Isabeau
Serce podeszło jej aż do
gardła. Nieprzyjemny dreszcz przemknął wzdłuż kręgosłupa, przyprawiając o kolejne
dreszcze, choć już i tak trzęsła się jakby miała febrę. Ten głos… Znała go doskonale, co samo w sobie
nie byłoby dziwne, gdyby nie to, że nigdy więcej nie powinna usłyszeć jak
wypowiada jej imię. Och, jak mówi cokolwiek!
Nie ruszyła
się z miejsca. Trwała w bezruchu, mocno zaciskając powieki i nerwowo
kołysząc się do w przód, to znów w tył. Próbowała ignorować słodki
zapach krwi, teraz jak nic wsiąkający w materiał sukienki. Nawet po latach
pamiętała to aż za dobrze – swoje przerażenie, nadmiar emocji i paraliżujący
ból, który towarzyszył jej w chwili, w której łącząca ją z bratem
więź bezpowrotnie zniknęła. To i swój rozdzierający krzyk, który ogłuszył ją
na tyle, że ledwo mogła zrozumieć, co działo się wokół niej. Pamiętała, że
krzyczała tak długo, aż zabrakło jej tchu, a kontrolę nad ciałem przejął
szloch. Wtedy płakała i broniła się przed bodźcami zewnętrznymi tak długo,
aż w takim stanie znalazła ją Allegra.
Teraz matka
nie miała przyjść. Nawet jeśli, wszystko to, co działo się wokół niej, nie było
prawdziwe. Nie mogło. Wcale nie klęczała w ogrodzie, otoczona drzewkami
cytrynowymi. Nie mogłaby tak po prostu trwać w blasku dnia, nie
wspominając o przeżywaniu czegoś, z czym już dawno temu przeszła do
porządku dziennego – na tyle, na ile było to możliwe. Tym bardziej nie byłaby w stanie
stanąć oko w oko z kimś, kto…
– Och,
Isabeau…
Wzdrygnęła
się, przez moment czując co najmniej tak, jakby ktoś próbował ją uderzyć.
Chciała wziąć się w garść, otworzyć oczy i stanąć oko w oko z własnymi
lękami, zwłaszcza że te nie miały racji bytu. Powinna tak zrobić, tym samym
zaprzeczając prawdziwości tego, co działo się wokół niej. Może gdyby
spróbowała, wszystko stałoby się proste, tym bardziej że takie przecież było –
niczym sen na jawie, z którego musiała się uwolnić.
Sęk w tym,
że nic z tego, czego doświadczała, nie przypominało snu. Wydawało się zbyt
rzeczywiste, pełne szczegółów, które porażały nawet mimo możliwości wampirzego
umysłu. Nie sądziła, że mogłaby aż tak dobrze zapamiętać coś, o czym przez
tyle czasu pragnęła zapomnieć. Że po całych wiekach miałaby ot tak otworzyć
ciepło muskających ciało promieni, słodycz krwi czy… jego głos.
Brzmiał
tak, jakby rozbrzmiewał tuż obok. Była pewna, że gdyby odważyła się otworzyć
oczy, dostrzegłaby go dosłownie na wyciągnięcie ręki – bladego jak papier,
wpatrzonego w nią i z krwią na rękach. Tym razem mogłaby go
wysłuchać, choć na wyjaśnienia było o wiele za późno. Może gdyby nie
zrezygnowała z nich tego przyjemnie ciepłego, letniego dnia…
Właśnie
wtedy coś się zmieniło. Wrażenie było takie, jakby ktoś zmienił kanał
telewizyjny – po prostu wcisnął przycisk, tym samym zmieniając wszystko. Ciepło
zniknęło, wyparte przez przejmujący, przenikliwy chłód. Wciąż klęczała na
ziemi, roztrzęsiona równie mocno, co i w chwili, w której
dotarło do niej, przez co po raz kolejny przechodziła. Różnica polegała na tym,
że już nie tylko czuła oszołamiający zapach krwi, ale coś jeszcze – charakterystyczną,
słoną nutę, która momentalnie skojarzyła jej się z tylko jednym miejscem.
Klif. Przychodziła tam tak często, że chcąc nie chcąc musiała się zorientować.
Przenikliwe
zimno narastało, tak jak i siła kolejnych podmuchów wiatru. Lodowate
powietrze szarpało jej ubraniem, włosami i przy okazji uświadomiło, że
miała wilgotne policzki. Płakała? To była dziwna, na swój sposób irracjonalna
myśl, ale czy to w ogóle miało jakiekolwiek znaczenie? Mimo wszystko
Isabeau chciała unieść rękę i niecierpliwym ruchem otrzeć oczy, ale nie
była w stanie ruszyć się z miejsca. Jej ciało zdawało się ważyć tonę,
niezmiennie ciągnąć ją ku dołowi. Ciągnęło Beau w sposób, który nie od
razu zrozumiała, tak jak i nie od razu przyjęła do wiadomości, że coś
zalegało na jej kolanach. Dotarło do niej, że trzymała w ramionach coś…
Och, nie
tak.
Trzymała
kogoś.
Och, nie… Nie, nie, nie…
Jej myśli
wirowały. Parły do przodu, mieszając się ze sobą i skutecznie
doprowadzając do szaleństwa. Miała ochotę skulić się na ziemi i znów
zacząć krzyczeć – wręcz żądać, by osoba, która śmiała igrać z jej umysłem
– natychmiast zakończyła tę farsę. Musiała się obudzić – teraz, zaraz, tak jak
zrobiłaby to, gdyby naprawdę miała do czynienia z koszmarem. Jasna
cholera, znała się na snach i tym, w jaki sposób funkcjonowały.
Świadomość tego, że trwało się w jednym z nich, była niczym podstawa
przebudzenia. To był jej umysł, a ona sprawowała kontrolę nad wszystkim,
co działo się wokół niej. Gdyby tylko podjęła decyzję…
Gdyby tylko…
Oddychała
szybko i płytko, z trudem łapiąc oddech. Mieszanka soli i słodyczy
świeżej krwi drażniła jej gardło, skutecznie przyprawiając o mdłości.
Napięte do granic możliwości mięśnie pulsowały bólem, ale nawet to nie
przekonało Isabeau do tego, żeby się rozluźnić. Przez moment czuła się tak,
jakby spadała – tak jak wtedy, gdy rozżalona Bliss zepchnęła ją z klifu,
wpychając w ramiona bezkresnej pustki. Tak samo czuła się później, gdy już
wylądowała w lodowatej wodzie, bezskutecznie walcząc o oddech i powoli
zapadając się coraz niżej, pozbawiona jakiejkolwiek kontroli. Co prawda czuła,
że wciąż klęczała na ziemi, ale strach sparaliżował ją do tego stopnia, że już
nie potrafiła zaufać wyostrzonym zmysłom. Lodowaty ziąb narastał, pozostawiając
ze sobą wyłącznie dezorientację i przenikliwe poczucie pustki. Z równym
powodzeniem jednak mogłaby spadać, już nawet nie licząc na wylądowanie w jakimś
konkretnym miejscu. Kto wie, może w rzeczywistości dokładnie tego
doświadczała przez cały ten czas – zapadała się coraz niżej i niżej, bez
szansy na ratunek.
Właśnie
wtedy otworzyła oczy.
To było
niczym impuls, któremu nie potrafiła się sprzeciwić. Zamrugała, bezmyślnie
wodząc wzrokiem na prawo i lewo, i nie od razu pojmując, co było nie
tak z miejscem, w którym się znajdowała. W zasięgu wzroku nie
dostrzegła ani smaganego lodowatym wiatrem klifu, ani zalanego słońcem ogrodu.
Otaczała ją pustka – ciemność tak nieprzenikniona, że to wydawało się wręcz
niemożliwe. Przez moment Isabeau była gotowa przysiąc, że napierający ze
wszystkich stron mrok po prostu ją pochłonie, tak jak i wszystko inne, co
wcześniej znajdowało się w zasięgu jej wzroku.
Nigdy nie
bała się śmierci. Walczyła z nią, w naturalny sposób robiąc wszystko,
żeby przetrwać, ale to sprowadzało się do naturalnych instynktów. Nie była
samobójczynią, choć kiedyś Gabriel zarzucił jej coś innego, kiedy w przypływie
szoku rozbiła pięściami lustro, oszołomiona myślą o ciąży. Jakkolwiek by
jednak nie było, chęć przetrwania nie oznaczała, że przerażała ją śmierć – nie
dosłownie, skoro ta na swój sposób była wpisana w żywot każdej istoty
nieśmiertelnej. Isabeau już raz umarła, początkowo nawet gotowa taki stan
rzeczy zaakceptować – to, że w którymś momencie mogłaby rozpłynąć się w nicość,
tym samym kończąc wszystko. Tak po prostu, bez cienia żalu czy wątpliwości. Ta
myśl była dziwna – to, że miałaby przestać istnieć – a jednak…
Potrząsnęła
głowa, bezskutecznie próbując zapanować nad narastającym mętlikiem. Jej myśli
wirowały, coraz bardziej niepokojące i niespójne, całkowicie obojętne na
to, że chciała je uporządkować. Emocje wysunęły się na pierwszy plan, po raz
wtóry uświadamiając Beau, jak bardzo były irytujące; nieznośna słabość, której
nigdy nie potrafiła się wyzbyć. Lęk przybrał na sile, dosłownie paraliżując, na
dodatek równie skutecznie, co i wspomnienie wciąż odczuwanego chłodu. W końcu
znalazła w sobie dość samozaparcia, by zmusić zesztywniałe mięśnie do
współpracy i otoczyć się ramionami, w nadziei na rozgrzanie, ale
również to okazało się niewystarczające. Nie, skoro zimno w rzeczywistości
miało swoje źródło gdzieś w jej wnętrzu, wręcz przenikając Isabeau na
wskroś.
Niezależnie
od tego, co czuła względem śmierci, jeśli tak wyglądało umieranie, nie chciała
tego doświadczać. Trwanie w pustce okazało się po stokroć gorsze od
przeżywania katuszy. Z dwojga złego wolałaby spadać i znów tonąć,
chociaż moment z klifu pamiętała jak przez mgłę. Najbardziej zapamiętała
ten nienaturalny wręcz spokój, który towarzyszył jej, kiedy stopniowo zapadała
się w otchłań, początkowo nie widząc powodów, żeby walczyć. Wtedy jeszcze
nie miała pojęcia, że bliźniaki zdecydują się nieco utrudnić jej życie,
decydując się na ekspresowe przyjście na świat. Po prostu tonęła, obojętna na
paraliżujący ciało chłód, niemożność złapania tchu i narastający ucisk w piersi.
W tamtej
chwili jednak nie czuła niczego – tylko pustkę, równie niepokojącą, co i panująca
dookoła, ogłuszająca cisza. Nie sądziła, że milczenie mogłoby się okazać aż do
tego stopnia uciążliwe, ale to właśnie ten brak bodźców okazał się najgorszy.
To nie był ten rodzaj śmierci, którego chciała doświadczać. Nie koił, nie
przerażał, nie wzbudzał… żadnych emocji. Jakby nie czuła niczego, nagle odcięta
od zmysłów, przez co nawet chłód zszedł gdzieś na dalszy plan, równie dobrze
mogąc być wytworem jej wyobraźni. Nie miała pojęcia, co o tym sądzić, ale
nie podobało jej się to, tak jak i poczucie, że ot tak mogłaby zniknąć.
– Od kiedy
aż tak bardzo zależy ci na tym, żeby czuć?
Tym razem
natychmiast poderwała głowę. Zrobiła to samoistnie, w następnej sekundzie
zamierając, kiedy w końcu dostrzegła w mroku znajomą postać. Stał tuż
przed nią, wystarczająco blisko, by
mogła poczuć jego obecność, ale zbyt daleko, żeby zdołała go dosięgnąć.
Uśmiechał się, ale to nie był ten znajomy, szelmowski uśmiech, który do tej pory
potrafiła przywołać z odmętów pamięci. To sprawiało, że obserwujący ją
biernie mężczyzna przypominał raczej cień – parodię samego siebie – nie zaś
osobę, którą zarazem pragnęła, co i bała się zobaczyć.
Milczała,
zdolna co najwyżej naprzemiennie to nabierać, to znów wypuszczać powietrze.
Głos uwiązł jej w gardle, utrudniając złapanie tchu równie skutecznie, jak
i zrobiłaby to woda, gdyby Isabeau jednak przyszło się w nią zapaść.
Ostatecznie z jej piersi nie wyrwał się nawet najcichszy jęk, o składnych
słowach nie wspominając. Mogła co najwyżej patrzeć, coraz bardziej oszołomiona,
przerażona i…
Nie powinno
go tutaj być. To wszystko nie było prawdziwe.
On nie był prawdziwy.
– Na pewno?
Więc śmiało, sama sprawdź! – obruszył się, nagle parskając pozbawionym
wesołości śmiechem.
Coś się
zmieniło – po raz kolejny, zanim w ogóle zdążyła zastanowić się nad
znaczeniem jego słów. Ciemność co prawda pozostała taka sama, ale to nie było
ważne. Liczyło się, że palce Isabeau nagle zacisnęły się wokół czegoś
cienkiego, zimnego i długiego, co nagle zaciążyło jej w dłoniach. Nie
miała nawet okazji na to spojrzeć, zmuszona do natychmiastowego poderwania się
na równe nogi, gdy instynktownie spróbowała osłonić się przed istotą, która bez
jakiegokolwiek ostrzeżenia ruszyła w jej stronę.
Metaliczny
dźwięk. Wzdrygnęła się, co najmniej oszołomiona zgrzytem, który wdarł się w panującą
ciszę. Wciąż drżała, w oszołomieniu spoglądając na beznamiętne, wpatrzone w nią
oczy – dwa punkty, które widziała, a na których z jakiegoś powodu nie
potrafiła się skupić. Nie pamiętała
koloru jego tęczówek. Z jakiegoś powodu to zabolało, tak jak i problem
z przywołaniem szczegółów jego twarzy. Wciąż się zacierały, umykając z jej
pamięci, zupełnie jakby nie miały znaczenia. On wciąż jej się wymykał, ulotny
niczym cień, chociaż – do cholery – przecież właśnie próbował ją zabić.
Znów się
zamachnął i dopiero wtedy zauważyła, że w dłoniach wciąż ściskał
pokrwawiony floret. Zablokowała cios, instynktownie wykorzystując to, co
pojawiło się w jej dłoniach. Znów usłyszała zgrzyt, kiedy broń jej
przeciwnika skrzyżowała się z długą, doskonale jej znaną włócznią. Isabeau
zamarła, rozszerzonymi oczyma wpatrując się w podłużny, srebrny przedmiot.
Niewiele brakowało, żeby wypuściła go z rąk, ale przecież nie mogła sobie
na to pozwolić – nie, jeśli nie chciała skończyć przebita na wylot.
Właśnie wtedy
zauważyła, że się wycofał. To było zaledwie kilka kroków, ale przynajmniej
przestał na nią napierać, zabierając broń…
A wszystko
tylko po to, by po chwili znów wycelować ostrze wprost w nią.
– Śmiało.
Oboje wiemy, że stać cię na więcej – stwierdził zaczepnym tonem.
Czuła, że
ją obserwował, spoglądając nań w niemalże wyzywający sposób. Prowokował,
czekając na reakcję – na moment, w którym zdecydowałaby się zrobić coś,
czego tak bardzo nie chciała. Już raz popełniła ten błąd, choć wtedy tak
naprawdę nie miała wyboru. Musiała to zrobić, bo…
I on ją rozumiał.
Wybaczył, ze spokojem przyjmując takie zakończenie ich wspólnej historii. To,
że w ich przypadku nigdy nie miał być możliwy happy end, nieważne jak bardzo by tego pragnęli.
Mężczyzna,
którego pokochała…
– Oczekujesz
ode mnie zbyt wiele – uciął, skutecznie wyrywając ją z zamyślenia.
Kolejny
ruch. Uniosła włócznię, w pośpiechu blokując kolejny cios. A potem
jeszcze jeden i jeszcze, każdy jakby w zwolnionym tempie. Walczyli,
dopasowując się do swoich ruchów z taką łatwością jak podczas wcześniej
przećwiczonego tańca. Było w tym coś hipnotyzującego, śmiertelnie pięknego
i tak nierzeczywistego jak jego postać.
Cios, który
wymierzył w następnej kolejności, na moment wytrącił Isabeau z równowagi.
Zablokowała go z trudem, wyginając się pod jakimś dziwnym, nienaturalnym
kątem. Spróbowała się wyprostować, ale zanim w ogóle podjęła jakąkolwiek
decyzję, cudze ramiona z siłą pochwyciły ją, zamykając w zdecydowanym
uścisku. Na karku poczuła ciepły, przyśpieszony oddech…
– Znów tak
bardzo chcesz mnie zabić, księżniczko?
Dłonie
odmówiły jej posłuszeństwa. Włócznia wyślizgnęła się z jej uścisku, z brzdękiem
upadając na ziemię. Tkwiła w jego ramionach, bezbronna, roztrzęsiona i zdana
na decyzję, którą zamierzał podjąć w następnej kolejności.
Było coś
przerażającego w sposobie, w jakim przesunął brzegiem floretu wzdłuż
jej ciała, jakby od niechcenia muskając napięte ciało Isabeau.
– Więc jak
to jest? – rozbrzmiało znów przy jej uchu. – Jestem czy nie jestem prawdziwy? –
drążył, ale nie od razu zdołała mu odpowiedzieć.
Miała
wrażenie, że minęła cała wieczność, zanim mimo zdławionego gardła, zdobyła się
na wykrztuszenie jednego, jedynego słowa:
– Drake…
Dimitr
W pośpiechu zbiegł ze schodów.
Potrzebował zaledwie chwili, żeby namierzyć całe towarzystwo w kuchni, już
na wstępie zwracając uwagę na kręcącą się przy szafkach Laylę.
– Co jest? –
rzucił spiętym tonem, ledwo tylko uwaga zebranych skupiła się na nim. Pytanie
skierował przede wszystkim do szwagierki, chociaż wampirzyca zdecydowanie nie
wyglądała tak, jakby coś jej dolegało. – Z tym miejscem coś jest nie tak.
Wszystko gra? Krzyczałaś, Lay, więc…
– Krzyczałam?
Pobrzmiewające
w jej głosie wątpliwości wystarczyły, żeby zamknąć Dimitrowi usta. Niepokój
uderzył go z całą mocą, wyraźniejszy niż do tej pory. Na moment zamarł,
raz jeszcze mierząc Laylę wzrokiem, zanim zdecydował się przenieść wzrok gdzieś
indziej, dla pewności spoglądając jeszcze na milczących, najpewniej nieprzypadkowo
stojących w dwóch różnych krańcach pomieszczenia Gabriela i Rufusa.
–
Słyszeliśmy cię – powiedział w końcu. – I Beau, i ja. I wierz
mi, że brzmiałaś na przerażoną – wyjaśnił pośpiesznie, czując się przy tym tak,
jakby chciał przekonać samego siebie.
Cokolwiek
się działo, nie było normalne. Jeśli do tej pory miał jakiekolwiek wątpliwości
co do tego, co działo się wokół nich, teraz jedno pozostawało dla niego
oczywiste: wplątali się w niezłe szaleństwo. A jakby tego było mało…
– Layla była
z nami. I nie przypominam sobie, żeby miała powody, by krzyczeć –
oznajmił z przekonaniem Rufus, krzyżując ramiona na piersi. – Na razie
wiemy jedynie tyle, że utknęliśmy. Główne wejście oczywiście nie nadaje się do
niczego, więc… – Wzruszył ramionami. Jakiekolwiek dokładniejsze wyjaśnienia
wydawały się zbędne. – Ale skoro już jesteśmy przy temacie, to…
– Gdzie
jest moja siostra? – wtrącił w tym samym momencie Gabriel.
– Beau
przecież…
Dimitr
poczuł się tak, jakby ktoś go uderzył – dosłownie i w przenośni. Błyskawicznie
okręcił się, spodziewając się dostrzec żonę gdzieś za sobą, ale nic podobnego
nie miało miejsca. W pośpiechu wycofał się z powrotem do przedpokoju,
ale nie dostrzegł Isabeau również na schodach, chociaż – mógł wręcz to przysiąc!
– cały czas podążała za nim.
Jasna cholera…
Nie odezwał
się nawet słowem. Wystarczył ułamek sekundy, by błyskawicznie pokonał schody,
przeskakując po kilka stopni na raz. Nasłuchiwał, w powietrzu bez trudu
wychwytując wciąż obecny, dobrze mu znany trop Isabeau. Czuł ją wyraźnie,
zwłaszcza że dopiero co kroczyli ramię w ramię, a on z powodzeniem
mógł trzymać ją w ramionach. Krzyk Layli ich rozproszył, ale to jeszcze
nie tłumaczył najważniejszego. Słodka bogini, był pewien, że Isabeau wciąż mu
towarzyszyła, zbyt przejęta tym, co mogło spotkać jej siostrę, by pozwolić sobie
na zostanie w tyle.
– Isabeau?!
Zaklął w duchu,
porażony brzmieniem własnego głosu w równym stopniu, co i niemożnością
stwierdzenia oczywistości. Jak w ogóle mógł nie zauważyć, że gdzieś
zniknęła? Przez cały czas trzymali się razem, on dodatkowo czując wewnętrzną
potrzebę chronienia jej. Co prawda dobrze wiedział, że ta kobieta potrafiła być
niebezpieczna, a już na pewno mogła o siebie zadbać w pojedynkę,
ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Nie mógłby jej zostawić, nie
wspominając o tym, że po ostatnich wydarzeniach z Charonem w roli
głównej, tym bardziej nie zamierzał tego zrobić.
Powinien ją
chronić. Powinien…
– Czekaj!
Dimitrze, hej! – usłyszał i aż wzdrygnął się, kiedy u jego boku
zmaterializowała się Layla. Wampirzyca szarpnęła go za ramie, nie pozostawiając
mu innego wyboru, poza przeniesieniem na nią wzrok. Jej błękitne oczy wydawały
się wręcz nienaturalnie duże; błyszczały niespokojnie, zdradzając całą
mieszankę emocji, z naciskiem na stopniowo rosnący niepokój. –
Rozdzieliliście się? Po kolei, dobra? Beau była z tobą, więc…
– Była za
mną, jestem pewien – zniecierpliwił się, bezceremonialnie wchodząc jej w słowo.
Westchnął, gdy podjął, że go poniosło, ale nie potrafił ot tak nad sobą
zapanować. – Słyszeliśmy twój krzyk – i ona, i ja. Wierzę, że to nie
ty – dodał pośpiesznie, widząc jak Layla otwiera usta – ale w takim razie
co się stało?
Nie
otrzymał odpowiedzi. Po prostu na niego patrzyła, poruszona i niespokojna,
palce wciąż zaciskając na jego ramieniu. Jej nagrzane ciało było cieplejsze niż
Beau, uścisk zaś silny i na swój sposób desperacki.
Usłyszał
kroki, ale nawet nie spojrzał na Gabriela i Rufusa. W milczeniu
powiódł wzrokiem po opustoszałym korytarzu na piętrze – tym samym, który
dopiero co przemierzał z Beau, sprawdzając każdy z mijanych pokoi.
Mimowolnie pomyślał o hałasie, który oboje słyszeli i poczuciu, że niekoniecznie
musieli być w tym miejscu sami. Już wtedy powinien zdwoić czujność,
pilnując żony bardziej niż do tej pory, a jednak…
– Nie czuję
nikogo poza nami, ale to jeszcze niczego nie znaczy. Myśl sondująca bywa zawodna,
zwłaszcza jeśli to faktycznie świat snów – rzucił spiętym tonem Gabriel. – Rozdzielmy
się. Musi gdzieś tutaj być, więc…
– Rozdzielanie
to zawsze zły pomysł – obruszyła się Layla.
Wymieniła z bratem
wymowne spojrzenia. Przez moment Dimitr poczuł się dziwnie, prawie jak intruz,
nie pierwszy raz porażony porozumieniem, które dostrzegał między tą dwójką. W zasadzie
bliźnięta zawsze miały to do siebie, że dosłownie porażały intensywnością
łączącej ich więzi.
– Jesteśmy
na jednym piętrze – zauważył łagodnie Gabriel, starannie dobierając słowa.
Wciąż z uwagą wpatrywał się w siostrę. – Beau musi być w którymś
z pokoi, to wszystko. Na którym skończyliście? – dodał, przenosząc wzrok
na Dimitra.
Skupienie
się na czymkolwiek okazało się wyzwaniem, zwłaszcza przy nadmiarze emocji.
Wampir potrząsnął głową, nie od razu otrząsając się na tyle, by skupić się na
zadanym mu pytaniu, a tym bardziej sformułować odpowiedź.
Coś było
nie tak. Od samego początku, a jednak…
– Tam dalej
– wyrzucił z siebie na wydechu. – Chodźcie, pokażę wam.
Nie
doczekał się protestów, ale to go nie uspokoiło. Wiedział jedynie, że ktoś albo
coś właśnie zdołało ich zmanipulować.
I że jeśli
przez to Beau stałaby się krzywda, nigdy by sobie tego nie wybaczył.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz