
Jaques
Stojąca w progu kobieta
uśmiechnęła się. Była smukła, jasnowłosa i – och, ta kwestia nie pozostawiała
najmniejszych wątpliwości – nieśmiertelna. Krwiste oczy mówiły same za siebie,
tak jak i nienaturalnie blada cera. Co więcej, miała w sobie coś
takiego, co momentalnie zapadało w pamięć. Zarówno jej postawa, jak i spojrzenie,
wydawały się sugerować, że w pomieszczeniu pojawił się ktoś ważny, kto
zasługiwał na równie wiele szacunku, co i sama Isobel.
Amelie, przeszło Jaquesowi przez myśl.
Nie spotkał jej wcześniej, ale ta kobieta po prostu pasowała mu do kogoś, kto
mógłby należeć do wielokrotnie wspomnianego w podaniach Śmiertelnego
Kwartetu. Królowa zresztą już wcześniej o nią pytała, najwyraźniej spodziewając
się nadejścia tej ze swoich podwładnych. Zresztą kto inny byłby na tyle
bezczelny, by pozwolić sobie na spóźnienie.
Zauważył,
że twarz Isobel wykrzywił grymas. Wyprostowała się niczym struna, gniewnie spoglądając
ku drzwiom. Jakby tego było mało, wcale nie wpatrywała się w Amelie, choć
to ta kroczyła przodem, bez chwili wahania ruszając w głąb pomieszczenia.
Robi się coraz ciekawiej.
Nie
wiedział w jaki inny sposób wytłumaczyć obecność osoby, która towarzyszyła
wampirzycy. Gabriel Licavoli był ostatnim, którego Jaques spodziewał się
zobaczyć w tym miejscu. W zasadzie którykolwiek przedstawiciel tego
rodu po prostu tutaj nie pasował. Jeśli dobrze udało mu się zorientować,
królowa coś do nich miała i to ze wzajemnością. Z drugiej strony, jego
myślenie opierało się przede wszystkim na tym, jak przebiegło jego ostatnie
spotkanie z Laylą i Isabeau. Każda z nich miała dość powodów,
żeby chcieć się zemścić, więc co tu dopiero mówić o ich bracie?
Och,
Licavoli zawsze bywali problematyczni.
Nic nie wskazywało
na to, by Gabriel go zauważył. Cóż, przynajmniej na razie, bo wydawał się
bardziej zaintrygowany miejscem, w którym się znalazł. Na pierwszy rzut oka
wydawał się równie rozluźniony, co i Amelie, zupełnie jakby wparowywanie w sam
środek urządzanych przez Isobel spotkań było czymś, co zdarzało mu się nie raz.
Jedynie czujne spojrzenie, którym wodził na prawo i lewo, sugerowało, że rzeczywistość
była nieco inna, a nieśmiertelny przejmował się bardziej niż raczył
przyznać.
Cisza miała
w sobie coś przenikliwego, bardziej niepokojącego niż chwilę wcześniej,
gdy uwaga skupiała się na miotającej w gniewnie królowej. Potrzeba było
kilku sekund, by pierwszy szok minął, a wszystko potoczyło się bardzo szybko.
Isobel kolejny
raz zaskoczyła go błyskawicznymi ruchami, stanowiącymi wzywanie nawet dla
wyostrzonych zmysłów. Dosłownie zmaterializowała się na drugim krańcu
pomieszczenia, rzucając na Gabriela z gracją polującej pantery. Nawet nie
drgnął, kiedy bezceremonialnie przycisnęła go do ściany – i to w na
tyle gwałtowny sposób, że jeden ze zdobiących ją obrazów z hukiem spadł na
ziemię.
– Królowo… –
rzucił jak gdyby nigdy nic Gabriel. Jego głos zabrzmiał w nieco tylko
zdławiony sposób, zwłaszcza że wampirzyca wydawała się być na dobrej drodze do
tego, by pozbawić go tchu.
Śmiech,
którym wybuchła w odpowiedzi, nie miał w sobie nawet krztyny radości.
Przypominało to raczej histeryczny chichot, który dał Jaquesowi do myślenia.
Nie chciał myśleć o Isobel źle, ale w tamtej chwili wyglądała na kogoś,
kto pozwolił sobie na całkowite wytrącenie z równowagi. Już wcześniej
wydawała się mieć problem z panowaniem nad emocjami, ale to mógł jeszcze
zrozumieć – śmierć Huntera miała prawo ją zdenerwować. Tyle przynajmniej
wywnioskował z tego, co zdążyła powiedzieć, bo wciąż nie wiedzieli
najważniejszego. Jaques nie mógł pozbyć się wrażenia, że królowa nie miotałaby
się aż do tego stopnia, gdyby chodziło o zwykłą stratę podwładnego.
A teraz
stała przed Gabrielem, zachowując się jak ktoś, kto właśnie postradał zmysły.
To tym bardziej nie było dla wampira zrozumiałe.
– Królowo! –
powtórzyła z niedowierzaniem Isobel. Przez moment wyglądała na bliską
tego, by znów się roześmiać. – Ty… Po tym wszystkim? – zapytała, mocniej
zaciskając palce na przodzie koszuli nieśmiertelnego. – Kpisz sobie ze mnie?
– Nie
śmiałbym.
Jego słowa
jedynie bardziej ją rozjuszyły. Wszyscy wyraźnie wyczuli powiew mocy, kiedy z jej
pomocą zdecydowała się odrzucić Gabriela od siebie. I tym razem się nie
bronił, zupełnie jakby spodziewał się takiego powitania. A może nawet
gorszego, bo obserwując miotającą się królową, Jaques był gotów przysiąc, że
tylko cudem powstrzymywała się przed rozerwaniem niechcianego gościa na
kawałki.
– Pani –
wtrąciła ze swojego miejsca Amelie.
Nieśmiertelna
momentalnie zwróciła się ku niej. Jej oczy zabłysły gniewnie, kiedy dla odmiany
ruszyła ku wampirzycy, wciąż pulsując gniewem i krążącą mocą. Cienie
podążyły za nią, kłębiąc się wciąż ocierając o ciało wampirzycy. Jaques
przypomniał sobie, że kiedyś słyszał, że żywiły się negatywnymi emocjami i może
faktycznie tak było – kto jak kto, ale Isobel musiała być ich pełna.
– Co to ma
znaczyć? – wycedziła przez zaciśnięte zęby królowa. – W co pogrywasz? –
zażądała wyjaśnień, nie odrywając wzroku od wampirzycy.
Amelie
wydawała się spokojna, choć tym tylko bardziej wytrącała swoją panią z równowagi.
Stała wyprostowana, bez większych emocji spoglądając w twarz zagniewanej
wampirzycy.
–
Przyszliśmy razem, bo Gabriel zgodził się mi towarzyszyć – wyjaśniła takim
tonem, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie. – Byłam zaskoczona, kiedy
wezwałaś mnie do siebie. Myślałam…
– A miałam
powody, by zacząć w ciebie wątpić? – przerwała chłodno Isobel. – Sama byś
się nie pofatygowała. Działałaś na własną rękę od chwili balu, a teraz… –
Urwała, nerwowo zaciskając usta. – Czy i ciebie mam uznać za zdrajczynię,
Amelie?
– Jestem
ostatnią osobą, która zrobiłaby coś przeciwko swoim przekonaniom – stwierdziła
wymijająco Amelie.
Twarz królowej
wykrzywił grymas.
– A jakie
są twoje przekonania? – nie dawała za wygraną. – Słyszałam to i owo o tym,
co robiłaś w ostatnim czasie. Po tym jak ja… Wiedziałaś? Nie ostrzegłaś mnie,
co może się stać, jeśli tknę dziewczynę?
Jaques nie
miał pojęcia, o czym rozmawiały, ale i tak przysłuchiwał im się jak
urzeczony. W roztargnieniu tulił do siebie Cassandrę, mimowolnie myśląc o tym,
że spotkanie zdecydowanie nie wyglądało tak, jakby mógł się tego spodziewać. Och,
przeciwnie – zrobiło się dużo ciekawsze, nawet jeśli nie miał pewności, dokąd
to całe szaleństwo zmierzało.
– To nasz
odwieczny problem, pani – doszedł go opanowany głos Amelie. – Nigdy nie słuchałaś
moich rad, póki nie przekonałaś się, że są słuszne.
Gdyby
ktokolwiek inny pozwolił sobie na takie słowa, jak nic byłby martwy. Z Amelie
było inaczej, ale i w jej przypadku bezpośredniość nie przeszła bez echa.
Wampirzyca nagle jęknęła, po czym ciężko osunęła się na kolana, chwytając się
za głowę, kiedy nagle zaatakował ją ból. Jaques dobrze znał te sztuczki,
zwłaszcza że sam wielokrotnie je stosował. Moc bywała przydatna, zwłaszcza gdy
miało się do czynienia z osobą, która nie potrafiła się jej przeciwstawić.
Element zaskoczenia również robił swoje, wampir zresztą nie wątpił, że
pierwotna nie była nawet w połowie aż tak subtelna jak on, kiedy karał
Cassandrę.
Dziewczyna musiała
zrozumieć, co się dzieje, bo mocniej chwyciła go za ramię. Widzisz już, co miałem na myśli, ptaszyno, zwrócił się do niej, nie
zamierzając tracić czasu na uspokajanie jej. Skoro wkroczyła w ten świat –
świadomie bądź nie – lepiej dla niej było, by jak najszybciej przywykła do
takich widoków.
Gdzieś za
plecami Isobel Gabriel jednak zdecydował się poruszyć, z trudem dźwigając
się na nogi. Poruszał się ostrożnie, nieznacznie krzywiąc; chwycił się za bok,
przyciskając dłoń do obolałych żeber. Z powątpiewaniem spojrzał na Isobel i wciąż
skuloną na ziemi Amelie, przez moment wyglądając na chętnego zainterweniować,
ale ostatecznie tego nie zrobił. Po prostu patrzył, biernie obserwując i czekając.
Spokój
zapanował nagle, wraz z kolejną chwilą głuchej ciszy. Amelie wciąż klęczała
na posadzce, z pochyloną głową i przysłaniającymi twarz jasnymi
włosami. Nawet nie jęknęła, przyjmując ból w ciszy i coś w jej
postawie uprzytomniło Jaquesowi, że nie przechodziła przez to po raz pierwszy.
Wyglądało to tak, jakby już w chwili przekroczenia progu mieszkania
wiedziała, czego powinna spodziewać się po królowej. Zupełnie jakby czytała w królowej
jak w otwartej księdze, bez trudu przewidując jej ruchy i dobrze
rozumiejąc, na ile mogła sobie pozwolić, by zdołać spotkanie przeżyć.
Isobel
stała nad nią niczym kat, wciąż zagniewana. Dłonie zacisnęła w pięści, a pociemniałe
od nadmiaru tęczówki utkwiła w swojej podwładnej. Patrzyła na Amelie tak,
jakby sama nie była pewna, co z wampirzycą zrobić, choć jedno było pewne –
zdecydowanie nie zamierzała nieśmiertelnej zabić.
– Wstań –
powiedziała w końcu.
Nie musiała
długo czekać na spełnienie polecenia. Amelie podniosła się z gracją, choć
wciąż nie patrzyła Isobel w oczy. Mimo wszystko nie straciła przez to na
pewności siebie, wciąż emanując rodzajem charyzmy, której niejeden mógłby jej
pozazdrościć.
Królowa
przez dłuższą chwilę milczała, ważąc każde kolejne słowo.
– Co ja mam
z wami zrobić? Nie tylko z tobą… Tak, wiem, dlaczego tutaj jesteś,
Gabrielu – oznajmiła, nawet się nie odwracając. Licavoli drgnął, ale nie odezwał
się nawet słowem. – Zadziwia mnie twoja bezczelność. Albo desperacja.
– Gabriel
przyszedł ze mną, bo…
– Ponieważ
jest bezczelny. Przed chwilą to powiedziałam – ucięła Isobel, natychmiast
wchodząc Amelie w słowo. – Jak to mawiają ludzie? Jak trwoga to do Boga? –
Z niedowierzaniem potrząsnęła głową. – Po kim jak po kim, ale po tobie się
tego nie spodziewałam… Ale zaintrygowałeś mnie na tyle, bym chciała negocjować.
Na osobności.
– Pani… –
zaczęła raz jeszcze Amelie, ale wystarczyło jedno spojrzenie, by ją uciszyć.
– Idźcie
już stąd. Wszyscy – rzuciła nieznoszącym sprzeciwu tonem. – Sama was znajduję, jeśli
uznam to za stosowne. Na tę chwilę powiedziałam wszystko, co chciałam.
Jaques ze
świstem wypuścił powietrze. I tyle? Nie był pewien czy czuł się bardziej
rozczarowany, czy może jednak mu ulżyło. Przebywanie z zagniewaną królową
zdecydowanie nie należało do przyjemniejszych doświadczeń, a jakaś jego
cząstka pragnęła natychmiast się ewakuować, ale z drugiej strony…
Zawahał
się, kiedy poczuł na sobie przenikliwe spojrzenie ciemnych oczu Gabriela. Nie
miał pewności czy ten zauważył go dopiero w tamtej chwili, czy może już
wcześniej, ale to nie było ważne. Wyraźnie za to poczuł, że gdyby tylko
nieśmiertelny miał po temu okazję, bez wahania rzuciłby się do ataku.
Najwyraźniej nic się nie zmieniło – za siostry dalej był gotów zabić, co na
swój sposób bywało rozkoszne. To, że w obecnej sytuacji nie mógł sobie na
to pozwolić, tym bardziej.
– Chodź,
ptaszyno – powiedział jak gdyby nigdy nic Jaques, ujmując dziewczynę za rękę.
Nie
zaprotestowała, posłusznie podążając za nim w kierunku drzwi. Zauważył, że
obejrzała się na Gabriela, ale prawie natychmiast uciekła wzrokiem gdzieś w bok.
Wahała się? Nie miał pewności, ale coś w jej reakcji wystarczyło, by tym
bardziej zapragnął ją stąd zabrać. Obecność Licavolich nie była dobra, choć
zarazem stanowiła dobry pretekst, by przypomnieć dziewczynie, kto ją porzucił. W końcu
o to cały czas chodziło – obiecali jej pomoc, a kiedy przyszło co do
czego…
Wyszli jako
ostatni, starannie zamykając za sobą drzwi. W korytarzu momentalnie
zauważył milczącego, obserwującego ich biernie Simona, ale nie skomentował tego
nawet słowem.
Jedynie uśmiechnął się z wyższością, wręcz wyzywająco i –
wciąż trzymając Cassandrę blisko siebie – bez pośpiechu sprowadził dziewczynę
po schodach.

Claire
Nie wierzyła w to, co
robi. Wymykanie się z domu zdecydowanie nie było czymś, co zdarzało jej się
na co dzień. W zasadzie sama kwestia wychodzenia cichaczem była czymś, co
absolutnie do Claire nie pasowało, ale tym razem nie miała wyboru. Czuła się
dziwnie, zupełnie jakby w chwili, w której ktoś zdołałby ją zauważyć,
mógł zorientować się gdzie i w jakim celu szła. To było głupie,
zwłaszcza że bliscy nie mieli w zwyczaju przenikać jej umysłu bez
potrzeby, ale i tak nie mogła pozbyć się wrażenia, że wyglądała jak
chodzące poczucie winy… Albo ktoś, kto miał nad głową wielką tabliczkę, która
wszem i wobec oznajmiała, że właśnie planowała zrobić coś głupiego.
Inna
sprawa, że nie mogła pozbyć się wrażenia, że umykało jej coś istotnego. Wszyscy
zachowywali się dziwnie, trzymając razem, zupełnie jakby na zewnątrz grasowało
coś niebezpiecznego. Mama też prosiła, by nie próbowała wychodzić w pojedynkę,
a jednak… Och, zupełnie jakby miała wybór! Już widziała minę któregokolwiek
z kuzynów na prośbę, by towarzyszyli jej w wyprawie do Seattle, bo
musiała podrzucić najnowszy wiersz osobie, którą wszyscy najpewniej nienawidzili.
Jakby tego było mało, ona też powinna, a jednak…
Wiedziała,
że prędzej czy później będzie musiała zobaczyć się z Claudią. Ta myśl nie
dawała jej spokoju od chwili, w której dowiedziała się, kim ta dla niej
była. Kłamstwo Rufusa wciąż doprowadzało ją do szału, zresztą jak i to, że
ojciec jak zwykle zdecydował się na najprostsze dla niego rozwiązanie i po
prostu uciekł, ale wywołany tym żal zszedł gdzieś na dalszy plan. W zamian
dręczyła ją inna myśl, której nie potrafiła zignorować, choć zdrowy rozsądek
podpowiadał, że powinna – i to nie tylko dlatego, że już ostatnim razem
Claudia dała jej do zrozumienia, że zamierzała się wynieść.
Cóż, myśl o tym,
że najpewniej wybierała się do dawno opustoszałego mieszkania, wcale jej nie
zniechęcała. Przeciwnie, bo Claire liczyła na to, że nawet jeśli przyjdzie jej
zawrócić przy zamkniętych drzwiach, przynajmniej będzie miała poczucie, że
zrobiła tyle, ile mogła. Próbowałaby, a przecież o to chodziło.
Z jakiegoś
powodu czuła, że oszukiwała samą siebie.
Zadziwiająco
łatwo przyszło jej odtworzenie drogi, którą prowadziła ją Claudia. Aż za dobrze
pamiętała wieczór, kiedy wiedziona impulsem wróciła na miejsce śmierci Setha i napatoczyła
się na wampirzycę. Ten sam instynkt wydawał się prowadzić ją i tym razem,
Claire zaś nie pozostało nic innego, jak po prostu mu się poddać. Nie bała się,
najzwyczajniej w świecie podążając w kierunku, który wydawał jej się
właściwy. Co więcej, przez cały ten czas czuła, że postępuje dobrze, zupełnie
jakby ktoś przez cały czas trwał u jej boku, szepcąc kojące, pocieszające
słowa. Przez myśl przeszła jej nawet co najmniej irracjonalna wizja, jakby to
odbicie pochwalało jej decyzję, pomagając w zrealizowaniu planu.
Och, no i musiała
to zrobić akurat tego wieczora. Śpieszyła się, czując co najmniej tak, jakby właśnie
ścigała się z czasem. Tylko na tym potrafiła się skupić – na jak
najszybszym dotarciu do zaniedbanego mieszkania, w którym Claudia i Oliver
ugościli ją ostatnim razem.
Mimo
wszystko obawiała się, że zbłądzi. Nawet gdy weszła na niewielką, obskurną
klatkę schodową, obawiała się tego, że pomyliła adresy. Nie znała Seattle,
przez większość czasu kierując się wskazówkami bliskich albo powracając do
miejsca, w którym była. Sęk w tym, że pamięć bywała zawodna, a ona
odwiedziła Claudię zaledwie raz, tak się przy tym denerwując, że to nie
zapamiętanie drogi stanowiło dla niej największy priorytet. W gruncie
rzeczy wtedy nawet nie przyszło jej do głowy, że będzie chciała wrócić.
Zamrugała
nieco nieprzytomnie, gdy stanęła przed zamkniętymi drzwiami mieszkania na
najwyższym piętrze. Czuła się tak, jakby właśnie wyrwała się z transu – trochę
jak po napisaniu wiersza, kiedy nagle docierało do niej, że już po wszystkim i właśnie
działo się coś ważnego. Ten sam niepokój pojawił się również w tamtej
chwili, gdy zamarła z uniesioną, zwiniętą w pięść dłonią, szykując
się do tego, żeby zapukać.
Nie miała
po temu okazji. Drzwi otworzyły się same, a potem cudza dłoń chwyciła ją
za nadgarstek, bezceremonialnie wciągając do wnętrza mieszkania.
– Ty… –
wykrztusiła Claudia. Zmierzyła Claire wzrokiem, jakby niedowierzając, że przed
nią mogłaby stać akurat ta dziewczyna. – Co ty tu robisz, do cholery?
– Musiałam
przyjść – oznajmiła bez wahania Claire, aż nazbyt dobrze zdając sobie sprawę z tego,
że to niczego nie tłumaczyło.
Niespokojnie
rozejrzała się po mieszkaniu. Nic a nic nie zmieniło się od chwili, w której
była tu ostatnim razem. Jedyną różnicę stanowiła niewielka walizka, którą
dostrzegła przy wyjściu, a która momentalnie uświadomiła jej coś
istotnego.
Wciąż czując
się trochę tak, jakby trwała w transie, spojrzała Claudii w twarz.
– Wyjeżdżasz?
Wampirzyca
prychnęła. Nerwowym gestem przeczesała włosy palcami, w następnej
sekundzie zaczynając niespokojnie krążyć. Na chwilę przystanęła, zwrócona do
Claire plecami, dopiero po chwili decydując się na dziewczynę spojrzeć.
– A na
co ci to wygląda? – żachnęła się. – W zasadzie powinnam być w drodze.
Jestem gotowa od godziny, ale… – Urwała, po czym uciekła wzrokiem gdzieś w bok.
– Nieważne. Co tu robisz? – ponagliła. – Jesteś sama, więc raczej nie stwierdziłaś,
że jednak wypadałoby sprowadzić na mnie rodzinkę. Skoro tak, to mi wyjaśnij
albo po prostu idź sobie i nie zmuszaj do dalszego tracenia czasu.
Dalszego?, pomyślała z powątpiewaniem
Claire. To brzmiało tak, jakby Claudia spodziewała się wizyty, a jednak…
Energicznie
potrząsnęła głową, próbując się uspokoić. Musiała skupić się na tym, co ważne,
choć to wcale nie było takie proste.
– Przyszłam
sama. Ja po prostu…
Claudia się
skrzywiła.
– Co? –
ponagliła.
Claire nie
odpowiedziała od razu, wciąż rozglądając się po mieszkaniu. Wyczuła ruch za
plecami, a kiedy obejrzała się przez ramię, dostrzegła wyglądającego z sąsiedniego
pomieszczenia Olivera. Przynajmniej od jeden uśmiechnął się na jej widok – w szczery,
pełen wdzięczności sposób. Pamiętała, co przekazał jej podczas ostatniego
spotkania, chociaż wciąż nie miała pewności, czy jego stosunek do Claudii był
słuszny. Ten chłopak był zdecydowanie zbyt dobry albo po prostu głupi.
Tyle że
teraz sama tutaj była. Przyszła, choć samej sobie sensownie nie potrafiła tego
wytłumaczyć. Claudia zrobiła dość, by nawet po tym, co wydarzyło się u Rosalee,
Claire miała dość powodów, by trzymać się od niej z daleka, a jednak…
– Przestańcie
się tak do siebie szczerzyć, dobra? A ty tam się szykuj, chyba że w końcu
zamierzasz dać mi spokój – zniecierpliwiła się Claudia, rzucając Oliverowi
rozdrażnione spojrzenie. – Doprawdy, nie mam czasu na takie głupoty. Na litość
bogini… – wymamrotała, w pośpiechu wyrzucając z siebie kolejne słowa.
Coś w jej
zachowaniu uprzytomniło Claire, że wampirzyca jak najbardziej byłaby skłonna do
tego, by wyrzucić ją za drzwi. Z równym powodzeniem mogłaby po prostu zabrać
walizki i odejść, zwłaszcza że w mieszkaniu nic jej nie trzymało – i to
łącznie z Oliverem.
Wtedy z całą
mocą zrozumiała, dlaczego przez całą drogę czuła się tak, jakby ścigała się z czasem.
To było tak, jakby jakimś cudem wiedziała, że akurat dzisiaj Claudia zdecyduje
się zniknąć. Jakby tego było mało, wciąż była gotowa przysiąc, że również
wampirzyca nieświadomie opóźniała wyjście, wydając się wyczuwać, że będzie
miała gościa.
Albo obie zaczynamy wariować, albo…
Nie
dokończyła tej myśli. Wciąż milczała, w zamian zamaszystym ruchem podając
Claudii notatnik, który ze sobą przyniosła. Przez całą drogę tuliła notatnik do
piersi, czując się przy tym trochę tak, jakby niosła tykającą bombę, mogącą w każdej
chwili eksplodować – i to nawet przed czasem. W gruncie rzeczy nawet
nie potrafiła stwierdzić, ile tak naprawdę pozostało do wybuchu.
Claudia
zesztywniała, przez chwilę spoglądając na Claire tak, jakby widziała ją po raz
pierwszy. Nie odezwała się nawet słowem, po chwili po prostu ujmując notatnik.
Nie pytając o nim, otworzyła go na pierwszej stronie – dokładnie tam,
gdzie znajdowało się jedyne, zapisane jeszcze we Florencji haiku.
Choć
wydawało się to niemożliwe, wampirzyca jeszcze bardziej pobladła.
– Ten
wiersz… – zaczęła w końcu.
– Powinien
trafić do ciebie. Czułam to od pierwszej chwili – wyjaśniła cicho Claire. – Ja…
dowiedziałam się kilku rzeczy. Możemy porozmawiać? – dodała, w gruncie
rzeczy oczekując wyłącznie odmowy.
Nic
podobnego nie miało miejsca. Claudia obrzuciła ją jeszcze jednym, wymownym
spojrzeniem, po czym po prostu odwróciła się na pięcie i szybkim krokiem
ruszyła do salonu.
Claire nie
pozostało nic innego, jak po prostu podążyć za nią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz