28 czerwca 2019

Trzysta osiemnaście

Isabeau
Gwałtownie zaczerpnęła powietrza do płuc. Przez chwilę stała, bezmyślnie wpatrując się w jeden punkt – w dotychczas absolutnie normalne lustro, teraz pokryte ledwo widocznymi, układającymi się w konkretne słowa smugami. To było tak, jakby ktoś pisał palcem po pokrytej parą wodną powierzchni, choć temperatura w pomieszczeniu zdecydowanie nie sprzyjała podobnemu zjawisku.
Czy pamiętasz?
Co, do jasnej cholery…?
Poruszając się trochę jak w transie, Isabeau zrobiła krok naprzód. Czuła się tak, jakby jej ciało ważyło tonę, zbyt ociężałe, co najmniej jak stworzone z ołowiu. Zamrugała kilkukrotnie, do samego końca licząc na to, że wszystko okaże się wytworem jej wyobraźni, ale szybko przekonała się, że to byłoby zbyt proste. Napis wciąż tam był, niezmieniony i dziwnie niepokojący, choć w gruncie rzeczy nie tłumaczył niczego.
Niby co miała pamiętać? Było zbyt wiele rzeczy, które z wielką chęcią wyrzuciłaby z pamięci, ale to nie było takie proste. Och, w zasadzie pozostawało całkiem poza jej zasięgiem, nie tylko z racji tego, że wampirza pamięć bywała czasami irytująco trwała. Beau od zawsze miała wrażenie, że kiedy w grę wchodziły te najmroczniejsze, najmniej przyjemne wspomnienia, przeszłość dosłownie wypalała się gdzieś we wnętrzu ofiary. To był rodzaj trwałych, niewyzbywalnych blizn, bardziej wymownych niż te, które nosiła na ciele. Kiedy cierpiała dusza, wszelakie metody ukojenia okazywały się bezskuteczne.
Zacisnęła usta. O tak, szczerze wątpiła, by mogła nie pamiętać – czegokolwiek dotyczył napis na lustrze. Podejrzliwie zmrużyła oczy, raz jeszcze niespokojnie wodząc wzrokiem dookoła, chociaż zdążyła zwątpić, czy będzie w stanie wypatrzeć ewentualnego przeciwnika. Na pierwszy rzut oka była sama; nawet myśl sondująca, którą dla pewności rozesłała po okolicy, wydawała się to potwierdzać. Problem polecał na tym, że już od dłuższego czasu nie ufała własnym zmysłom, zwłaszcza w tym dziwnym miejscu.
Mogła tylko zgadywać, kto próbował ją dręczyć. Jeśli to miał być żart, nie był śmieszny. Co prawda nie wyobrażała sobie, żeby akurat teraz komukolwiek do głowy przyszły dziwne pomysły, ale każdy scenariusz wydawał się lepszy, skoro nie miała pewności na czym stała. Potrzebowała jakiegokolwiek punktu zaczepienia – choćby idiotycznego wyjaśnienia, całkowicie nie mającego żadnego związku z rzeczywistością.
Jeśli to miało mnie przestraszyć…, prychnęła w duchu, ale wcale nie czuła się pewnie. Coś było nie tak. Coś…
Skrzypnięcie za plecami. Warknęła, instynktownie wysuwając kły i błyskawicznie okręcając się na pięcie. Dłonie zacisnęła w pięści, gotowa rzucić się na ewentualnego intruza, ale dookoła królowała przede wszystkim ciemność. Serce tłukło jej się w piersi, kiedy w napięciu wodziła wzrokiem dookoła, bezskutecznie próbując się uspokoić. Na pierwszy rzut oka nie działo się nic wartego uwagi – nie bardziej niż do tej pory – a jednak…
A potem znów odwróciła się w stronę lustra i to wystarczyło, by aż zatoczyła się w tył, tylko cudem nie potykając o własne nogi. Z gardła wyrwał jej się zdławiony jęk, ale zdołała powstrzymać się od krzyku. Chociaż wcześniej niczego nie poczuła, w nozdrza jak na zawołanie uderzył ją słodki, aż nazbyt charakterystyczny zapach.
Tym razem zobaczyła coś więcej, aniżeli smugi na lustrze. Napis się zmienił, dla odmiany doskonale widoczny i wciąż świeży, skoro został wykonany przy pomocy krwi. Krwawe plamy były dosłownie wszędzie; znaczyły dotychczas białe kafelki i umywalkę, oporne nawet na wciąż płynącą wodę.
I jej dłonie.
W oszołomieniu spojrzała na pokrwawione palce. Machinalnie znów zacisnęła dłonie w pięści tylko po to, by po chwili znów je rozprostować. Wzdrygnęła się, kiedy uderzyła plecami o drzwi, zaskoczona tym, że bezwiednie wycofała się aż na drugi kraniec pomieszczenia. Serce wciąż tłukło jej się w piersi, jakby chcąc wyrwać się na zewnątrz – i to nawet kosztem połamanych żeber. Coś przewróciło jej się w żołądku, ale to działo się gdzieś jakby poza nią. W tamtej chwili wszystko i tak sprowadzało się do tego jednego miejsca, momentu i treści kolejnego napisu, który zajął miejsce wcześniejszego – dużo większy, bardziej niedbały i zajmujący całą lustrzaną powierzchnię.
ZABÓJCZYNI
Nie powinno jej to szokować. Na swój sposób napis był trafny i Isabeau doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Jasne, że miała to i owo na sumieniu. Zabijała, zresztą jak i dosłownie każdy z jej gatunku – z konieczności, ale jednak. Jeśli to miał być sposób na wzbudzenie wyrzutów sumienia, ktoś naprawdę źle się do tego zabierał. Bardziej niepokojąca była już ta krew i świadomość, że ktoś bezkarnie mieszał jej w głowie, nie dając choćby cienia szansy na obronę – dla telepatki sytuacja była co najmniej frustrująca.
Wiedziała o tym, ale mimo wszystko…
Ucisk w gardle przybrał na sile. Wraz z nim pojawiły się mdłości i nieprzyjemne poczucie, że umykało jej coś istotnego – i to bynajmniej nie dlatego, że przekaz był zbyt mało czytelny. Och, wręcz przeciwnie. Gdzieś w umyśle Isabeau pojawiła się klarowna myśl – swoiste podejrzenie – które jednak jak najszybciej w sobie zdusiła. To było coś, o czym za żadne skarby nie chciała myśleć.
Wciąż czując się tak, jakby jej ciało ważyło tonę, zmusiła się do oderwania wzroku od pokrwawionych kafelków. Odwróciła się od lustra, ale nawet wtedy przed oczami miała krwawy napis – to jedno, jedyne słowo, jakby wypalone w jej umyśle. Zmuszając się do tego, by skupić się przede wszystkim na działaniu, szarpnęła za klamkę, kolejny raz spodziewając się oporu, ale drzwi otworzyły się bez najmniejszego problemu. Wypadła na korytarz tak gwałtownie, że aż wylądowała na kolanach, przez dłuższą chwilę klęcząc na podłodze i mogąc co najwyżej walczyć o złapanie oddechu.
Dookoła panowała nieprzenikniona cisza. Isabeau poderwała głowę, w milczeniu rozglądając się na boki, chociaż podejrzewała, że nie dostrzeże niczego wartego uwagi. Nie słyszała ani głosów dochodzących z dołu, ani krzyku Layli, ale nie była pewna, czy to dobrze. Choć nie chciała, nerwowo obejrzała się przez ramię, ale również łazienka wróciła do normalności. Krew zniknęła, tak jak i napisy, pozostawiając wampirzycę całkowicie zdezorientowaną i roztrzęsioną.
Co to było? Wierzyła, że iluzja, ale to niczego nie wyjaśniało. Nie mogła zrozumieć jakim cudem komukolwiek udało się aż tak wytrącić ją z równowagi, podsuwając rzeczy, których zdecydowanie nie chciała wiedzieć. Zwykle była w stanie bez najmniejszego wysiłku wychwycić cudzą ingerencję, ale tym razem… Och, czuła się przede wszystkim bezbronna i zagubiona. Te rzeczy się działy, nie pozostawiając jej innego wyboru, jak tylko próbować się z nimi mierzyć. Gdyby przynajmniej mogła zrozumieć…
Layla, warknęła na siebie w duchu. Miałaś sprawdzić, co z siostrą.
Wiedziała o tym, a jednak nie od razu ruszyła się z miejsca. Wciąż czuła się tak, jakby ktoś zdzielił ją czymś ciężkim po głowie – oderwana od rzeczywistości i zagubiona. Była gotowa przysiąc, że od chwili, w której rozdzieliła się z Dimitrem, minęły całe godziny, może nawet dni. To było głupie, zwłaszcza że wszystko musiało być zalewie kwestią minut, ale i tak nie mogła pozbyć się tej dziwnej, dezorientującej mieszanki sprzecznych ze sobą emocji. Obawy o siostrę zeszły gdzieś na dalszy plan, choć Isabeau nie sądziła, że to w ogóle znaczenia.
Jakby ten krzyk nie miał żadnego znaczenia. Jakby nigdy nie istniał…
Energicznie pokręciła głową. W pośpiechu poderwała się na równe nogi, nie chcąc dać sobie szansy na dalsze wątpliwości. Działała jak automat, czując się tak, jakby przymuszała się do każdego kolejnego ruchu i gestu. Poniekąd właśnie tego chciała – podejmować decyzje instynktownie, zgodnie z potrzebą, byleby tylko nie rozważać tego, co działo się wokół niej. Liczyło się przede wszystkim to, by jak najszybciej zejść na dół, odszukać pozostałych, a potem jak najszybciej ustalić jakiś wspólny plan.
Nie chciała być sama. Nigdy nie przeszkadzała jej samotność, a jednak w tamtej chwili ciążyła jej bardziej niż cokolwiek innego. Demon mówił, żeby się nie rozdzielać, prawda?, pomyślała, próbując uporządkować wszystko to, co o sytuacji w Seattle mówili Cullenowie, ale to okazało się o wiele trudniejsze, aniżeli mogłaby sobie tego życzyć. Nie miała nawet pewności, na ile mogła wierzyć sobie, wyostrzonym zmysłom i otaczającej ja rzeczywistości.
Jeśli to faktycznie był sen, obawiała się, że właśnie utknęła w koszmarze.
Więcej nie obejrzała się na łazienkę, chociaż jakaś cześć niej miała na to ochotę. Niemalże biegiem pokonała dzielącą ją od schodów odległość, z nieopisaną wręcz ulgą przyjmując to, że nic nie powstrzymało jej przed dotarciem do celu. Wciąż miała irracjonalne wrażenie, że ktoś ją obserwuje, ale za wszelką cenę próbowała je ignorować, raz po raz powtarzając sobie, że nie miało znaczenia. Że to tylko jej wyobraźnia i czyjś sposób na to, żeby ją zdezorientować. Nie powinna być zaskoczona, prawda? W końcu sama uświadomiła Dimitrowi, że nie byli sami, w gruncie rzeczy mogąc spodziewać się ataku z każdej możliwej strony. Jeśli na tę chwilę wszystko sprowadzało się do igrania ze zmysłami, mogła to znieść.
Zabójczyni…
Energicznie potrząsnęła głową, za wszelką cenę próbując wyrzucić z głowy niechciane myśli. Mimo wszystko wspomnienie napisu na lustrze wracało, jakby wypalone w jej umyśle – a przy tym tak żywe, że w niczym nie przypominało iluzji. Nie myśląc o tym, co robi, zaczęła pocierać dłonie o ubranie, jakby chcąc zetrzeć z nich coś, czego w rzeczywistości tam nie było. Kiedy na nie spojrzała, wyglądały na czyste – bez śladu czy to świeżej, czy też zaschniętej krwi. Wiedziała o tym, a jednak wciąż czuła się tak, jakby zalegało na nich coś nieprzyjemnie lepkiego i – co w tym najgorsze – dobrze jej znajomego.
Zdawała sobie sprawę z tego, co znaczyło mieć cudzą krew na rękach. Zbyt wiele razy była zmuszona zabić, by to uczucie było jej obce, jednak do tej pory nie robiło na niej większego wrażenia. W świecie nieśmiertelnych pewne wydarzenia pozostawały naturalne i konieczne, Isabeau zaś już dawno temu nauczyła się, że lepiej było nie oglądać się za siebie. Przeszłość powinna zostać tam, gdzie jej miejsce, zwłaszcza jeśli wspomnienia niosły ze sobą tak wiele bólu.
Zbiegła po schodach, przeskakując kolejne stopnie. Chociaż wampirzą koordynacja wykluczała możliwość pomyłek, niewiele brakowało, by Beau potknęła się o własne nogi, gdy zbyt nieuważnie postawiła kolejny krok. W ostatniej chwili odzyskała równowagę, dla pewności chwytając się poręczy. Zaklęła pod nosem, w gruncie rzeczy mając ochotę pozwolić sobie na całą wiązankę, zbytnio poruszona, by przebierać w słowach. Miotała się, już nawet nie próbując doszukiwać sensu w towarzyszących jej emocjach.
To nie miało znaczenia. Nie mogło mieć, a ona musiała skupić się na tym co tu i teraz. Ktokolwiek z nią igrał, nie próbował jej skrzywdzić, więc mogła go zignorować. Musiała po prostu pamiętać, że nic z tego nie było prawdziwe i…
– Layla?! – zawołała, nie mogąc znieść przeciągającej się ciszy. Brzmienie własnego głosu miało w sobie coś kojącego, pozwalając Beau poczuć się choć odrobinę pewniej. W końcu miała ważniejsze priorytety, na których zamierzała się skupić. – Jesteście tu? Co się stało?
Nogi same powiodły ją do kuchni, ale tam nie zastała nikogo. Dookoła panowała ogłuszająca wręcz cisza i nawet wyostrzone zmysły nie podsunęły Isabeau niczego, co świadczyłoby o czyjejkolwiek obecności. Była gotowa przysiąc, że dom opustoszał, chociaż to przecież nie wchodziło w grę. Nie zostawiliby jej ot tak, nawet gdyby znaleźli przejście gdzieś dalej. Już samo to, że Dimitr nie zawrócił, choć prędzej czy później musiał zorientować się, że już za nim nie szła, wydawało się wystarczająco dziwne. To, wszechobecna cisza i wszystko, czego doświadczyła w łazience.
Coraz bardziej podenerwowana, przeszła do salonu, ale i ten okazał się opustoszały. Wystarczył jej jeden rzut oka, by zorientowała się, że nikogo tam nie było – ani żywej duszy czy choćby śladu po czyjejkolwiek bytności. Zaklęła i już miała się wycofać, kiedy dotarło do niej coś aż nazbyt oczywistego, co powinno przykuć jej uwagę już na wstępie, gdy tylko weszła do pierwszego z opustoszałych pomieszczeń na parterze.
Gwałtownie zaczerpnęła powietrza. Raz jeszcze zajrzała do salonu, unosząc brwi, kiedy dotarło do niej, że do pokoju wpadał jasny, charakterystyczny dla poranka blask. Otworzyła i zaraz zamknęła usta, nie pierwszy raz czując się tak, jakby nagle wpadła na jakąś niewidzialną ścianę. Zastygła w progu, nerwowo zaciskając palce na framudze i z niedowierzaniem spoglądając wprost na odsłonięte okno. Dotychczasowa pustka zniknęła, ustępując miejsca dobrze znanemu Isabeau widokowi – ogrodowi w pełni rozkwitu i łagodnie szumiącym, przyjemnie zielonym drzewom. Ten widok mogłaby uznać za normalny, ale nie zimą, ale w środku lata, kiedy natura budziła się do życia, a otaczające dom rośliny zachwycały, wydając się wychwalać zdolności opiekującymi się nimi Allegry.
Tyle że mamy już nie ma…
To zabolało, chociaż nie aż tak, jak do tej pory. Myśl była odległa, niczym przypadkowa wzmianka, która w tamtej chwili i tak nie miała dla Isabeau znaczenia. Jak wspomnienie snu, które umykało z umysłu wraz z przebudzeniem i pierwszymi promieniami zwiastującego nadejście nowego dnia słońca.
Jej palce ześlizgnęły się z framugi. Zrobiła krok naprzód, z opóźnieniem uprzytomniając sobie, że postępowała głupio. Z całą mocą dotarło to do niej w chwili, w której stanęła w świetlistej łunie, tak po prostu tkwiąc w blasku dnia. Napięła mięśnie, podświadomie wyczekując palącego bólu i szykując się do ucieczki, ale to okazało się zbędne. Oczy Isabeau rozszerzyły się nieznacznie, gdy dotarło do niej, że nie płonęła. Słońce w tym świecie – stworzonym z iluzji czy też nie – nie czyniło jej żadnej szkody.
W pełni ludzkim krokiem, poruszając się trochę jak pogrążony we śnie lunatyk, podeszła bliżej okna. Rozsunęła zasłony, chcąc wpuścić do pokoju jak najwięcej słonecznego blasku. Uniosła twarz, napawając się znajomym, jakże przyjemnym ciepłem – czymś, czego nie zaznała od bardzo dawna, zmuszona kryć się w cieniu. Zdążyła zapomnieć, co znaczyło trwać w świetle dnia, bez lęku o to, co miał przynieść ze sobą świt. Tęsknota uderzyła w nią z całą mocą, chociaż przez cały ten czas Isabeau nie zdawała sobie sprawy z tego, że tak bardzo brakowało jej czegoś, co kiedyś stanowiło dla niej element codzienności. Błahe gesty okazały się o wiele bardziej znaczące, niż mogłaby podejrzewać.
Zamknęła oczy. Na krótka chwilę poczuła się po prostu dobrze – spokojna, rozluźniona i z poczuciem, że wszystko wróciło na swoje miejsce. Ten stan był dobry, z kolei ona…
W tym świecie nie ma niczego dobrego.
Wzdrygnęła się na tę myśl. Chociaż nie chciała, coś w tych słowach sprawiło, że skutecznie wróciła na ziemię, uprzytomniając sobie, że traciła czas. Tkwiła przy oknie, napawając się słońcem, jakby to była najnormalniejsza rzecz na ziemi. Jakby wcale nie była tutaj sama, dopiero co zdesperowana, żeby odszukać męża, rodzeństwo i Rufusa. Och, zupełnie jakby wszystko było takie, jakie powinno, a ona nie miała żadnych zobowiązań względem tych, których kochała.
Ten świat nie był prawdziwy. Musiała o tym pamiętać, gotowa przysiąc, że w innym wypadku mogłoby się wydarzyć cos naprawdę złego. Nadmierne rozluźnienie było zgubne, z kolei ona nigdy nie pozwoliłaby sobie na taką niedbałość… Cóż, w normalnym wypadku.
W pośpiechu wycofała się w głąb pomieszczenia, chociaż odsunięcie się od okna okazało się zadziwiająco trudne. Nie chciała tego robić. Czuła się dobrze, choć ten jeden raz mogąc napawać się światłem dnia; przerywanie tego zdecydowanie nie należało do najprzyjemniejszych doświadczeń. Powrót do rzeczywistości też nie, tym bardziej że nadal nie miała pojęcia, co robić. Niby gdzie miała pójść? W pobliżu nie czuła nikogo, w gruncie rzeczy szczerze wątpiąc, by w pobliżu znajdował się ktokolwiek.
Podjęcie decyzji okazało się dziecinnie proste. To było niczym impuls, któremu poddała się bez choćby chwili zastanowienia, gdy ot tak ruszyła ku drzwiom wyjściowym. Och, to przecież było oczywiste, prawda? Skoro jej uwagę przykuło to, co zmieniło się na zewnątrz, tym bardziej reszta musiała to zauważyć. Już wcześniej rozważali wyjście, dotychczas traktując je jako ostateczne rozwiązanie, ale w tej sytuacji dalsze wahanie wydawało się zbędne. Równie dobrze z tego powodu Layla mogła krzyczeć – zaskoczona pojawieniem się zazwyczaj zwiastujących śmierć promieni słonecznych.
Nie zawahała się przed wyjściem na zewnątrz. Drzwi wejściowe nie były zamknięte, więc wystarczyła zaledwie chwila, by Isabeau znalazła się na werandzie. Przez moment znów miała ochotę tkwić w miejscu, wznosząc twarz ku jaśniejącemu niebu i napawając się kojącym ciepłem. Chciała oddychać świeżym powietrzem, cieszyć się latem i choć przez moment nie myśleć o tym, że tak naprawdę wcale nie była w rodzinnym domu. Pragnęła zapomnieć, że przez minione lata zmieniło się wszystko, a kolejny cios padł zaledwie chwilę wcześniej, dokładnie w chwili, w której ojciec Elizabeth pociągnął za spust.
Marzyła o tym, żeby wyrzucić z pamięci naprawdę wiele rzeczy…
Czy pamiętasz?
W zamyśleniu przesunęła palcami po poręczy, bez pośpiechu pokonując prowadzące na werandę stopnie. W chwili, w której puściła drewnianą barierkę, poczuła się nieswojo, ale i tak ruszyła przed siebie, przechadzając się znajomym ogrodem. Otoczył ją przyjemny zapach kwiatów w pełni rozkwitu, równie intensywny jak i spokój, które niosło ze sobą ciepło słonecznych promieni. Szła przed siebie pewnym krokiem, początkowo cudownie nieświadoma i rozluźniona.
Zabójczyni…
Do czasu.
Niepokój pojawił się nagle, choć nie od razu pojęła jego przyczyny. Początkowo próbowała go ignorować, w duchu powtarzając sobie, że nie działo się nic wartego uwagi. Wypełniająca powietrze słodycz była miła, jak i przebywanie w jak zwykle zachwycających kwiatów. Och, tak, mama zdecydowanie miała do tego talent.
Jak i do pielęgnowania drzew. Nikt nigdy nie sądził, że drzewka cytrynowa przyjmą się w takim klimacie, a jednak…
Wrażenie było takie, jakby ktoś zdzielił ją w brzuch. Aż przystanęła, bliska tego, żeby skulić się i już tylko walczyć o oddech.
Piękny, letni dzień. Drzewka cytrynowe. Przyjemna słodycz i…
Letnia sukienka.
Tego dnia miała na sobie tę piękną, śnieżnobiałą sukienkę…
Dłonie zadrżały jej, kiedy przesunęła je wzdłuż bioder, jakby chcąc przypomnieć sobie kształt własnej sylwetki. Chociaż nie chciała, spuściła wzrok, w oszołomieniu spoglądając na ciasno przylegający do jej skóry, zwiewny materiał. Z jakiegoś powodu nie była zaskoczona tym, że zamiast dotychczasowych ubrań, na sobie miała białą sukienkę – tę samą, którą tak bardzo zachwycała się, kiedy ją dostała. Gdy zacisnęła dłonie w pięści, poczuła przylegający do palca pierścionek – nie obrączkę, ale zaręczynowy krążek, który ktoś bardzo ważny wsunął jej na palec.
Nie powinna go mieć. Już dawno przestała żyć przeszłością i nosić ze sobą coś, czego zrzekła się tak dawno temu – właśnie w ten letni dzień, gdy jej dusza rozpadła się na kawałeczki. Sądziła, że odnalazła spokój, zmuszona przejść do porządku dziennego po poznaniu prawdy. Przecież dobrze wiedziała, jaki błąd popełniła, uciekając przed rozmową po tym, co zobaczyła, kiedy…
Lenia sukienka. Ten przejmujący, słodki zapach, który doskonale znała.
I drzewka cytrynowe.
Tylko nie drzewka cytrynowe…
Nie chciała tam iść. Tym bardziej wspominać, ale ciało wydawało się działać w sposób całkowicie niezależny od woli Isabeau. Nogi same powiodły ja w odpowiednim kierunku, z każdą kolejną sekundą wzbudzając tylko silniejszy niepokój. Jej myśli wirowały, pędząc przed siebie tak bardzo, że już nie miała szansy ich opanować.
Lenia sukienka. Drzewka cytrynowe.
I krew. Dużo krwi, która…
Kolana odmówiły jej posłuszeństwa. Upadła w trawę, świadoma już tylko paraliżującego strachu i wrażeniu, że coś niezmiennie ciągnęło ją ku dołowi.
– Isabeau…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa