30 czerwca 2019

Trzysta dziewiętnaście

Isabeau

Serce podeszło jej aż do gardła. Nieprzyjemny dreszcz przemknął wzdłuż kręgosłupa, przyprawiając o kolejne dreszcze, choć już i tak trzęsła się jakby miała febrę. Ten głos… Znała go doskonale, co samo w sobie nie byłoby dziwne, gdyby nie to, że nigdy więcej nie powinna usłyszeć jak wypowiada jej imię. Och, jak mówi cokolwiek!
Nie ruszyła się z miejsca. Trwała w bezruchu, mocno zaciskając powieki i nerwowo kołysząc się do w przód, to znów w tył. Próbowała ignorować słodki zapach krwi, teraz jak nic wsiąkający w materiał sukienki. Nawet po latach pamiętała to aż za dobrze – swoje przerażenie, nadmiar emocji i paraliżujący ból, który towarzyszył jej w chwili, w której łącząca ją z bratem więź bezpowrotnie zniknęła. To i swój rozdzierający krzyk, który ogłuszył ją na tyle, że ledwo mogła zrozumieć, co działo się wokół niej. Pamiętała, że krzyczała tak długo, aż zabrakło jej tchu, a kontrolę nad ciałem przejął szloch. Wtedy płakała i broniła się przed bodźcami zewnętrznymi tak długo, aż w takim stanie znalazła ją Allegra.
Teraz matka nie miała przyjść. Nawet jeśli, wszystko to, co działo się wokół niej, nie było prawdziwe. Nie mogło. Wcale nie klęczała w ogrodzie, otoczona drzewkami cytrynowymi. Nie mogłaby tak po prostu trwać w blasku dnia, nie wspominając o przeżywaniu czegoś, z czym już dawno temu przeszła do porządku dziennego – na tyle, na ile było to możliwe. Tym bardziej nie byłaby w stanie stanąć oko w oko z kimś, kto…
– Och, Isabeau…
Wzdrygnęła się, przez moment czując co najmniej tak, jakby ktoś próbował ją uderzyć. Chciała wziąć się w garść, otworzyć oczy i stanąć oko w oko z własnymi lękami, zwłaszcza że te nie miały racji bytu. Powinna tak zrobić, tym samym zaprzeczając prawdziwości tego, co działo się wokół niej. Może gdyby spróbowała, wszystko stałoby się proste, tym bardziej że takie przecież było – niczym sen na jawie, z którego musiała się uwolnić.
Sęk w tym, że nic z tego, czego doświadczała, nie przypominało snu. Wydawało się zbyt rzeczywiste, pełne szczegółów, które porażały nawet mimo możliwości wampirzego umysłu. Nie sądziła, że mogłaby aż tak dobrze zapamiętać coś, o czym przez tyle czasu pragnęła zapomnieć. Że po całych wiekach miałaby ot tak otworzyć ciepło muskających ciało promieni, słodycz krwi czy… jego głos.
Brzmiał tak, jakby rozbrzmiewał tuż obok. Była pewna, że gdyby odważyła się otworzyć oczy, dostrzegłaby go dosłownie na wyciągnięcie ręki – bladego jak papier, wpatrzonego w nią i z krwią na rękach. Tym razem mogłaby go wysłuchać, choć na wyjaśnienia było o wiele za późno. Może gdyby nie zrezygnowała z nich tego przyjemnie ciepłego, letniego dnia…
Właśnie wtedy coś się zmieniło. Wrażenie było takie, jakby ktoś zmienił kanał telewizyjny – po prostu wcisnął przycisk, tym samym zmieniając wszystko. Ciepło zniknęło, wyparte przez przejmujący, przenikliwy chłód. Wciąż klęczała na ziemi, roztrzęsiona równie mocno, co i w chwili, w której dotarło do niej, przez co po raz kolejny przechodziła. Różnica polegała na tym, że już nie tylko czuła oszołamiający zapach krwi, ale coś jeszcze – charakterystyczną, słoną nutę, która momentalnie skojarzyła jej się z tylko jednym miejscem. Klif. Przychodziła tam tak często, że chcąc nie chcąc musiała się zorientować.
Przenikliwe zimno narastało, tak jak i siła kolejnych podmuchów wiatru. Lodowate powietrze szarpało jej ubraniem, włosami i przy okazji uświadomiło, że miała wilgotne policzki. Płakała? To była dziwna, na swój sposób irracjonalna myśl, ale czy to w ogóle miało jakiekolwiek znaczenie? Mimo wszystko Isabeau chciała unieść rękę i niecierpliwym ruchem otrzeć oczy, ale nie była w stanie ruszyć się z miejsca. Jej ciało zdawało się ważyć tonę, niezmiennie ciągnąć ją ku dołowi. Ciągnęło Beau w sposób, który nie od razu zrozumiała, tak jak i nie od razu przyjęła do wiadomości, że coś zalegało na jej kolanach. Dotarło do niej, że trzymała w ramionach coś…
Och, nie tak.
Trzymała kogoś.
Och, nie… Nie, nie, nie…
Jej myśli wirowały. Parły do przodu, mieszając się ze sobą i skutecznie doprowadzając do szaleństwa. Miała ochotę skulić się na ziemi i znów zacząć krzyczeć – wręcz żądać, by osoba, która śmiała igrać z jej umysłem – natychmiast zakończyła tę farsę. Musiała się obudzić – teraz, zaraz, tak jak zrobiłaby to, gdyby naprawdę miała do czynienia z koszmarem. Jasna cholera, znała się na snach i tym, w jaki sposób funkcjonowały. Świadomość tego, że trwało się w jednym z nich, była niczym podstawa przebudzenia. To był jej umysł, a ona sprawowała kontrolę nad wszystkim, co działo się wokół niej. Gdyby tylko podjęła decyzję…
Gdyby tylko…
Oddychała szybko i płytko, z trudem łapiąc oddech. Mieszanka soli i słodyczy świeżej krwi drażniła jej gardło, skutecznie przyprawiając o mdłości. Napięte do granic możliwości mięśnie pulsowały bólem, ale nawet to nie przekonało Isabeau do tego, żeby się rozluźnić. Przez moment czuła się tak, jakby spadała – tak jak wtedy, gdy rozżalona Bliss zepchnęła ją z klifu, wpychając w ramiona bezkresnej pustki. Tak samo czuła się później, gdy już wylądowała w lodowatej wodzie, bezskutecznie walcząc o oddech i powoli zapadając się coraz niżej, pozbawiona jakiejkolwiek kontroli. Co prawda czuła, że wciąż klęczała na ziemi, ale strach sparaliżował ją do tego stopnia, że już nie potrafiła zaufać wyostrzonym zmysłom. Lodowaty ziąb narastał, pozostawiając ze sobą wyłącznie dezorientację i przenikliwe poczucie pustki. Z równym powodzeniem jednak mogłaby spadać, już nawet nie licząc na wylądowanie w jakimś konkretnym miejscu. Kto wie, może w rzeczywistości dokładnie tego doświadczała przez cały ten czas – zapadała się coraz niżej i niżej, bez szansy na ratunek.
Właśnie wtedy otworzyła oczy.
To było niczym impuls, któremu nie potrafiła się sprzeciwić. Zamrugała, bezmyślnie wodząc wzrokiem na prawo i lewo, i nie od razu pojmując, co było nie tak z miejscem, w którym się znajdowała. W zasięgu wzroku nie dostrzegła ani smaganego lodowatym wiatrem klifu, ani zalanego słońcem ogrodu. Otaczała ją pustka – ciemność tak nieprzenikniona, że to wydawało się wręcz niemożliwe. Przez moment Isabeau była gotowa przysiąc, że napierający ze wszystkich stron mrok po prostu ją pochłonie, tak jak i wszystko inne, co wcześniej znajdowało się w zasięgu jej wzroku.
Nigdy nie bała się śmierci. Walczyła z nią, w naturalny sposób robiąc wszystko, żeby przetrwać, ale to sprowadzało się do naturalnych instynktów. Nie była samobójczynią, choć kiedyś Gabriel zarzucił jej coś innego, kiedy w przypływie szoku rozbiła pięściami lustro, oszołomiona myślą o ciąży. Jakkolwiek by jednak nie było, chęć przetrwania nie oznaczała, że przerażała ją śmierć – nie dosłownie, skoro ta na swój sposób była wpisana w żywot każdej istoty nieśmiertelnej. Isabeau już raz umarła, początkowo nawet gotowa taki stan rzeczy zaakceptować – to, że w którymś momencie mogłaby rozpłynąć się w nicość, tym samym kończąc wszystko. Tak po prostu, bez cienia żalu czy wątpliwości. Ta myśl była dziwna – to, że miałaby przestać istnieć – a jednak…
Potrząsnęła głowa, bezskutecznie próbując zapanować nad narastającym mętlikiem. Jej myśli wirowały, coraz bardziej niepokojące i niespójne, całkowicie obojętne na to, że chciała je uporządkować. Emocje wysunęły się na pierwszy plan, po raz wtóry uświadamiając Beau, jak bardzo były irytujące; nieznośna słabość, której nigdy nie potrafiła się wyzbyć. Lęk przybrał na sile, dosłownie paraliżując, na dodatek równie skutecznie, co i wspomnienie wciąż odczuwanego chłodu. W końcu znalazła w sobie dość samozaparcia, by zmusić zesztywniałe mięśnie do współpracy i otoczyć się ramionami, w nadziei na rozgrzanie, ale również to okazało się niewystarczające. Nie, skoro zimno w rzeczywistości miało swoje źródło gdzieś w jej wnętrzu, wręcz przenikając Isabeau na wskroś.
Niezależnie od tego, co czuła względem śmierci, jeśli tak wyglądało umieranie, nie chciała tego doświadczać. Trwanie w pustce okazało się po stokroć gorsze od przeżywania katuszy. Z dwojga złego wolałaby spadać i znów tonąć, chociaż moment z klifu pamiętała jak przez mgłę. Najbardziej zapamiętała ten nienaturalny wręcz spokój, który towarzyszył jej, kiedy stopniowo zapadała się w otchłań, początkowo nie widząc powodów, żeby walczyć. Wtedy jeszcze nie miała pojęcia, że bliźniaki zdecydują się nieco utrudnić jej życie, decydując się na ekspresowe przyjście na świat. Po prostu tonęła, obojętna na paraliżujący ciało chłód, niemożność złapania tchu i narastający ucisk w piersi.
W tamtej chwili jednak nie czuła niczego – tylko pustkę, równie niepokojącą, co i panująca dookoła, ogłuszająca cisza. Nie sądziła, że milczenie mogłoby się okazać aż do tego stopnia uciążliwe, ale to właśnie ten brak bodźców okazał się najgorszy. To nie był ten rodzaj śmierci, którego chciała doświadczać. Nie koił, nie przerażał, nie wzbudzał… żadnych emocji. Jakby nie czuła niczego, nagle odcięta od zmysłów, przez co nawet chłód zszedł gdzieś na dalszy plan, równie dobrze mogąc być wytworem jej wyobraźni. Nie miała pojęcia, co o tym sądzić, ale nie podobało jej się to, tak jak i poczucie, że ot tak mogłaby zniknąć.
– Od kiedy aż tak bardzo zależy ci na tym, żeby czuć?
Tym razem natychmiast poderwała głowę. Zrobiła to samoistnie, w następnej sekundzie zamierając, kiedy w końcu dostrzegła w mroku znajomą postać. Stał tuż przed nią,  wystarczająco blisko, by mogła poczuć jego obecność, ale zbyt daleko, żeby zdołała go dosięgnąć. Uśmiechał się, ale to nie był ten znajomy, szelmowski uśmiech, który do tej pory potrafiła przywołać z odmętów pamięci. To sprawiało, że obserwujący ją biernie mężczyzna przypominał raczej cień – parodię samego siebie – nie zaś osobę, którą zarazem pragnęła, co i bała się zobaczyć.
Milczała, zdolna co najwyżej naprzemiennie to nabierać, to znów wypuszczać powietrze. Głos uwiązł jej w gardle, utrudniając złapanie tchu równie skutecznie, jak i zrobiłaby to woda, gdyby Isabeau jednak przyszło się w nią zapaść. Ostatecznie z jej piersi nie wyrwał się nawet najcichszy jęk, o składnych słowach nie wspominając. Mogła co najwyżej patrzeć, coraz bardziej oszołomiona, przerażona i…
Nie powinno go tutaj być. To wszystko nie było prawdziwe.
On nie był prawdziwy.
– Na pewno? Więc śmiało, sama sprawdź! – obruszył się, nagle parskając pozbawionym wesołości śmiechem.
Coś się zmieniło – po raz kolejny, zanim w ogóle zdążyła zastanowić się nad znaczeniem jego słów. Ciemność co prawda pozostała taka sama, ale to nie było ważne. Liczyło się, że palce Isabeau nagle zacisnęły się wokół czegoś cienkiego, zimnego i długiego, co nagle zaciążyło jej w dłoniach. Nie miała nawet okazji na to spojrzeć, zmuszona do natychmiastowego poderwania się na równe nogi, gdy instynktownie spróbowała osłonić się przed istotą, która bez jakiegokolwiek ostrzeżenia ruszyła w jej stronę.
Metaliczny dźwięk. Wzdrygnęła się, co najmniej oszołomiona zgrzytem, który wdarł się w panującą ciszę. Wciąż drżała, w oszołomieniu spoglądając na beznamiętne, wpatrzone w nią oczy – dwa punkty, które widziała, a na których z jakiegoś powodu nie potrafiła się skupić. Nie pamiętała koloru jego tęczówek. Z jakiegoś powodu to zabolało, tak jak i problem z przywołaniem szczegółów jego twarzy. Wciąż się zacierały, umykając z jej pamięci, zupełnie jakby nie miały znaczenia. On wciąż jej się wymykał, ulotny niczym cień, chociaż – do cholery – przecież właśnie próbował ją zabić.
Znów się zamachnął i dopiero wtedy zauważyła, że w dłoniach wciąż ściskał pokrwawiony floret. Zablokowała cios, instynktownie wykorzystując to, co pojawiło się w jej dłoniach. Znów usłyszała zgrzyt, kiedy broń jej przeciwnika skrzyżowała się z długą, doskonale jej znaną włócznią. Isabeau zamarła, rozszerzonymi oczyma wpatrując się w podłużny, srebrny przedmiot. Niewiele brakowało, żeby wypuściła go z rąk, ale przecież nie mogła sobie na to pozwolić – nie, jeśli nie chciała skończyć przebita na wylot.
Właśnie wtedy zauważyła, że się wycofał. To było zaledwie kilka kroków, ale przynajmniej przestał na nią napierać, zabierając broń…
A wszystko tylko po to, by po chwili znów wycelować ostrze wprost w nią.
– Śmiało. Oboje wiemy, że stać cię na więcej – stwierdził zaczepnym tonem.
Czuła, że ją obserwował, spoglądając nań w niemalże wyzywający sposób. Prowokował, czekając na reakcję – na moment, w którym zdecydowałaby się zrobić coś, czego tak bardzo nie chciała. Już raz popełniła ten błąd, choć wtedy tak naprawdę nie miała wyboru. Musiała to zrobić, bo…
I on ją rozumiał. Wybaczył, ze spokojem przyjmując takie zakończenie ich wspólnej historii. To, że w ich przypadku nigdy nie miał być możliwy happy end, nieważne jak bardzo by tego pragnęli.
Mężczyzna, którego pokochała…
– Oczekujesz ode mnie zbyt wiele – uciął, skutecznie wyrywając ją z zamyślenia.
Kolejny ruch. Uniosła włócznię, w pośpiechu blokując kolejny cios. A potem jeszcze jeden i jeszcze, każdy jakby w zwolnionym tempie. Walczyli, dopasowując się do swoich ruchów z taką łatwością jak podczas wcześniej przećwiczonego tańca. Było w tym coś hipnotyzującego, śmiertelnie pięknego i tak nierzeczywistego jak jego postać.
Cios, który wymierzył w następnej kolejności, na moment wytrącił Isabeau z równowagi. Zablokowała go z trudem, wyginając się pod jakimś dziwnym, nienaturalnym kątem. Spróbowała się wyprostować, ale zanim w ogóle podjęła jakąkolwiek decyzję, cudze ramiona z siłą pochwyciły ją, zamykając w zdecydowanym uścisku. Na karku poczuła ciepły, przyśpieszony oddech…
– Znów tak bardzo chcesz mnie zabić, księżniczko?
Dłonie odmówiły jej posłuszeństwa. Włócznia wyślizgnęła się z jej uścisku, z brzdękiem upadając na ziemię. Tkwiła w jego ramionach, bezbronna, roztrzęsiona i zdana na decyzję, którą zamierzał podjąć w następnej kolejności.
Było coś przerażającego w sposobie, w jakim przesunął brzegiem floretu wzdłuż jej ciała, jakby od niechcenia muskając napięte ciało Isabeau.
– Więc jak to jest? – rozbrzmiało znów przy jej uchu. – Jestem czy nie jestem prawdziwy? – drążył, ale nie od razu zdołała mu odpowiedzieć.
Miała wrażenie, że minęła cała wieczność, zanim mimo zdławionego gardła, zdobyła się na wykrztuszenie jednego, jedynego słowa:
– Drake…
Dimitr
W pośpiechu zbiegł ze schodów. Potrzebował zaledwie chwili, żeby namierzyć całe towarzystwo w kuchni, już na wstępie zwracając uwagę na kręcącą się przy szafkach Laylę.
– Co jest? – rzucił spiętym tonem, ledwo tylko uwaga zebranych skupiła się na nim. Pytanie skierował przede wszystkim do szwagierki, chociaż wampirzyca zdecydowanie nie wyglądała tak, jakby coś jej dolegało. – Z tym miejscem coś jest nie tak. Wszystko gra? Krzyczałaś, Lay, więc…
– Krzyczałam?
Pobrzmiewające w jej głosie wątpliwości wystarczyły, żeby zamknąć Dimitrowi usta. Niepokój uderzył go z całą mocą, wyraźniejszy niż do tej pory. Na moment zamarł, raz jeszcze mierząc Laylę wzrokiem, zanim zdecydował się przenieść wzrok gdzieś indziej, dla pewności spoglądając jeszcze na milczących, najpewniej nieprzypadkowo stojących w dwóch różnych krańcach pomieszczenia Gabriela i Rufusa.
– Słyszeliśmy cię – powiedział w końcu. – I Beau, i ja. I wierz mi, że brzmiałaś na przerażoną – wyjaśnił pośpiesznie, czując się przy tym tak, jakby chciał przekonać samego siebie.
Cokolwiek się działo, nie było normalne. Jeśli do tej pory miał jakiekolwiek wątpliwości co do tego, co działo się wokół nich, teraz jedno pozostawało dla niego oczywiste: wplątali się w niezłe szaleństwo. A jakby tego było mało…
– Layla była z nami. I nie przypominam sobie, żeby miała powody, by krzyczeć – oznajmił z przekonaniem Rufus, krzyżując ramiona na piersi. – Na razie wiemy jedynie tyle, że utknęliśmy. Główne wejście oczywiście nie nadaje się do niczego, więc… – Wzruszył ramionami. Jakiekolwiek dokładniejsze wyjaśnienia wydawały się zbędne. – Ale skoro już jesteśmy przy temacie, to…
– Gdzie jest moja siostra? – wtrącił w tym samym momencie Gabriel.
– Beau przecież…
Dimitr poczuł się tak, jakby ktoś go uderzył – dosłownie i w przenośni. Błyskawicznie okręcił się, spodziewając się dostrzec żonę gdzieś za sobą, ale nic podobnego nie miało miejsca. W pośpiechu wycofał się z powrotem do przedpokoju, ale nie dostrzegł Isabeau również na schodach, chociaż – mógł wręcz to przysiąc! – cały czas podążała za nim.
Jasna cholera…
Nie odezwał się nawet słowem. Wystarczył ułamek sekundy, by błyskawicznie pokonał schody, przeskakując po kilka stopni na raz. Nasłuchiwał, w powietrzu bez trudu wychwytując wciąż obecny, dobrze mu znany trop Isabeau. Czuł ją wyraźnie, zwłaszcza że dopiero co kroczyli ramię w ramię, a on z powodzeniem mógł trzymać ją w ramionach. Krzyk Layli ich rozproszył, ale to jeszcze nie tłumaczył najważniejszego. Słodka bogini, był pewien, że Isabeau wciąż mu towarzyszyła, zbyt przejęta tym, co mogło spotkać jej siostrę, by pozwolić sobie na zostanie w tyle.
– Isabeau?!
Zaklął w duchu, porażony brzmieniem własnego głosu w równym stopniu, co i niemożnością stwierdzenia oczywistości. Jak w ogóle mógł nie zauważyć, że gdzieś zniknęła? Przez cały czas trzymali się razem, on dodatkowo czując wewnętrzną potrzebę chronienia jej. Co prawda dobrze wiedział, że ta kobieta potrafiła być niebezpieczna, a już na pewno mogła o siebie zadbać w pojedynkę, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Nie mógłby jej zostawić, nie wspominając o tym, że po ostatnich wydarzeniach z Charonem w roli głównej, tym bardziej nie zamierzał tego zrobić.
Powinien ją chronić. Powinien…
– Czekaj! Dimitrze, hej! – usłyszał i aż wzdrygnął się, kiedy u jego boku zmaterializowała się Layla. Wampirzyca szarpnęła go za ramie, nie pozostawiając mu innego wyboru, poza przeniesieniem na nią wzrok. Jej błękitne oczy wydawały się wręcz nienaturalnie duże; błyszczały niespokojnie, zdradzając całą mieszankę emocji, z naciskiem na stopniowo rosnący niepokój. – Rozdzieliliście się? Po kolei, dobra? Beau była z tobą, więc…
– Była za mną, jestem pewien – zniecierpliwił się, bezceremonialnie wchodząc jej w słowo. Westchnął, gdy podjął, że go poniosło, ale nie potrafił ot tak nad sobą zapanować. – Słyszeliśmy twój krzyk – i ona, i ja. Wierzę, że to nie ty – dodał pośpiesznie, widząc jak Layla otwiera usta – ale w takim razie co się stało?
Nie otrzymał odpowiedzi. Po prostu na niego patrzyła, poruszona i niespokojna, palce wciąż zaciskając na jego ramieniu. Jej nagrzane ciało było cieplejsze niż Beau, uścisk zaś silny i na swój sposób desperacki.
Usłyszał kroki, ale nawet nie spojrzał na Gabriela i Rufusa. W milczeniu powiódł wzrokiem po opustoszałym korytarzu na piętrze – tym samym, który dopiero co przemierzał z Beau, sprawdzając każdy z mijanych pokoi. Mimowolnie pomyślał o hałasie, który oboje słyszeli i poczuciu, że niekoniecznie musieli być w tym miejscu sami. Już wtedy powinien zdwoić czujność, pilnując żony bardziej niż do tej pory, a jednak…
– Nie czuję nikogo poza nami, ale to jeszcze niczego nie znaczy. Myśl sondująca bywa zawodna, zwłaszcza jeśli to faktycznie świat snów – rzucił spiętym tonem Gabriel. – Rozdzielmy się. Musi gdzieś tutaj być, więc…
– Rozdzielanie to zawsze zły pomysł – obruszyła się Layla.
Wymieniła z bratem wymowne spojrzenia. Przez moment Dimitr poczuł się dziwnie, prawie jak intruz, nie pierwszy raz porażony porozumieniem, które dostrzegał między tą dwójką. W zasadzie bliźnięta zawsze miały to do siebie, że dosłownie porażały intensywnością łączącej ich więzi.
– Jesteśmy na jednym piętrze – zauważył łagodnie Gabriel, starannie dobierając słowa. Wciąż z uwagą wpatrywał się w siostrę. – Beau musi być w którymś z pokoi, to wszystko. Na którym skończyliście? – dodał, przenosząc wzrok na Dimitra.
Skupienie się na czymkolwiek okazało się wyzwaniem, zwłaszcza przy nadmiarze emocji. Wampir potrząsnął głową, nie od razu otrząsając się na tyle, by skupić się na zadanym mu pytaniu, a tym bardziej sformułować odpowiedź.
Coś było nie tak. Od samego początku, a jednak…
– Tam dalej – wyrzucił z siebie na wydechu. – Chodźcie, pokażę wam.
Nie doczekał się protestów, ale to go nie uspokoiło. Wiedział jedynie, że ktoś albo coś właśnie zdołało ich zmanipulować.
I że jeśli przez to Beau stałaby się krzywda, nigdy by sobie tego nie wybaczył.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa