedziałam się tego i owego,
więc… Ale przecież nie mogę ci powiedzieć. Ty i tak masz związane ręce.
– Owszem i oboje
wiemy dlaczego. Do cholery, ty też nie powinnaś… – zaczął, ale nie pozwoliła mu
dokończyć.
– To moja
sprawa co powinnam, a czego nie! – Amelie skrzywiła się, gdy dotarło do
niej, że mimowolnie podniosła głos. Kiedy odezwała się ponownie, zdołała opanować
się na tyle, żeby szeptać. – Nie mam wyboru. Za daleko to zaszło, a skoro mogę
coś zdziałać… To wszystko i tak jest moją winą.
Michael
wyglądał, jakby miał zamiar zaprotestować, ale ostatecznie tego nie zrobił.
Wycofał się z wyraźną niechęcią, kiedy Amelie przepchnęła się tuż obok
niego, niecierpliwym ruchem naciągając z powrotem kaptur na głowę. Nie
mogłam pozbyć się wrażenia, że drżała, choć myśl o tym, że akurat ona
mogłaby się bać, wydawała się niedorzeczna.
Sądziłam,
że odejdzie, ale zdecydowała się mnie zaskoczyć. Michaela najwyraźniej też, bo
spojrzał na nią spod uniesionych brwi, gdy przystanęła i obejrzała się na
niego przez ramię.
– Znikaj
stąd. Mam wszystko pod kontrolą, w porządku? – oznajmiła z przekonaniem,
ale jeden rzut oka na twarz obserwującego ją wampira wystarczył mi, żebym
pojęła, że jej nie uwierzył. – Porozmawiamy, kiedy przyjdzie odpowiednia pora. Ja
mam teraz coś do zrobienia.
Wraz z tymi
słowami w końcu odeszła. Zostałam sama z wciąż milczącym Michaelem,
choć ten naturalnie nie miał o tym pojęcia. Cóż, przynajmniej miałam taką
nadzieję, bo chwilami nie byłam pewna, czego powinnam się spodziewać po tym
nieśmiertelnym. W takich chwilach mnie przerażał, zresztą tak jak i wiekowa
Amelie.
Nie miałam
odwagi ruszyć się do momentu, w którym nieśmiertelny prychnął. Mruknął coś
pod nosem, ale na tyle cicho, że niczego nie zrozumiałam. Możliwe, że tak było
lepiej, bo coś w tonie podpowiedziało mi, że to przekleństwo.
Zaraz po
tym Michael zniknął, a ja na powrót zostałam sama.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz