19 czerwca 2019

Trzysta dziesięć

Lawrence
Milczenie ani trochę mu nie przeszkadzało. Myślami i tak był w dość konkretnym miejscu, w pewnym momencie narzucając tempo na tyle znaczące, że można było zacząć się zastanawiać, kto tak naprawdę komu towarzyszył. Carlisle nie skomentował tego nawet słowem, po prostu się dostosowując, chociaż plany L. niekoniecznie pokrywały się z tymi, które na początku zasugerował.
– Wracasz do domu – skomentował w pewnym momencie i to wystarczyło, by Lawrence na ułamek sekundy przystanął, wybity z rytmu.
– Oczywiście – oznajmił nieznoszącym sprzeciwu tonem. – Wiesz, gdzie szukać radosnego towarzystwa? Nie. Więc idę sprawdzić, co wie reszta – wyjaśnił wymijająco. – I może zgarnąć jakieś auto. Jakieś obiekcje?
Nie żeby to w ogóle go obchodziło. Nie musieli iść razem, choć po prawdzie wolał, by trzymali się w grupie. Co prawda w tamtej chwili zależało mu przede wszystkim na okazji sprawdzenia co z Beatrycze, ale nie tylko. Próbował myśleć praktycznie, gorączkowo układając w myślach plan, który okazałby się chociaż odrobinę sensowny. Nie wyobrażał sobie krążenia po mieście i szukanie jakichkolwiek oznak wypadku samochodowego czy… czegokolwiek. Ten telefon mu się nie podobał, zwłaszcza że przyczyn zerwania połączenia mogło być od groma.
Powrót do domu wydawał się najsensowniejszym rozwiązaniem ze wszystkich. Nie, nie chodziło tylko o to, że chciał zweryfikować, czy miał jakiekolwiek powody, by jednak zagryźć Cammy’ego. Z Beatrycze też mógł skontaktować się w prostszy sposób, choć rozmowa telefoniczna nie wydawała się aż tak satysfakcjonującą opcją jak spotkanie twarzą w twarz. Gdyby mógł na nią spojrzeć, nie okłamałaby go – i to niezależnie od tego, co wydarzyłoby się pod jego nieobecność. Znał ją zbyt dobrze, by nawet jako wampirzyca mogła sobie na to pozwolić.
No i naprawdę potrzebowali samochodu. O ile Edward i Bella bez słowa nie zgarnęli Joce, by pojechać sobie na wycieczkę, ktoś musiał wiedzieć, gdzie planowali się udać. Co prawda Lawrence znał o wiele szybszy sposób przemieszczania się z miejsca na miejsce – bieg bywał przydatny, zdążył się już o tym przekonać – ale obawiał się, że nie mogli sobie na to pozwolić w środku miasta. Nie bez zwracania na siebie uwagi.
I jak tu niby doceniać człowieczeństwo?
– Pomyślałem o tym samym – stwierdził Carlisle. Lawrence potrzebował chwili, by uświadomić sobie oczywistość – to, że syn odpowiadał na jego słowa, nie myśli. Prawie udało mu się uśmiechnąć, w nieco wymuszony, cyniczny sposób. – Chociaż wciąż nie jestem pewien, czy rozdzielanie się to taki dobry sposób. Isabeau…
– Licavoli to kłopoty same w sobie, zwłaszcza królowa. – Wywrócił oczami. Szczerze wątpił, żeby to akurat Beau potrzebowała pomocy. – Poradzą sobie, zresztą jak zwykle. Ale jak chcesz wracać, to proszę bardzo. Wy kręćcie się w kółko, a ja sprawdzę, co dzieje się w domu.
Może i był złośliwy, ale nie dbał o to. Tym bardziej nie zastanawiał się nad doborem słów, próbując przekonać samego siebie, że tak naprawdę było mu wszystko jedno. Już od dawien dawna robił tylko to, na co akurat miał ochotę. Powrót Beatrycze nie oznaczał, że nagle zamierzał zacząć załamywać ręce, rozwodzić się nad emocjami i bawić w szczęśliwą rodzinkę, do której nigdy tak naprawdę nie pasował.
Bo to wcale nie tak, że już to robisz…
Ledwo powstrzymał się od przekleństwa. Okej, może miał słabość do Eleny. Małą. I do księżniczki, ale to nie było niczym nowym – zbyt długo pilnował, żeby Alessia przypadkiem nie zrobiła sobie krzywdy, by teraz ot tak dać ją skrzywdzić. Och, no i…
– Nie wmówisz mi, że nie martwisz się o Joce.
Tym razem nie tylko przystanął, ale na dodatek gwałtownie zwrócił się w stronę swojego towarzysza. Carlisle nie wyglądał na przejętego, co najwyżej zmartwiony, choć to zdecydowanie nie miało związku z Lawrence’em. Było coś przenikliwego w jego spojrzeniu… A przy tym zdradzającego wystarczającą pewność siebie, by L. zorientował się, że wampir po prostu wiedział, że trafił w sedno.
Gniewnie zmrużył oczy. Miał ochotę na kogoś warknąć, ale ostatecznie udało mu się powstrzymać.
– To… wdzięczność – powiedział w końcu. – Nieważne czy wiedziała, co robi, kiedy byliśmy w Londynie.
– Skoro tak upierasz się to nazwać…
Uciekł wzrokiem gdzieś w bok. Co prawda Carlisle nie powiedział tego wprost, ale właśnie w dość subtelny sposób zarzucał mu kłamstwo. Dość słusznie, oczywiście, ale Lawrence nie zamierzał się do tego przyznać.
Zacisnął usta, wciąż podenerwowany. Chwilę jeszcze tkwił w bezruchu, zanim z nieco sfrustrowanym jękiem zdecydował się sięgnąć po telefon.
– Dobra – niemalże warknął, skupiając wzrok na komórce. Wybrał jeden z numerów, którego już dawno zdążył nauczyć się na pamięć. Nie żeby z wampirzymi zdolnościami było to szczególnie trudne. – Ale z góry ustalmy sobie jedną rzeczy: nie interesuje mnie reszta Licavolich, tak?
Nie czekał na odpowiedź. Może nawet lepiej, że jej nie otrzymał, bo kolejne spojrzenie, którym obdarował go Carlisle, miało w sobie coś niemalże pobłażliwego. L. wolał nie zastanawiać się nad tym, co to oznaczało.
Sage odebrał przy trzecim z kolei sygnale.
– Potrzebujesz czegoś? – zapytał już na wstępie. Gdzieś w tle wyraźnie dało się usłyszeć charakterystyczny dla ruchliwej ulicy hałas.
– Dlaczego z góry zakładasz, że chodzi o przysługę? – żachnął się. – I tak, tobie też dobry wieczór, tak swoją drogą.
– Hm… Pozwól, że się zastanowię – rzucił przesadnie radosnym tonem Sage, starannie dobierając słowa. Po jego tonie trudno było stwierdzić, w jakim tak naprawdę był nastroju. – Bo w ostatnim zwykle chodziło tylko o to? Pomińmy, że już dość długo nie widziałem ciebie, ani Beatrycze. I nie, wierz mi, że nie mam z tym problemu. – Sage westchnął przeciągle. – O ile to nie będzie kolejna prośba z serii „miej na nią oko, bo znikam, a ty mnie nie widziałeś”.
– Przeciwnie. Tym razem chodzi o kogoś, kto jest ważny dla ciebie – zapowiedział, ale odpowiedziało mu jedynie pełnie niedowierzania parsknięcie.
– Ona też jest dla mnie ważna, L.
Nie śmiał w to wątpić. Aż za dobrze pamiętał pierwsze spotkanie z Sage’em po tym, jak wraz z Beatrycze wrócili z Chianni. Może i nie czuł bólu, ale trudno było mu zapomnieć, kto na powitanie dał mu w twarz.
– No, tak – zreflektował się pośpiesznie. – Jak i Licavoli. Macie… wspólną przeszłość.
Po drugiej stronie na dłuższą chwilę zapanowała wymowna cisza. Słyszał wyłącznie przemykające ulicą samochody, niezakłócone nawet przez oddech wampira. Sage nie potrzebował tlenu, by normalnie funkcjonować.
– Mów dalej.
Nie uśmiechnął się, choć miał na to ochotę. Trudno było mu stwierdzić, czy zmiana w tonie stwórcy jakkolwiek go uspokajała.
– Podrzucę ci adres i jeśli masz ochotę, może się tam przejść. Ja muszę zajrzeć w inne miejsce, ale Carlisle uważa, że niekoniecznie dobrym pomysłem było zostawienie Isabeau samej… Wychodzi na to, że ich brat znowu wpakował się w kłopoty – wyjaśnił lakonicznie.
– Jednak znalazły Gabriela?
– Dobre pytanie. – Lawrence wywrócił oczami, całkowicie obojętny na to, że jego rozmówca i tak nie mógł tego zobaczyć. – W najlepszym wypadku samego zabiją.
– To nie jest śmieszne – obruszył się Sage.
– Och, ja nie żartuję – zapewnił pośpiesznie. – Isabeau miała wizję. I nie wyglądała na szczególnie zadowoloną z tego powodu.
– Cholera.
W jakiś pokrętny sposób to jedno słowo wydawało się tłumaczyć wszystko. Zwłaszcza mówiąc o tym na głos, uświadomił sobie, że może jednak sprawy miały się o wiele gorzej, niż początkowo mu się wydawało. Nie, to nie tak, że faktycznie się martwił, ale…
Przez chwilę obaj milczeli, Lawrence dodatkowo rozglądając się dookoła, by podać Sage’owi jakikolwiek punkt zaczepienia. Jakoś nie wątpił, że zwłaszcza teraz wampir nie będzie miał oporów przed wyświadczeniem mu przysługi, zwłaszcza że to brzmiało raczej tak, jakby miał zdecydować się na coś, co było ważne zwłaszcza dla niego. L. podejrzewał, że to kolejny cios poniżej pasa z jego strony, ale nie miał czasu na wątpliwości.
Na jednym z budynków udało mu się wypatrzeć nazwę ulicy. O dziwo, gdy tylko o niej wspomniał, po drugiej stronie znów zapanowała wymowna cisza.
– Jesteś pewien, że… to ta część miasta? – zapytał w końcu Sage i choć wyraźnie starał się zabrzmieć na obojętnego, wyszło mu to dość marnie.
– Jasne. A co?
Wampir po raz kolejny zwlekał z odpowiedzią.
– Nic takiego – powiedział w końcu, ale nieważne jak szczerze zabrzmiałyby te słowa, L. po prostu nie byłby w stanie mu uwierzyć. – Zaraz tam będę. A ty… nie rób nic głupiego, tak? Zwłaszcza jeśli to będzie miało związek z Beatrycze.
– Och… Ostatnim razem wyraziłeś się aż za jasno.
Rozłączył się, tym razem nawet nie czekając na odpowiedź. Palce wciąż nerwowo zaciskał na telefonie, przez chwilę mając ochotę rozwalić komórkę na kawałeczki – tak dla zasady, by zapewnić sobie chociaż chwilę świętego spokoju.
Kiedy podchwycił spojrzenie wciąż obserwującego go Carlisle’a, uprzytomnił sobie, że to wcale nie miało być takie proste.
– Licavoli mają niańkę. Zadowolony? – mruknął, jakby od niechcenia ruszając się z miejsca.
– Tak. – Po jego tonie trudno było stwierdzić, co tak naprawdę sobie myślał. – To wciąż dużo jak na ciebie.
– Wcale nie. Sage ich lubi – obruszył się. – Miałbym pretensje, gdybym nie dał mu znać, więc… Och, o czym my rozmawiamy? Dom, tak?
Nie doczekał się protestów i to było jedynym pozytywem w całym tym szaleństwie. Co prawda szczerze wątpił, by wrócenie do domu w magiczny sposób rozwiązało wszystkie problemy, ale perspektywa spotkania z Beatrycze mimo wszystko była zbyt kusząca, by ot tak ją zignorować. Gdyby miał pewność, że choć ona jedna była cała, łatwiej byłoby mu myśleć o wszystkim innym.
Tyle że to wciąż nie tłumaczyło wszystkiego. Lawrence z kolei miał złe przeczucia, których już nawet nie próbował wyjaśnić. Licavoli mieli to do siebie, że lubili wpakowywać się w kłopoty, ale sam nie był pod tym względem lepszy. Już od jakiegoś czasu wyczekiwali czegoś, co prędzej czy później musiało nadejść. Może w grę wchodził zwykły przypadek – tak jak z Alessią i tym wilkołakiem – ale mimo wszystko…
Nie wierzył w to.
I słusznie.
Przez moment poczuł się tak, jakby natrafił na jakąś niewidzialną ścianę. Zesztywniał, prostując się niczym struna, gdy w jego głowie rozbrzmiał głos. Telepatia nie była mu obca, ale to jedynie utwierdziło go w przekonaniu, że działo się coś niedobrego, a przy tym zdecydowanie innego od tego, czego przywykł doświadczać. Różnica okazała się równie diametralna, co i brzmienie tego głosu – męskiego, obojętnego i…
Lawrence sam nie był pewien czy się zmartwić, czy może roześmiać. To drugie byłoby kuszące, gdyby tylko mógł spojrzeć przeciwnikowi w twarz.
Znudziło ci się dręczenie jej i zamierzasz pobawić się ze mną?, pomyślał z przekąsem, ale nie doczekał się odpowiedzi. Tylko cisza, zupełnie jakby nic wartego uwagi nie miało miejsca.
– Ehm… L?
Głos Carlisle doszedł do niego jakby z oddali. Myślami wciąż był daleko, skupiony na próbach wyczucia istoty, która – był tego pewien – kręciła się gdzieś w pobliżu. Beatrycze zwykle reagowała na obecność Ciemność, więc tym bardziej musiało być w niej coś charakterystycznego. Może silniejszy niż do tej pory chłód albo…?
W roztargnieniu spojrzał na syna. Nie był pewien, kiedy ten ostatnim razem zwrócił się do niego akurat w taki sposób, ale to nie było ważne.
– Nie słyszałeś tego, prawda? – zapytał jakby od niechcenia.
Spojrzenie, którym obdarował go Carlisle, wydawało się mówić samo za siebie. Mimo wszystko spiął się, natychmiast orientując, że działo się coś wartego uwagi.
– Co masz na myśli? – zapytał, ale L. zbył to pytanie machnięciem ręki.
Przyśpieszył, choć nagle zwątpił, czy powrót do domu był takim dobrym pomysłem. Szedł przed siebie, ledwo powstrzymując się przed rzuceniem do biegu. Jego myśli wirowały, przybierając kierunki, od których zdecydowanie wolałby trzymać się z daleka.
– Wiem jak to zabrzmi, ale mamy towarzystwo – oznajmił takim tonem, jakby właśnie dyskutowali o pogodzie. Jedynie uśmiechnął się w pozbawiony wesołości sposób, go zauważył niepokój w oczach syna. – Mylę się? Dlaczego wciąż musimy rozgrywać to w ten sposób, zamiast rozwiązać sprawy raz na zawsze, hm?
W jakimś stopniu zdawał sobie sprawę z tego, że postępował głupio. Nieważne czy w pobliżu faktycznie znajdowała się Ciemność, czy może w nerwach jednak zaczynał wyobrażać sobie rzeczy, które tak naprawdę nie istniały. Sytuacja była napięta i to już od dłuższego czasu doprowadzało Lawrence’a do szału. Gdy pomyślał, że to w rzeczywistości mogło być związane z jakimś większym, skomplikowanym planem…
Cholera, nie. Skoro już musieli walczyć, chciał grać w otwarte karty. Pragnął walki twarzą w twarz, a nie zabawy cieniami, narastającego strachu i zastanawiania nad tym, czy krzywda, która spotykała kogoś mu bliskiego, nie była przypadkiem związana z kolejną intrygą Ciemności.
Powinni zakończyć to już dawno temu, ale nie miał pojęcia jak.
Chyba zaczynam rozumieć, dlaczego nie zapomniała cię przez tyle czasu… Życzysz sobie spotkania?, rozbrzmiało ponownie w jego głowie. Tyle wystarczyło, by uświadomił sobie, że jego dotychczasowe podejrzenia były słuszne. Kiedy na dodatek usłyszał wyniosłe, pozbawione jakichkolwiek emocji parsknięcie, przez moment naprawdę zaczął żałować. Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem organizowałem rodzinne spotkanie… Ale może masz rację. Miło byłoby w końcu poznać synową.
Tym razem niewiele brakowało, by dokonał cudu i mimo wyostrzonych zmysłów potknął się o własne nogi.
– Ani mi się… – zaczął, obojętny na obecność nieświadomego sytuacji Carlisle’a, ale nie miał okazji, żeby dokończyć.
Przecież gra i tak już się zaczęła.
W chwili, w której Ciemność wypowiedziała te słowa, mrok pochłonął wszystko.
Elena
Była pewna, że śni, chociaż nie przypominała sobie, by się kładła. Ale przecież musiała, skoro znów była tutaj – otoczona cieniami, na samym środku lustrzanej sali, gdzie z poszczególnych zwierciadeł spoglądały na nią jej własne odbicia.
Zaklęła, niecierpliwym ruchem zagarniając poły zdecydowanie zbyt długiej, czarnej sukienki. Okej, patrząc na siebie w jednym z luster, Elena musiała przyznać, że wyglądała nieźle. Jakby tego było mało, dostrzegła, że znów miała skrzydła – lśniące, wyróżniające się bielą na tle napierającego ze wszystkich stron mruku. Zawahała się, przez chwilę zdolna co najwyżej patrzeć na swoje odbicie i próbując zrozumieć sens tego, co działo się wokół niej.
Rafael obiecał, że ją ochroni. Wierzyła, że jego obecność wystarczy do uniknięcia akurat tych koszmarów. Tak przecież było, a ona przynajmniej przez jakiś czas nie wróciła do tego miejsca, gotowa przysiąc, że Ciemność w końcu darowała sobie akurat ten sposób na dręczenie wszystkich wokół. Wiedziała przecież, że ta istota pragnęła jej śmierci. Nie potrzebowała dodatkowych sygnałów i przypomnień, skoro doskonale zdawała sobie sprawę z istnienia klątwy.
I nie, ta śliczna sukienka nie miała tego wynagrodzić. To, że całkiem nieźle prezentowała się w czerni, również nie.
Przykro mi to słyszeć. Więc czego sobie życzysz, moja miła? Zawsze wychodziłem z założenia, że piękne kobiety zasługując na to, co najlepsze.
Zesztywniała, słysząc te słowa. Natychmiast okręciła się na pięcie, gotowa przysiąc, że tuż za nią stał ktoś, kto wypowiadał poszczególne słowa wprost do jej ucha – kuszący i zarazem niezwykle niepokojący szept, który…
Tyle że lustrzana sala była usta. Tak przynajmniej pomyślała w pierwszej chwili, nim ponownie zwróciła się ku swojemu odbiciu. Odskoczyła tak gwałtownie, że tylko refleks uchronił ją od upadku, gdy przypadkiem zaplątała się w tren sukienki. Krzyk zamarł jej na usta, tak jak i cała wiązanka zdecydowanie nie pasujących do kobiety, coraz to bardziej wyszukanych przekleństw.
Stał tuż za nią. Widziała wyraźnie jego cienistą postać i lśniące niepokojąco, całkowicie czarne oczy. Obejmował ją z czułością, trzymając dłoń na jej biodrze i jak gdyby nigdy nic przesuwając dłonią po jej odsłoniętej szyi. Natychmiast uniosła obie ręce do gardła, ale nie poczuła niczego – ani obcego dotyku, ani chciała, które mogłaby od siebie odsunąć.
Problem w tym, że przecież widziała. Jak urzeczona wpatrywała się w obraz, który objawił się w lustrze – również w siebie samą, zwłaszcza że tamta Elena zachowywała się inaczej. Ona z wdzięcznością przyjmowała każdą pieszczotę, wdzięcząc się i wyginając tak, by mógł ją dotykać. Nie zaprotestowała, kiedy wargi Ciemności musnęły jej szyję, a dłonie przesunęły wzdłuż jej ciała, jakby kreśląc kształty smukłej sylwetki. Dotykał ją w sposób, na który mogłaby pozwolić tylko Rafaelowi, a jednak jej odbicie nie protestowało i…
– Dosyć!
Ból przeszył jej dłoń, ale nie od razu zwróciła na to uwagę. Lustro rozsypało się na kawałki u jej stóp, poznaczone śladami świeżej, wciąż sączących się z otwartych ran krwi. W oszołomieniu – dysząc tak ciężko, jakby właśnie przebiegła maraton – spojrzała kolejno na roztrzaskane zwierciadło, a dopiero później na swoją wciąż zaciśniętą w pięść dłoń. Sącząca się krew lśniła równie intensywnie, co i w Przedsionku, po chwili sama z siebie przestając płynąć. Rany zamknęły się samoistnie, zupełnie jak za sprawą leczniczego dotyku Damiena, kiedy ten jeszcze był w stanie uzdrawiać.
Drżała jak osika, choć więcej było w tym obrzydzenia niż strachu. Choć wszystko było tylko iluzją, niemalże czułą obłapiające ją dłonie. Ten dotyk wzbudzał w niej obrzydzenie, sprawiając, że czuła się najzwyczajniej w świecie brudna. Momentalnie zapragnęła zrzucić z siebie tę przeklętą sukienkę – prezent, którego zwłaszcza w tej sytuacji nie zamierzała przyjmować. Gdyby nie to, że paradowanie bez ubrań po tym, co właśnie zobaczyła, nie brzmiało jak czyste szaleństwo, nawet by się nie zawahała.
Poruszając się trochę jak w transie, Elena zrobiła niepewny krok w tył. A potem kolejny i jeszcze jeden, póki nie natrafiła plecami na przeszkodę. Wciąż przyciskając dłoń do piersi, obejrzała się, by spojrzeć wprost w kolejne z luster. Tyle przynajmniej wywnioskowała, czując chłodną, gładką powierzchnię, która nie pozwalała jej przyjść dalej. Nie chciała się odwracać, ale to okazało się silniejsze od niej i…
Tym razem jej odbicie było dokładnie takie jak powinno. Spojrzała w parę nienaturalnie rozszerzonych, przestraszonych oczu – swoich własnych, bo wszędzie byłaby w stanie rozpoznać niebieskie, otoczone złocistymi cętkami tęczówki. Przez moment poczuła ulgę, ale ta prawie natychmiast zniknęła, wyparta przez wciąż narastające w jej wnętrzu wątpliwości.
W tym miejscu nic nie było właściwe. Wyczekiwała momentu, w którym chwilowy spokój ustąpi kolejnej chwili szaleństwa, z którym zdecydowanie nie chciała się mierzyć. Pragnęła się obudzić, ale choć w teorii wydawało się to proste – w końcu doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że śni – jednak kiedy przyszło co do czego…
Zamknęła oczy. Wciąż była w ciemnościach, czuła to całą sobą, ale nadal liczyła na to, że coś się zmieni.
Musiała się obudzić, żeby…
– Pamiętasz mnie? – usłyszała tuż przy uchu, ale tym razem głos nie rozbrzmiewał w jej głowie.
Był prawdziwy. I dobrze jej znany, bo przecież… należał do niej.
Nie od razu pojęcia, co się dzieje. Zrozumiała dopiero w chwili, w której ktoś bezceremonialnie objął ją od tyłu, zaciskając dłonie na jej szyi. Uścisk był silny, prawdziwy i w zupełności wystarczył, żeby pozbawić ją tchu.
Zrozumiała, że Hunter powiedział Mirze prawdę. To nie on zaatakował w tamtej uliczce, bawiąc się jej umysłem i zmuszając do walki z sobą samą. Nie on sprawił, że jej własne odbicie ożyło, próbując ją zabić…
Pojęcie prawdy niczego nie zmieniło – wciąż umierała, coraz bliższa tego, by znów zapaść się w pustkę.
Szarpnęła się, ale uścisk nie osłabł, wręcz przybierając na sile. Walcząc o oddech, zacisnęła palce na obejmujących ją dłoniach, za wszelką cenę próbując oderwać je od gardła – równie bezskutecznie, ale…
– Elena!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa