Isabeau
Gwałtownie zaczerpnęła
powietrza do płuc. Przez chwilę stała, bezmyślnie wpatrując się w jeden
punkt – w dotychczas absolutnie normalne lustro, teraz pokryte ledwo
widocznymi, układającymi się w konkretne słowa smugami. To było tak, jakby
ktoś pisał palcem po pokrytej parą wodną powierzchni, choć temperatura w pomieszczeniu
zdecydowanie nie sprzyjała podobnemu zjawisku.
Czy pamiętasz?
Co, do jasnej cholery…?
Poruszając
się trochę jak w transie, Isabeau zrobiła krok naprzód. Czuła się tak, jakby
jej ciało ważyło tonę, zbyt ociężałe, co najmniej jak stworzone z ołowiu.
Zamrugała kilkukrotnie, do samego końca licząc na to, że wszystko okaże się
wytworem jej wyobraźni, ale szybko przekonała się, że to byłoby zbyt proste.
Napis wciąż tam był, niezmieniony i dziwnie niepokojący, choć w gruncie
rzeczy nie tłumaczył niczego.
Niby co miała
pamiętać? Było zbyt wiele rzeczy, które z wielką chęcią wyrzuciłaby z pamięci,
ale to nie było takie proste. Och, w zasadzie pozostawało całkiem poza jej
zasięgiem, nie tylko z racji tego, że wampirza pamięć bywała czasami irytująco
trwała. Beau od zawsze miała wrażenie, że kiedy w grę wchodziły te
najmroczniejsze, najmniej przyjemne wspomnienia, przeszłość dosłownie wypalała
się gdzieś we wnętrzu ofiary. To był rodzaj trwałych, niewyzbywalnych blizn,
bardziej wymownych niż te, które nosiła na ciele. Kiedy cierpiała dusza,
wszelakie metody ukojenia okazywały się bezskuteczne.
Zacisnęła
usta. O tak, szczerze wątpiła, by mogła nie pamiętać – czegokolwiek
dotyczył napis na lustrze. Podejrzliwie zmrużyła oczy, raz jeszcze niespokojnie
wodząc wzrokiem dookoła, chociaż zdążyła zwątpić, czy będzie w stanie
wypatrzeć ewentualnego przeciwnika. Na pierwszy rzut oka była sama; nawet myśl
sondująca, którą dla pewności rozesłała po okolicy, wydawała się to potwierdzać.
Problem polecał na tym, że już od dłuższego czasu nie ufała własnym zmysłom,
zwłaszcza w tym dziwnym miejscu.
Mogła tylko
zgadywać, kto próbował ją dręczyć. Jeśli to miał być żart, nie był śmieszny. Co
prawda nie wyobrażała sobie, żeby akurat teraz komukolwiek do głowy przyszły
dziwne pomysły, ale każdy scenariusz wydawał się lepszy, skoro nie miała pewności
na czym stała. Potrzebowała jakiegokolwiek punktu zaczepienia – choćby idiotycznego
wyjaśnienia, całkowicie nie mającego żadnego związku z rzeczywistością.
Jeśli to miało mnie przestraszyć…, prychnęła
w duchu, ale wcale nie czuła się pewnie. Coś było nie tak. Coś…
Skrzypnięcie
za plecami. Warknęła, instynktownie wysuwając kły i błyskawicznie
okręcając się na pięcie. Dłonie zacisnęła w pięści, gotowa rzucić się na
ewentualnego intruza, ale dookoła królowała przede wszystkim ciemność. Serce
tłukło jej się w piersi, kiedy w napięciu wodziła wzrokiem dookoła,
bezskutecznie próbując się uspokoić. Na pierwszy rzut oka nie działo się nic
wartego uwagi – nie bardziej niż do tej pory – a jednak…
A potem
znów odwróciła się w stronę lustra i to wystarczyło, by aż zatoczyła
się w tył, tylko cudem nie potykając o własne nogi. Z gardła
wyrwał jej się zdławiony jęk, ale zdołała powstrzymać się od krzyku. Chociaż
wcześniej niczego nie poczuła, w nozdrza jak na zawołanie uderzył ją
słodki, aż nazbyt charakterystyczny zapach.
Tym razem zobaczyła
coś więcej, aniżeli smugi na lustrze. Napis się zmienił, dla odmiany doskonale
widoczny i wciąż świeży, skoro został wykonany przy pomocy krwi. Krwawe
plamy były dosłownie wszędzie; znaczyły dotychczas białe kafelki i umywalkę,
oporne nawet na wciąż płynącą wodę.
I jej
dłonie.
W oszołomieniu
spojrzała na pokrwawione palce. Machinalnie znów zacisnęła dłonie w pięści
tylko po to, by po chwili znów je rozprostować. Wzdrygnęła się, kiedy uderzyła
plecami o drzwi, zaskoczona tym, że bezwiednie wycofała się aż na drugi
kraniec pomieszczenia. Serce wciąż tłukło jej się w piersi, jakby chcąc
wyrwać się na zewnątrz – i to nawet kosztem połamanych żeber. Coś przewróciło
jej się w żołądku, ale to działo się gdzieś jakby poza nią. W tamtej
chwili wszystko i tak sprowadzało się do tego jednego miejsca, momentu i treści
kolejnego napisu, który zajął miejsce wcześniejszego – dużo większy, bardziej
niedbały i zajmujący całą lustrzaną powierzchnię.
ZABÓJCZYNI
Nie powinno
jej to szokować. Na swój sposób napis był trafny i Isabeau doskonale
zdawała sobie z tego sprawę. Jasne, że miała to i owo na sumieniu.
Zabijała, zresztą jak i dosłownie każdy z jej gatunku – z konieczności,
ale jednak. Jeśli to miał być sposób na wzbudzenie wyrzutów sumienia, ktoś
naprawdę źle się do tego zabierał. Bardziej niepokojąca była już ta krew i świadomość,
że ktoś bezkarnie mieszał jej w głowie, nie dając choćby cienia szansy na
obronę – dla telepatki sytuacja była co najmniej frustrująca.
Wiedziała o tym,
ale mimo wszystko…
Ucisk w gardle
przybrał na sile. Wraz z nim pojawiły się mdłości i nieprzyjemne
poczucie, że umykało jej coś istotnego – i to bynajmniej nie dlatego, że
przekaz był zbyt mało czytelny. Och, wręcz przeciwnie. Gdzieś w umyśle
Isabeau pojawiła się klarowna myśl – swoiste podejrzenie – które jednak jak
najszybciej w sobie zdusiła. To było coś, o czym za żadne skarby nie
chciała myśleć.
Wciąż
czując się tak, jakby jej ciało ważyło tonę, zmusiła się do oderwania wzroku od
pokrwawionych kafelków. Odwróciła się od lustra, ale nawet wtedy przed oczami
miała krwawy napis – to jedno, jedyne słowo, jakby wypalone w jej umyśle.
Zmuszając się do tego, by skupić się przede wszystkim na działaniu, szarpnęła
za klamkę, kolejny raz spodziewając się oporu, ale drzwi otworzyły się bez
najmniejszego problemu. Wypadła na korytarz tak gwałtownie, że aż wylądowała na
kolanach, przez dłuższą chwilę klęcząc na podłodze i mogąc co najwyżej
walczyć o złapanie oddechu.
Dookoła
panowała nieprzenikniona cisza. Isabeau poderwała głowę, w milczeniu rozglądając
się na boki, chociaż podejrzewała, że nie dostrzeże niczego wartego uwagi. Nie
słyszała ani głosów dochodzących z dołu, ani krzyku Layli, ale nie była
pewna, czy to dobrze. Choć nie chciała, nerwowo obejrzała się przez ramię, ale
również łazienka wróciła do normalności. Krew zniknęła, tak jak i napisy,
pozostawiając wampirzycę całkowicie zdezorientowaną i roztrzęsioną.
Co to było?
Wierzyła, że iluzja, ale to niczego nie wyjaśniało. Nie mogła zrozumieć jakim
cudem komukolwiek udało się aż tak wytrącić ją z równowagi, podsuwając
rzeczy, których zdecydowanie nie chciała wiedzieć. Zwykle była w stanie
bez najmniejszego wysiłku wychwycić cudzą ingerencję, ale tym razem… Och, czuła
się przede wszystkim bezbronna i zagubiona. Te rzeczy się działy, nie
pozostawiając jej innego wyboru, jak tylko próbować się z nimi mierzyć.
Gdyby przynajmniej mogła zrozumieć…
Layla, warknęła na siebie w duchu. Miałaś sprawdzić, co z siostrą.
Wiedziała o tym,
a jednak nie od razu ruszyła się z miejsca. Wciąż czuła się tak,
jakby ktoś zdzielił ją czymś ciężkim po głowie – oderwana od rzeczywistości i zagubiona.
Była gotowa przysiąc, że od chwili, w której rozdzieliła się z Dimitrem,
minęły całe godziny, może nawet dni. To było głupie, zwłaszcza że wszystko
musiało być zalewie kwestią minut, ale i tak nie mogła pozbyć się tej
dziwnej, dezorientującej mieszanki sprzecznych ze sobą emocji. Obawy o siostrę
zeszły gdzieś na dalszy plan, choć Isabeau nie sądziła, że to w ogóle
znaczenia.
Jakby ten
krzyk nie miał żadnego znaczenia. Jakby nigdy nie istniał…
Energicznie
pokręciła głową. W pośpiechu poderwała się na równe nogi, nie chcąc dać
sobie szansy na dalsze wątpliwości. Działała jak automat, czując się tak, jakby
przymuszała się do każdego kolejnego ruchu i gestu. Poniekąd właśnie tego
chciała – podejmować decyzje instynktownie, zgodnie z potrzebą, byleby tylko
nie rozważać tego, co działo się wokół niej. Liczyło się przede wszystkim to,
by jak najszybciej zejść na dół, odszukać pozostałych, a potem jak
najszybciej ustalić jakiś wspólny plan.
Nie chciała
być sama. Nigdy nie przeszkadzała jej samotność, a jednak w tamtej chwili
ciążyła jej bardziej niż cokolwiek innego. Demon
mówił, żeby się nie rozdzielać, prawda?, pomyślała, próbując uporządkować wszystko
to, co o sytuacji w Seattle mówili Cullenowie, ale to okazało się o wiele
trudniejsze, aniżeli mogłaby sobie tego życzyć. Nie miała nawet pewności, na
ile mogła wierzyć sobie, wyostrzonym zmysłom i otaczającej ja
rzeczywistości.
Jeśli to
faktycznie był sen, obawiała się, że właśnie utknęła w koszmarze.
Więcej nie
obejrzała się na łazienkę, chociaż jakaś cześć niej miała na to ochotę.
Niemalże biegiem pokonała dzielącą ją od schodów odległość, z nieopisaną
wręcz ulgą przyjmując to, że nic nie powstrzymało jej przed dotarciem do celu.
Wciąż miała irracjonalne wrażenie, że ktoś ją obserwuje, ale za wszelką cenę
próbowała je ignorować, raz po raz powtarzając sobie, że nie miało znaczenia. Że
to tylko jej wyobraźnia i czyjś sposób na to, żeby ją zdezorientować. Nie
powinna być zaskoczona, prawda? W końcu sama uświadomiła Dimitrowi, że nie
byli sami, w gruncie rzeczy mogąc spodziewać się ataku z każdej
możliwej strony. Jeśli na tę chwilę wszystko sprowadzało się do igrania ze
zmysłami, mogła to znieść.
Zabójczyni…
Energicznie
potrząsnęła głową, za wszelką cenę próbując wyrzucić z głowy niechciane
myśli. Mimo wszystko wspomnienie napisu na lustrze wracało, jakby wypalone w jej
umyśle – a przy tym tak żywe, że w niczym nie przypominało iluzji. Nie
myśląc o tym, co robi, zaczęła pocierać dłonie o ubranie, jakby chcąc
zetrzeć z nich coś, czego w rzeczywistości tam nie było. Kiedy na nie
spojrzała, wyglądały na czyste – bez śladu czy to świeżej, czy też zaschniętej
krwi. Wiedziała o tym, a jednak wciąż czuła się tak, jakby zalegało
na nich coś nieprzyjemnie lepkiego i – co w tym najgorsze – dobrze
jej znajomego.
Zdawała
sobie sprawę z tego, co znaczyło mieć cudzą krew na rękach. Zbyt wiele
razy była zmuszona zabić, by to uczucie było jej obce, jednak do tej pory nie
robiło na niej większego wrażenia. W świecie nieśmiertelnych pewne
wydarzenia pozostawały naturalne i konieczne, Isabeau zaś już dawno temu
nauczyła się, że lepiej było nie oglądać się za siebie. Przeszłość powinna
zostać tam, gdzie jej miejsce, zwłaszcza jeśli wspomnienia niosły ze sobą tak
wiele bólu.
Zbiegła po
schodach, przeskakując kolejne stopnie. Chociaż wampirzą koordynacja wykluczała
możliwość pomyłek, niewiele brakowało, by Beau potknęła się o własne nogi,
gdy zbyt nieuważnie postawiła kolejny krok. W ostatniej chwili odzyskała
równowagę, dla pewności chwytając się poręczy. Zaklęła pod nosem, w gruncie
rzeczy mając ochotę pozwolić sobie na całą wiązankę, zbytnio poruszona, by
przebierać w słowach. Miotała się, już nawet nie próbując doszukiwać sensu
w towarzyszących jej emocjach.
To nie
miało znaczenia. Nie mogło mieć, a ona musiała skupić się na tym co tu i teraz.
Ktokolwiek z nią igrał, nie próbował jej skrzywdzić, więc mogła go zignorować.
Musiała po prostu pamiętać, że nic z tego nie było prawdziwe i…
– Layla?! –
zawołała, nie mogąc znieść przeciągającej się ciszy. Brzmienie własnego głosu
miało w sobie coś kojącego, pozwalając Beau poczuć się choć odrobinę
pewniej. W końcu miała ważniejsze priorytety, na których zamierzała się
skupić. – Jesteście tu? Co się stało?
Nogi same
powiodły ją do kuchni, ale tam nie zastała nikogo. Dookoła panowała ogłuszająca
wręcz cisza i nawet wyostrzone zmysły nie podsunęły Isabeau niczego, co
świadczyłoby o czyjejkolwiek obecności. Była gotowa przysiąc, że dom
opustoszał, chociaż to przecież nie wchodziło w grę. Nie zostawiliby jej ot
tak, nawet gdyby znaleźli przejście gdzieś dalej. Już samo to, że Dimitr nie
zawrócił, choć prędzej czy później musiał zorientować się, że już za nim nie
szła, wydawało się wystarczająco dziwne. To, wszechobecna cisza i wszystko,
czego doświadczyła w łazience.
Coraz
bardziej podenerwowana, przeszła do salonu, ale i ten okazał się
opustoszały. Wystarczył jej jeden rzut oka, by zorientowała się, że nikogo tam
nie było – ani żywej duszy czy choćby śladu po czyjejkolwiek bytności. Zaklęła i już
miała się wycofać, kiedy dotarło do niej coś aż nazbyt oczywistego, co powinno
przykuć jej uwagę już na wstępie, gdy tylko weszła do pierwszego z opustoszałych
pomieszczeń na parterze.
Gwałtownie
zaczerpnęła powietrza. Raz jeszcze zajrzała do salonu, unosząc brwi, kiedy
dotarło do niej, że do pokoju wpadał jasny, charakterystyczny dla poranka
blask. Otworzyła i zaraz zamknęła usta, nie pierwszy raz czując się tak,
jakby nagle wpadła na jakąś niewidzialną ścianę. Zastygła w progu, nerwowo
zaciskając palce na framudze i z niedowierzaniem spoglądając wprost na
odsłonięte okno. Dotychczasowa pustka zniknęła, ustępując miejsca dobrze
znanemu Isabeau widokowi – ogrodowi w pełni rozkwitu i łagodnie
szumiącym, przyjemnie zielonym drzewom. Ten widok mogłaby uznać za normalny, ale
nie zimą, ale w środku lata, kiedy natura budziła się do życia, a otaczające
dom rośliny zachwycały, wydając się wychwalać zdolności opiekującymi się nimi
Allegry.
Tyle że mamy już nie ma…
To
zabolało, chociaż nie aż tak, jak do tej pory. Myśl była odległa, niczym
przypadkowa wzmianka, która w tamtej chwili i tak nie miała dla Isabeau
znaczenia. Jak wspomnienie snu, które umykało z umysłu wraz z przebudzeniem
i pierwszymi promieniami zwiastującego nadejście nowego dnia słońca.
Jej palce ześlizgnęły
się z framugi. Zrobiła krok naprzód, z opóźnieniem uprzytomniając
sobie, że postępowała głupio. Z całą mocą dotarło to do niej w chwili,
w której stanęła w świetlistej łunie, tak po prostu tkwiąc w blasku
dnia. Napięła mięśnie, podświadomie wyczekując palącego bólu i szykując się
do ucieczki, ale to okazało się zbędne. Oczy Isabeau rozszerzyły się
nieznacznie, gdy dotarło do niej, że nie płonęła. Słońce w tym świecie –
stworzonym z iluzji czy też nie – nie czyniło jej żadnej szkody.
W pełni
ludzkim krokiem, poruszając się trochę jak pogrążony we śnie lunatyk, podeszła
bliżej okna. Rozsunęła zasłony, chcąc wpuścić do pokoju jak najwięcej
słonecznego blasku. Uniosła twarz, napawając się znajomym, jakże przyjemnym
ciepłem – czymś, czego nie zaznała od bardzo dawna, zmuszona kryć się w cieniu.
Zdążyła zapomnieć, co znaczyło trwać w świetle dnia, bez lęku o to,
co miał przynieść ze sobą świt. Tęsknota uderzyła w nią z całą mocą,
chociaż przez cały ten czas Isabeau nie zdawała sobie sprawy z tego, że
tak bardzo brakowało jej czegoś, co kiedyś stanowiło dla niej element
codzienności. Błahe gesty okazały się o wiele bardziej znaczące, niż mogłaby
podejrzewać.
Zamknęła
oczy. Na krótka chwilę poczuła się po prostu dobrze – spokojna, rozluźniona i z
poczuciem, że wszystko wróciło na swoje miejsce. Ten stan był dobry, z kolei
ona…
W tym świecie nie ma niczego dobrego.
Wzdrygnęła
się na tę myśl. Chociaż nie chciała, coś w tych słowach sprawiło, że
skutecznie wróciła na ziemię, uprzytomniając sobie, że traciła czas. Tkwiła
przy oknie, napawając się słońcem, jakby to była najnormalniejsza rzecz na ziemi.
Jakby wcale nie była tutaj sama, dopiero co zdesperowana, żeby odszukać męża, rodzeństwo
i Rufusa. Och, zupełnie jakby wszystko było takie, jakie powinno, a ona
nie miała żadnych zobowiązań względem tych, których kochała.
Ten świat
nie był prawdziwy. Musiała o tym pamiętać, gotowa przysiąc, że w innym
wypadku mogłoby się wydarzyć cos naprawdę złego. Nadmierne rozluźnienie było
zgubne, z kolei ona nigdy nie pozwoliłaby sobie na taką niedbałość… Cóż, w normalnym
wypadku.
W pośpiechu
wycofała się w głąb pomieszczenia, chociaż odsunięcie się od okna okazało
się zadziwiająco trudne. Nie chciała tego robić. Czuła się dobrze, choć ten
jeden raz mogąc napawać się światłem dnia; przerywanie tego zdecydowanie nie
należało do najprzyjemniejszych doświadczeń. Powrót do rzeczywistości też nie,
tym bardziej że nadal nie miała pojęcia, co robić. Niby gdzie miała pójść? W pobliżu
nie czuła nikogo, w gruncie rzeczy szczerze wątpiąc, by w pobliżu
znajdował się ktokolwiek.
Podjęcie
decyzji okazało się dziecinnie proste. To było niczym impuls, któremu poddała
się bez choćby chwili zastanowienia, gdy ot tak ruszyła ku drzwiom wyjściowym.
Och, to przecież było oczywiste, prawda? Skoro jej uwagę przykuło to, co
zmieniło się na zewnątrz, tym bardziej reszta musiała to zauważyć. Już
wcześniej rozważali wyjście, dotychczas traktując je jako ostateczne rozwiązanie,
ale w tej sytuacji dalsze wahanie wydawało się zbędne. Równie dobrze z tego
powodu Layla mogła krzyczeć – zaskoczona pojawieniem się zazwyczaj
zwiastujących śmierć promieni słonecznych.
Nie
zawahała się przed wyjściem na zewnątrz. Drzwi wejściowe nie były zamknięte,
więc wystarczyła zaledwie chwila, by Isabeau znalazła się na werandzie. Przez
moment znów miała ochotę tkwić w miejscu, wznosząc twarz ku jaśniejącemu
niebu i napawając się kojącym ciepłem. Chciała oddychać świeżym
powietrzem, cieszyć się latem i choć przez moment nie myśleć o tym,
że tak naprawdę wcale nie była w rodzinnym domu. Pragnęła zapomnieć, że przez
minione lata zmieniło się wszystko, a kolejny cios padł zaledwie chwilę
wcześniej, dokładnie w chwili, w której ojciec Elizabeth pociągnął za
spust.
Marzyła o tym,
żeby wyrzucić z pamięci naprawdę wiele rzeczy…
Czy pamiętasz?
W
zamyśleniu przesunęła palcami po poręczy, bez pośpiechu pokonując prowadzące na
werandę stopnie. W chwili, w której puściła drewnianą barierkę,
poczuła się nieswojo, ale i tak ruszyła przed siebie, przechadzając się
znajomym ogrodem. Otoczył ją przyjemny zapach kwiatów w pełni rozkwitu,
równie intensywny jak i spokój, które niosło ze sobą ciepło słonecznych promieni.
Szła przed siebie pewnym krokiem, początkowo cudownie nieświadoma i rozluźniona.
Zabójczyni…
Do czasu.
Niepokój
pojawił się nagle, choć nie od razu pojęła jego przyczyny. Początkowo próbowała
go ignorować, w duchu powtarzając sobie, że nie działo się nic wartego
uwagi. Wypełniająca powietrze słodycz była miła, jak i przebywanie w jak
zwykle zachwycających kwiatów. Och, tak, mama zdecydowanie miała do tego talent.
Jak i do
pielęgnowania drzew. Nikt nigdy nie sądził, że drzewka cytrynowa przyjmą się w takim
klimacie, a jednak…
Wrażenie było
takie, jakby ktoś zdzielił ją w brzuch. Aż przystanęła, bliska tego, żeby
skulić się i już tylko walczyć o oddech.
Piękny, letni
dzień. Drzewka cytrynowe. Przyjemna słodycz i…
Letnia sukienka.
Tego dnia miała na sobie tę piękną,
śnieżnobiałą sukienkę…
Dłonie
zadrżały jej, kiedy przesunęła je wzdłuż bioder, jakby chcąc przypomnieć sobie
kształt własnej sylwetki. Chociaż nie chciała, spuściła wzrok, w oszołomieniu
spoglądając na ciasno przylegający do jej skóry, zwiewny materiał. Z jakiegoś
powodu nie była zaskoczona tym, że zamiast dotychczasowych ubrań, na sobie
miała białą sukienkę – tę samą, którą tak bardzo zachwycała się, kiedy ją
dostała. Gdy zacisnęła dłonie w pięści, poczuła przylegający do palca pierścionek
– nie obrączkę, ale zaręczynowy krążek, który ktoś bardzo ważny wsunął jej na
palec.
Nie powinna
go mieć. Już dawno przestała żyć przeszłością i nosić ze sobą coś, czego
zrzekła się tak dawno temu – właśnie w ten letni dzień, gdy jej dusza
rozpadła się na kawałeczki. Sądziła, że odnalazła spokój, zmuszona przejść do
porządku dziennego po poznaniu prawdy. Przecież dobrze wiedziała, jaki błąd
popełniła, uciekając przed rozmową po tym, co zobaczyła, kiedy…
Lenia sukienka. Ten przejmujący, słodki
zapach, który doskonale znała.
I drzewka cytrynowe.
Tylko nie drzewka cytrynowe…
Nie chciała
tam iść. Tym bardziej wspominać, ale ciało wydawało się działać w sposób
całkowicie niezależny od woli Isabeau. Nogi same powiodły ja w odpowiednim
kierunku, z każdą kolejną sekundą wzbudzając tylko silniejszy niepokój.
Jej myśli wirowały, pędząc przed siebie tak bardzo, że już nie miała szansy ich
opanować.
Lenia sukienka. Drzewka cytrynowe.
I krew. Dużo krwi, która…
Kolana
odmówiły jej posłuszeństwa. Upadła w trawę, świadoma już tylko
paraliżującego strachu i wrażeniu, że coś niezmiennie ciągnęło ją ku
dołowi.
– Isabeau…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz