Lawrence
Milczenie ani trochę mu nie
przeszkadzało. Myślami i tak był w dość konkretnym miejscu, w pewnym
momencie narzucając tempo na tyle znaczące, że można było zacząć się
zastanawiać, kto tak naprawdę komu towarzyszył. Carlisle nie skomentował tego
nawet słowem, po prostu się dostosowując, chociaż plany L. niekoniecznie
pokrywały się z tymi, które na początku zasugerował.
– Wracasz
do domu – skomentował w pewnym momencie i to wystarczyło, by Lawrence
na ułamek sekundy przystanął, wybity z rytmu.
–
Oczywiście – oznajmił nieznoszącym sprzeciwu tonem. – Wiesz, gdzie szukać
radosnego towarzystwa? Nie. Więc idę sprawdzić, co wie reszta – wyjaśnił
wymijająco. – I może zgarnąć jakieś auto. Jakieś obiekcje?
Nie żeby to
w ogóle go obchodziło. Nie musieli iść razem, choć po prawdzie wolał, by
trzymali się w grupie. Co prawda w tamtej chwili zależało mu przede
wszystkim na okazji sprawdzenia co z Beatrycze, ale nie tylko. Próbował
myśleć praktycznie, gorączkowo układając w myślach plan, który okazałby
się chociaż odrobinę sensowny. Nie wyobrażał sobie krążenia po mieście i szukanie
jakichkolwiek oznak wypadku samochodowego czy… czegokolwiek. Ten telefon mu się
nie podobał, zwłaszcza że przyczyn zerwania połączenia mogło być od groma.
Powrót do
domu wydawał się najsensowniejszym rozwiązaniem ze wszystkich. Nie, nie chodziło
tylko o to, że chciał zweryfikować, czy miał jakiekolwiek powody, by
jednak zagryźć Cammy’ego. Z Beatrycze też mógł skontaktować się w prostszy
sposób, choć rozmowa telefoniczna nie wydawała się aż tak satysfakcjonującą opcją
jak spotkanie twarzą w twarz. Gdyby mógł na nią spojrzeć, nie okłamałaby go
– i to niezależnie od tego, co wydarzyłoby się pod jego nieobecność. Znał
ją zbyt dobrze, by nawet jako wampirzyca mogła sobie na to pozwolić.
No i naprawdę
potrzebowali samochodu. O ile Edward i Bella bez słowa nie zgarnęli
Joce, by pojechać sobie na wycieczkę, ktoś musiał wiedzieć, gdzie planowali się
udać. Co prawda Lawrence znał o wiele szybszy sposób przemieszczania się z miejsca
na miejsce – bieg bywał przydatny, zdążył się już o tym przekonać – ale
obawiał się, że nie mogli sobie na to pozwolić w środku miasta. Nie bez
zwracania na siebie uwagi.
I jak tu niby doceniać człowieczeństwo?
–
Pomyślałem o tym samym – stwierdził Carlisle. Lawrence potrzebował chwili,
by uświadomić sobie oczywistość – to, że syn odpowiadał na jego słowa, nie
myśli. Prawie udało mu się uśmiechnąć, w nieco wymuszony, cyniczny sposób.
– Chociaż wciąż nie jestem pewien, czy rozdzielanie się to taki dobry sposób.
Isabeau…
– Licavoli
to kłopoty same w sobie, zwłaszcza królowa. – Wywrócił oczami. Szczerze
wątpił, żeby to akurat Beau potrzebowała pomocy. – Poradzą sobie, zresztą jak
zwykle. Ale jak chcesz wracać, to proszę bardzo. Wy kręćcie się w kółko, a ja
sprawdzę, co dzieje się w domu.
Może i był
złośliwy, ale nie dbał o to. Tym bardziej nie zastanawiał się nad doborem
słów, próbując przekonać samego siebie, że tak naprawdę było mu wszystko jedno.
Już od dawien dawna robił tylko to, na co akurat miał ochotę. Powrót Beatrycze
nie oznaczał, że nagle zamierzał zacząć załamywać ręce, rozwodzić się nad
emocjami i bawić w szczęśliwą rodzinkę, do której nigdy tak naprawdę
nie pasował.
Bo to wcale nie tak, że już to robisz…
Ledwo
powstrzymał się od przekleństwa. Okej, może miał słabość do Eleny. Małą. I do
księżniczki, ale to nie było niczym nowym – zbyt długo pilnował, żeby Alessia przypadkiem
nie zrobiła sobie krzywdy, by teraz ot tak dać ją skrzywdzić. Och, no i…
– Nie wmówisz
mi, że nie martwisz się o Joce.
Tym razem
nie tylko przystanął, ale na dodatek gwałtownie zwrócił się w stronę
swojego towarzysza. Carlisle nie wyglądał na przejętego, co najwyżej
zmartwiony, choć to zdecydowanie nie miało związku z Lawrence’em. Było coś
przenikliwego w jego spojrzeniu… A przy tym zdradzającego
wystarczającą pewność siebie, by L. zorientował się, że wampir po prostu
wiedział, że trafił w sedno.
Gniewnie
zmrużył oczy. Miał ochotę na kogoś warknąć, ale ostatecznie udało mu się
powstrzymać.
– To… wdzięczność
– powiedział w końcu. – Nieważne czy wiedziała, co robi, kiedy byliśmy w Londynie.
– Skoro tak
upierasz się to nazwać…
Uciekł
wzrokiem gdzieś w bok. Co prawda Carlisle nie powiedział tego wprost, ale właśnie
w dość subtelny sposób zarzucał mu kłamstwo. Dość słusznie, oczywiście,
ale Lawrence nie zamierzał się do tego przyznać.
Zacisnął
usta, wciąż podenerwowany. Chwilę jeszcze tkwił w bezruchu, zanim z nieco
sfrustrowanym jękiem zdecydował się sięgnąć po telefon.
– Dobra –
niemalże warknął, skupiając wzrok na komórce. Wybrał jeden z numerów, którego
już dawno zdążył nauczyć się na pamięć. Nie żeby z wampirzymi zdolnościami
było to szczególnie trudne. – Ale z góry ustalmy sobie jedną rzeczy: nie
interesuje mnie reszta Licavolich, tak?
Nie czekał
na odpowiedź. Może nawet lepiej, że jej nie otrzymał, bo kolejne spojrzenie,
którym obdarował go Carlisle, miało w sobie coś niemalże pobłażliwego. L.
wolał nie zastanawiać się nad tym, co to oznaczało.
Sage
odebrał przy trzecim z kolei sygnale.
– Potrzebujesz
czegoś? – zapytał już na wstępie. Gdzieś w tle wyraźnie dało się usłyszeć
charakterystyczny dla ruchliwej ulicy hałas.
– Dlaczego z góry
zakładasz, że chodzi o przysługę? – żachnął się. – I tak, tobie też
dobry wieczór, tak swoją drogą.
– Hm…
Pozwól, że się zastanowię – rzucił przesadnie radosnym tonem Sage, starannie
dobierając słowa. Po jego tonie trudno było stwierdzić, w jakim tak naprawdę
był nastroju. – Bo w ostatnim zwykle chodziło tylko o to? Pomińmy, że
już dość długo nie widziałem ciebie, ani Beatrycze. I nie, wierz mi, że
nie mam z tym problemu. – Sage westchnął przeciągle. – O ile to nie będzie
kolejna prośba z serii „miej na nią oko, bo znikam, a ty mnie nie
widziałeś”.
– Przeciwnie.
Tym razem chodzi o kogoś, kto jest ważny dla ciebie – zapowiedział, ale
odpowiedziało mu jedynie pełnie niedowierzania parsknięcie.
– Ona też
jest dla mnie ważna, L.
Nie śmiał w to
wątpić. Aż za dobrze pamiętał pierwsze spotkanie z Sage’em po tym, jak
wraz z Beatrycze wrócili z Chianni. Może i nie czuł bólu, ale
trudno było mu zapomnieć, kto na powitanie dał mu w twarz.
– No, tak –
zreflektował się pośpiesznie. – Jak i Licavoli. Macie… wspólną przeszłość.
Po drugiej
stronie na dłuższą chwilę zapanowała wymowna cisza. Słyszał wyłącznie
przemykające ulicą samochody, niezakłócone nawet przez oddech wampira. Sage nie
potrzebował tlenu, by normalnie funkcjonować.
– Mów
dalej.
Nie
uśmiechnął się, choć miał na to ochotę. Trudno było mu stwierdzić, czy zmiana w tonie
stwórcy jakkolwiek go uspokajała.
– Podrzucę
ci adres i jeśli masz ochotę, może się tam przejść. Ja muszę zajrzeć w inne
miejsce, ale Carlisle uważa, że niekoniecznie dobrym pomysłem było zostawienie
Isabeau samej… Wychodzi na to, że ich brat znowu wpakował się w kłopoty –
wyjaśnił lakonicznie.
– Jednak znalazły
Gabriela?
– Dobre
pytanie. – Lawrence wywrócił oczami, całkowicie obojętny na to, że jego rozmówca
i tak nie mógł tego zobaczyć. – W najlepszym wypadku samego zabiją.
– To nie
jest śmieszne – obruszył się Sage.
– Och, ja
nie żartuję – zapewnił pośpiesznie. – Isabeau miała wizję. I nie wyglądała
na szczególnie zadowoloną z tego powodu.
– Cholera.
W jakiś
pokrętny sposób to jedno słowo wydawało się tłumaczyć wszystko. Zwłaszcza mówiąc
o tym na głos, uświadomił sobie, że może jednak sprawy miały się o wiele
gorzej, niż początkowo mu się wydawało. Nie, to nie tak, że faktycznie się
martwił, ale…
Przez
chwilę obaj milczeli, Lawrence dodatkowo rozglądając się dookoła, by podać Sage’owi
jakikolwiek punkt zaczepienia. Jakoś nie wątpił, że zwłaszcza teraz wampir nie
będzie miał oporów przed wyświadczeniem mu przysługi, zwłaszcza że to brzmiało
raczej tak, jakby miał zdecydować się na coś, co było ważne zwłaszcza dla
niego. L. podejrzewał, że to kolejny cios poniżej pasa z jego strony, ale
nie miał czasu na wątpliwości.
Na jednym z budynków
udało mu się wypatrzeć nazwę ulicy. O dziwo, gdy tylko o niej
wspomniał, po drugiej stronie znów zapanowała wymowna cisza.
– Jesteś
pewien, że… to ta część miasta? – zapytał w końcu Sage i choć
wyraźnie starał się zabrzmieć na obojętnego, wyszło mu to dość marnie.
– Jasne. A co?
Wampir po
raz kolejny zwlekał z odpowiedzią.
– Nic
takiego – powiedział w końcu, ale nieważne jak szczerze zabrzmiałyby te
słowa, L. po prostu nie byłby w stanie mu uwierzyć. – Zaraz tam będę. A ty…
nie rób nic głupiego, tak? Zwłaszcza jeśli to będzie miało związek z Beatrycze.
– Och…
Ostatnim razem wyraziłeś się aż za jasno.
Rozłączył
się, tym razem nawet nie czekając na odpowiedź. Palce wciąż nerwowo zaciskał na
telefonie, przez chwilę mając ochotę rozwalić komórkę na kawałeczki – tak dla
zasady, by zapewnić sobie chociaż chwilę świętego spokoju.
Kiedy
podchwycił spojrzenie wciąż obserwującego go Carlisle’a, uprzytomnił sobie, że
to wcale nie miało być takie proste.
– Licavoli
mają niańkę. Zadowolony? – mruknął, jakby od niechcenia ruszając się z miejsca.
– Tak. – Po
jego tonie trudno było stwierdzić, co tak naprawdę sobie myślał. – To wciąż
dużo jak na ciebie.
– Wcale
nie. Sage ich lubi – obruszył się. – Miałbym pretensje, gdybym nie dał mu znać,
więc… Och, o czym my rozmawiamy? Dom, tak?
Nie
doczekał się protestów i to było jedynym pozytywem w całym tym
szaleństwie. Co prawda szczerze wątpił, by wrócenie do domu w magiczny
sposób rozwiązało wszystkie problemy, ale perspektywa spotkania z Beatrycze
mimo wszystko była zbyt kusząca, by ot tak ją zignorować. Gdyby miał pewność,
że choć ona jedna była cała, łatwiej byłoby mu myśleć o wszystkim innym.
Tyle że to
wciąż nie tłumaczyło wszystkiego. Lawrence z kolei miał złe przeczucia,
których już nawet nie próbował wyjaśnić. Licavoli mieli to do siebie, że lubili
wpakowywać się w kłopoty, ale sam nie był pod tym względem lepszy. Już od
jakiegoś czasu wyczekiwali czegoś, co prędzej czy później musiało nadejść. Może
w grę wchodził zwykły przypadek – tak jak z Alessią i tym wilkołakiem
– ale mimo wszystko…
Nie wierzył
w to.
I słusznie.
Przez
moment poczuł się tak, jakby natrafił na jakąś niewidzialną ścianę.
Zesztywniał, prostując się niczym struna, gdy w jego głowie rozbrzmiał
głos. Telepatia nie była mu obca, ale to jedynie utwierdziło go w przekonaniu,
że działo się coś niedobrego, a przy tym zdecydowanie innego od tego,
czego przywykł doświadczać. Różnica okazała się równie diametralna, co i brzmienie
tego głosu – męskiego, obojętnego i…
Lawrence
sam nie był pewien czy się zmartwić, czy może roześmiać. To drugie byłoby
kuszące, gdyby tylko mógł spojrzeć przeciwnikowi w twarz.
Znudziło ci się dręczenie jej i zamierzasz
pobawić się ze mną?, pomyślał z przekąsem, ale nie doczekał się odpowiedzi.
Tylko cisza, zupełnie jakby nic wartego uwagi nie miało miejsca.
– Ehm… L?
Głos
Carlisle doszedł do niego jakby z oddali. Myślami wciąż był daleko,
skupiony na próbach wyczucia istoty, która – był tego pewien – kręciła się gdzieś
w pobliżu. Beatrycze zwykle reagowała na obecność Ciemność, więc tym
bardziej musiało być w niej coś charakterystycznego. Może silniejszy niż
do tej pory chłód albo…?
W
roztargnieniu spojrzał na syna. Nie był pewien, kiedy ten ostatnim razem
zwrócił się do niego akurat w taki sposób, ale to nie było ważne.
– Nie
słyszałeś tego, prawda? – zapytał jakby od niechcenia.
Spojrzenie,
którym obdarował go Carlisle, wydawało się mówić samo za siebie. Mimo wszystko
spiął się, natychmiast orientując, że działo się coś wartego uwagi.
– Co masz
na myśli? – zapytał, ale L. zbył to pytanie machnięciem ręki.
Przyśpieszył,
choć nagle zwątpił, czy powrót do domu był takim dobrym pomysłem. Szedł przed
siebie, ledwo powstrzymując się przed rzuceniem do biegu. Jego myśli wirowały,
przybierając kierunki, od których zdecydowanie wolałby trzymać się z daleka.
– Wiem jak
to zabrzmi, ale mamy towarzystwo – oznajmił takim tonem, jakby właśnie
dyskutowali o pogodzie. Jedynie uśmiechnął się w pozbawiony wesołości
sposób, go zauważył niepokój w oczach syna. – Mylę się? Dlaczego wciąż
musimy rozgrywać to w ten sposób, zamiast rozwiązać sprawy raz na zawsze,
hm?
W jakimś
stopniu zdawał sobie sprawę z tego, że postępował głupio. Nieważne czy w pobliżu
faktycznie znajdowała się Ciemność, czy może w nerwach jednak zaczynał
wyobrażać sobie rzeczy, które tak naprawdę nie istniały. Sytuacja była napięta i to
już od dłuższego czasu doprowadzało Lawrence’a do szału. Gdy pomyślał, że to w rzeczywistości
mogło być związane z jakimś większym, skomplikowanym planem…
Cholera,
nie. Skoro już musieli walczyć, chciał grać w otwarte karty. Pragnął walki
twarzą w twarz, a nie zabawy cieniami, narastającego strachu i zastanawiania
nad tym, czy krzywda, która spotykała kogoś mu bliskiego, nie była przypadkiem
związana z kolejną intrygą Ciemności.
Powinni
zakończyć to już dawno temu, ale nie miał pojęcia jak.
Chyba zaczynam rozumieć, dlaczego nie
zapomniała cię przez tyle czasu… Życzysz sobie spotkania?, rozbrzmiało ponownie
w jego głowie. Tyle wystarczyło, by uświadomił sobie, że jego
dotychczasowe podejrzenia były słuszne. Kiedy na dodatek usłyszał wyniosłe,
pozbawione jakichkolwiek emocji parsknięcie, przez moment naprawdę zaczął
żałować. Nie pamiętam, kiedy ostatnim
razem organizowałem rodzinne spotkanie… Ale może masz rację. Miło byłoby w końcu
poznać synową.
Tym razem niewiele
brakowało, by dokonał cudu i mimo wyostrzonych zmysłów potknął się o własne
nogi.
– Ani mi się…
– zaczął, obojętny na obecność nieświadomego sytuacji Carlisle’a, ale nie miał
okazji, żeby dokończyć.
Przecież gra i tak już się zaczęła.
W chwili, w której Ciemność wypowiedziała te słowa,
mrok pochłonął wszystko.
Elena
Była pewna, że śni, chociaż
nie przypominała sobie, by się kładła. Ale przecież musiała, skoro znów była
tutaj – otoczona cieniami, na samym środku lustrzanej sali, gdzie z poszczególnych
zwierciadeł spoglądały na nią jej własne odbicia.
Zaklęła,
niecierpliwym ruchem zagarniając poły zdecydowanie zbyt długiej, czarnej
sukienki. Okej, patrząc na siebie w jednym z luster, Elena musiała
przyznać, że wyglądała nieźle. Jakby tego było mało, dostrzegła, że znów miała
skrzydła – lśniące, wyróżniające się bielą na tle napierającego ze wszystkich
stron mruku. Zawahała się, przez chwilę zdolna co najwyżej patrzeć na swoje
odbicie i próbując zrozumieć sens tego, co działo się wokół niej.
Rafael
obiecał, że ją ochroni. Wierzyła, że jego obecność wystarczy do uniknięcia
akurat tych koszmarów. Tak przecież było, a ona przynajmniej przez jakiś
czas nie wróciła do tego miejsca, gotowa przysiąc, że Ciemność w końcu
darowała sobie akurat ten sposób na dręczenie wszystkich wokół. Wiedziała przecież,
że ta istota pragnęła jej śmierci. Nie potrzebowała dodatkowych sygnałów i przypomnień,
skoro doskonale zdawała sobie sprawę z istnienia klątwy.
I nie, ta śliczna
sukienka nie miała tego wynagrodzić. To, że całkiem nieźle prezentowała się w czerni,
również nie.
Przykro mi to słyszeć. Więc czego sobie
życzysz, moja miła? Zawsze wychodziłem z założenia, że piękne kobiety
zasługując na to, co najlepsze.
Zesztywniała,
słysząc te słowa. Natychmiast okręciła się na pięcie, gotowa przysiąc, że tuż
za nią stał ktoś, kto wypowiadał poszczególne słowa wprost do jej ucha – kuszący
i zarazem niezwykle niepokojący szept, który…
Tyle że
lustrzana sala była usta. Tak przynajmniej pomyślała w pierwszej chwili,
nim ponownie zwróciła się ku swojemu odbiciu. Odskoczyła tak gwałtownie, że
tylko refleks uchronił ją od upadku, gdy przypadkiem zaplątała się w tren
sukienki. Krzyk zamarł jej na usta, tak jak i cała wiązanka zdecydowanie
nie pasujących do kobiety, coraz to bardziej wyszukanych przekleństw.
Stał tuż za
nią. Widziała wyraźnie jego cienistą postać i lśniące niepokojąco, całkowicie
czarne oczy. Obejmował ją z czułością, trzymając dłoń na jej biodrze i jak
gdyby nigdy nic przesuwając dłonią po jej odsłoniętej szyi. Natychmiast uniosła
obie ręce do gardła, ale nie poczuła niczego – ani obcego dotyku, ani chciała,
które mogłaby od siebie odsunąć.
Problem w tym,
że przecież widziała. Jak urzeczona wpatrywała się w obraz, który objawił
się w lustrze – również w siebie samą, zwłaszcza że tamta Elena
zachowywała się inaczej. Ona z wdzięcznością przyjmowała każdą pieszczotę,
wdzięcząc się i wyginając tak, by mógł ją dotykać. Nie zaprotestowała,
kiedy wargi Ciemności musnęły jej szyję, a dłonie przesunęły wzdłuż jej
ciała, jakby kreśląc kształty smukłej sylwetki. Dotykał ją w sposób, na
który mogłaby pozwolić tylko Rafaelowi, a jednak jej odbicie nie
protestowało i…
– Dosyć!
Ból
przeszył jej dłoń, ale nie od razu zwróciła na to uwagę. Lustro rozsypało się
na kawałki u jej stóp, poznaczone śladami świeżej, wciąż sączących się z otwartych
ran krwi. W oszołomieniu – dysząc tak ciężko, jakby właśnie przebiegła
maraton – spojrzała kolejno na roztrzaskane zwierciadło, a dopiero później
na swoją wciąż zaciśniętą w pięść dłoń. Sącząca się krew lśniła równie
intensywnie, co i w Przedsionku, po chwili sama z siebie przestając
płynąć. Rany zamknęły się samoistnie, zupełnie jak za sprawą leczniczego dotyku
Damiena, kiedy ten jeszcze był w stanie uzdrawiać.
Drżała jak
osika, choć więcej było w tym obrzydzenia niż strachu. Choć wszystko było
tylko iluzją, niemalże czułą obłapiające ją dłonie. Ten dotyk wzbudzał w niej
obrzydzenie, sprawiając, że czuła się najzwyczajniej w świecie brudna.
Momentalnie zapragnęła zrzucić z siebie tę przeklętą sukienkę – prezent,
którego zwłaszcza w tej sytuacji nie zamierzała przyjmować. Gdyby nie to,
że paradowanie bez ubrań po tym, co właśnie zobaczyła, nie brzmiało jak czyste
szaleństwo, nawet by się nie zawahała.
Poruszając
się trochę jak w transie, Elena zrobiła niepewny krok w tył. A potem
kolejny i jeszcze jeden, póki nie natrafiła plecami na przeszkodę. Wciąż
przyciskając dłoń do piersi, obejrzała się, by spojrzeć wprost w kolejne z luster.
Tyle przynajmniej wywnioskowała, czując chłodną, gładką powierzchnię, która nie
pozwalała jej przyjść dalej. Nie chciała się odwracać, ale to okazało się
silniejsze od niej i…
Tym razem
jej odbicie było dokładnie takie jak powinno. Spojrzała w parę nienaturalnie
rozszerzonych, przestraszonych oczu – swoich własnych, bo wszędzie byłaby w stanie
rozpoznać niebieskie, otoczone złocistymi cętkami tęczówki. Przez moment
poczuła ulgę, ale ta prawie natychmiast zniknęła, wyparta przez wciąż
narastające w jej wnętrzu wątpliwości.
W tym
miejscu nic nie było właściwe. Wyczekiwała momentu, w którym chwilowy
spokój ustąpi kolejnej chwili szaleństwa, z którym zdecydowanie nie
chciała się mierzyć. Pragnęła się obudzić, ale choć w teorii wydawało się
to proste – w końcu doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że śni – jednak
kiedy przyszło co do czego…
Zamknęła
oczy. Wciąż była w ciemnościach, czuła to całą sobą, ale nadal liczyła na
to, że coś się zmieni.
Musiała się
obudzić, żeby…
– Pamiętasz
mnie? – usłyszała tuż przy uchu, ale tym razem głos nie rozbrzmiewał w jej
głowie.
Był
prawdziwy. I dobrze jej znany, bo przecież… należał do niej.
Nie od razu
pojęcia, co się dzieje. Zrozumiała dopiero w chwili, w której ktoś bezceremonialnie
objął ją od tyłu, zaciskając dłonie na jej szyi. Uścisk był silny, prawdziwy i w zupełności
wystarczył, żeby pozbawić ją tchu.
Zrozumiała,
że Hunter powiedział Mirze prawdę. To nie on zaatakował w tamtej uliczce,
bawiąc się jej umysłem i zmuszając do walki z sobą samą. Nie on
sprawił, że jej własne odbicie ożyło, próbując ją zabić…
Pojęcie
prawdy niczego nie zmieniło – wciąż umierała, coraz bliższa tego, by znów zapaść
się w pustkę.
Szarpnęła
się, ale uścisk nie osłabł, wręcz przybierając na sile. Walcząc o oddech,
zacisnęła palce na obejmujących ją dłoniach, za wszelką cenę próbując oderwać
je od gardła – równie bezskutecznie, ale…
– Elena!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz