14 maja 2019

Dwieście osiemdziesiąt sześć

Beatrycze
– Ehm… To co wy właściwie robicie?
Dobre pytanie.
Czuła się co najmniej nieswojo. W milczeniu siedziała przy kuchennym stole, z uwagą przypatrując zajmującej miejsce po przeciwnej stronie Joce. Dziewczyna uśmiechała się blado, zresztą wyglądała o wiele lepiej niż w wieczór, w którym brat Rafaela przyprowadził ją do domu – zapłakaną i przerażoną tym, czego doświadczyła w kostnicy.
Tyle że to nie uspokajało Beatrycze. Fakt, że nie były z Jocelyne same, tym bardziej. Może gdyby chodziło o kogoś innego, mogłaby udawać, że nic wartego uwagi nie miało miejsca, ale trudno było jej ignorować Emmetta. Wampir obserwował je z zaciekawieniem, mimo wszystko i tak zaskakująco cichy jak na kogoś, kto zwykle nie szczędził sobie niewybrednych komentarzy.
Nie trzeba było wiele czasu, by pojawiło się więcej osób. W pierwszym odruchu Beatrycze ucieszyła się na widok Alice, ale entuzjazm przygasł w chwili, w której wampirzyca przysiadła na blacie, krzyżując nogi w łydkach i obserwując rozwój wypadków z nie mniejszym zainteresowaniem, co i jej przybrany brat. Była jeszcze Rosalie i nawet to, że milcząca blondynka trzymała się na uboczu, udając brak zainteresowania, nie okazało się pomocne.
Beatrycze jęknęła w duchu. Podejrzewała, że dla postronnego obserwatora, scena wyglądała co najmniej dziwnie – ona, Joce i krążący wokół stołu, przesadnie skupiony Cammy. No i Puszek. Roześmiana walentynka ostatecznie i tak musiała wylądować z powrotem w jej rękach, przez co Trycze czuła się tak, jakby w każdej chwili mogło wydarzyć się coś nieprzewidywalnego.
– Ciężko pracować w takich warunkach – mruknął bez przekonania Cameron. Wzniósł oczy ku górze jakby w niemej prośbie o cierpliwość. – Dobra, po kolei. A wy – wymownie zerknął na Cullenów – przynajmniej nie przeszkadzajcie, skoro już musicie tutaj siedzieć.
– Nikt jeszcze niczego nie powiedział – żachnęła się Alice. – A ja niczego nie widzę… Pewnie przez ciebie i Joce, ale to drażniące. – Wydęła usta. – Ale chyba widzę, co kombinujecie.
W tamtej chwili Beatrycze pożałowała, że wampirzyca nie była w stanie powiedzieć o przyszłości niczego konkretnego. Może gdyby wprost oznajmiła, że widzi dom w sąsiednim stanie albo od razu na orbicie, Cameron darowałby sobie eksperymenty z telepatią. Niestety, na to najwyraźniej się nie zanosiło, więc pozostała jej co najwyżej nadzieja na to, że chłopak faktycznie wiedział, co robi.
– I tak zaczniemy powoli. No i nie oczekuję cudów. – Cammy posłał jej blady uśmiech. – Tak tylko przypomnę, że ja też mieszam innym w głowach. Nie sądzę, by to różniło się od tego, co robi Lawrence.
– Mhm…
I znikał. O tym wcześniej nie pomyślała, ale nagle wydało jej się w pełni naturalne. Skoro trzymała coś, co do niego należało, najpewniej mogła spodziewać się również tej umiejętności. Cammy był uzdolniony nie tylko z racji właściwych wampirowi takiemu jak on zdolności. Telepatia pozostawała sprawą drugorzędną, bo jego wyjątkową zdolnością tak naprawdę pozostawała niewidzialność. Co więcej, tego jednego Beatrycze już zdążyła doświadczyć, poniekąd rozumiejąc tę umiejętność lepiej niż jakąkolwiek inną. Tu nie chodziło tylko o stawanie się przeźroczystą, jak początkowo sądziła. Tak naprawdę Cameron odcinał się od wszystkiego, czyniąc dochodzące do niego bodźce czymś mniej znaczącym, odległym i…
– Beatrycze!
Aż podskoczyła, przez moment sama niepewna, kto z obecnych wypowiedział jej imię. W pośpiechu odłożyła pluszową walentynkę na stół, co najmniej jakby w dłoniach trzymała coś niebezpiecznego. Poderwała głowę, w panice rozglądając się po kuchni, by upewnić się, że wszystko było na swoim miejscu.
Cammy westchnął. Przeniosła na niego wzrok, kiedy oparł się o stół, przez moment sprawiając wrażenie przede wszystkim zmęczonego.
– Zaczęłaś znikać – wyjaśnił usłużnie. – To też przydatna sprawa, ale sądziłem, że zaczniemy od czegoś innego, ale… Hm, tak też może być.
Spojrzała na niego z niedowierzaniem.
– Zaczęłam… – Urwała, po czym energicznie potrząsnęła głową. Gdyby jej serce wciąż biło, w tamtej chwili jak nic trzepotałoby się jak szalone. – Wyszło mi? Tak po prostu? Ale…
– To nie jest trudne – stwierdził z nieco pobłażliwym uśmiechem Cameron.
– Jak dla kogo! – zaoponowała. – Może dla ciebie, ale…
Zamilkła, w zamian nerwowo przyciskając dłoń do ust. To naprawdę miałoby być takie proste? Ze zdolności Alice i Jaspera też skorzystała praktycznie ot tak, ale właśnie w tym leżał największy problem. Za każdym razem robiła to nieświadomie, nie mając żadnego wpływu na to, co się wydarzy. Jak miałaby wykorzystywać swoje zdolności do czegokolwiek, skoro każdy nowy dar, który „pożyczała” od prawowitego właściciela, niósł ze sobą konieczność uczenia się wszystkiego od podstaw?
Znikanie i tak było w tym wszystkim najmniej szokujące. Prawda była taka, że im dłuższej czuła na sobie cudze spojrzenia, tym bardziej tego pragnęła – rozpłynąć się w powietrzu; po prostu zejść im z oczu i…
Bo właśnie o to w tym chodzi – o pragnienie, by chcieć to zrobić.
W oszołomieniu spojrzała na Camerona. To nie był pierwszy raz, kiedy doświadczała mentalnego przekazu. Może to brzmiało jak czyste szaleństwo, ale rozbrzmiewający w jej głowie głos, wcale nie robił na niej wrażenia. Przeciwnie – chyba nawet zaczynała do tego przywykać. Jakby nie patrzeć, nie tak dawno temu spoglądała na świat oczami zjawy. Beatrycze podejrzewała, że po tym tak naprawdę mało co miało szansę, by wytrącić ją z równowagi.
Ze świstem wypuściła powietrze. Gdyby to faktycznie było takie proste…
– Joce – wymamrotała, wbijając wzrok w swoje dłonie. – Nie żebym nie cieszyła się z jej widoku, ale dalej nie wiem, dlaczego po nią pojechałeś – dodała, po czym mimowolnie spięła się, gdy przez myśl przeszło jej, co mogło kryć się za tą decyzją.
Dobry Boże, miała tylko nadzieję, że nie planował podsunąć jej również czego, co dotyczyłoby zdolności tej dziewczyny. Co prawda nie miała pewności, jaki pożytek akurat teraz miałaby z nekromancji, ale skoro nawet Jocelyne nie radziła sobie ze swoimi umiejętnościami…
– Och, to proste – wtrąciła sama zainteresowana. Głos Joce zabrzmiał niemalże pogodnie. – Jestem podatna hipnozę. Chyba. – Oparła się o stół, wspierając brodę na splecionych ze sobą dłoniach. – Przekonaj mnie, żebym coś zrobiła. To może być zabawne.
Beatrycze otworzyła i zaraz zamknęła usta. Nie tego się spodziewała.
– Przepraszam?
– Mówiłaś o hipnozie – przypomniał usłużnie Cammy. – Możesz popróbować na Joce. Sama widzisz, że nie ma nic przeciwko.
– Beatrycze ufam – stwierdziła ze spokojem dziewczyna.
Gdzieś za jej plecami rozległ się jęk.
– Mnie nie mówisz takich rzeczy – rzucił niemalże urażonym tonem Emmett.
– Ciekawe dlaczego… – mruknęła jakby od niechcenia Rosalie.
Alice jedynie parsknęła śmiechem. W normalnym wypadku Beatrycze zareagowałaby podobnie, ale w tamtej chwili zdecydowanie nie czuła powodów, by odczuwać rozbawienie. Tak naprawdę była przerażona – i to najdelikatniej rzecz ujmując. Już sama nie była pewna, co powinna czuć w tej sytuacji.
Gdyby do tego wszystkiego ufała sobie, może byłoby łatwiej. W tamtej chwili nie podzielała entuzjazmu Jocelyne, choć ten równie dobrze mógł znaczyć, że dziewczyna po prostu nie wierzyła w powodzenie czekającego je zadania. Jeśli Beatrycze miała być ze sobą szczera, chyba ten scenariusz odpowiadał jej najbardziej ze wszystkich.
O mój Boże…
Zamrugała kilkukrotnie, bezskutecznie próbując się uspokoić. Wyprostowała się na swoim miejscu – zaciskając przy tym dłonie w pięści, przez co omal nie zmiażdżyła pluszowej walentynki – spróbowała skupić się na twarzy nekromantki. Wbiła w nią wzrok, wciąż niepewna tego, co powinna zrobić później. Obserwowała, ale… Co z tego? Poczuła się co najmniej nieswojo, tkwiąc w miejscu i mogąc co najwyżej bezmyślnie wpatrywać się w Joce.
Poczuła się jeszcze dziwniej, kiedy ich spojrzenia się spotkały. Pamiętała, że L. twierdził, że z czasem kontakt wzrokowy czy aż taka bliskość przestawały być potrzebne, ale na dobry początek wolała ułatwić sobie zadanie. I tak nie spodziewała się cudów, choć próba wpłynięcia na cudzy umysł i tak brzmiała lepiej, niż gdyby miała wykorzystywać moc. Z dwojga złego wolała to niż posługiwać się zdolnościami, które koniec końców mogły okazać się niebezpieczne.
– Hm… Na razie wygląda to jak pojedynek na spojrzenia.
To była tylko niewinna uwaga, dość łagodna jak na coś, co padło z ust Emmetta, ale Beatrycze i tak zapragnęła z jękiem uderzyć głową w blat stołu. Jakoś nie wątpiła, że wampir dobrze bawił się jej kosztem, najpewniej nie jako jedyny. Znów zaczęła drażnić ją obecność zarówno jego, jak i pozostałych, choć Rose i Alice przynajmniej były na tyle uprzejme, żeby milczeć. Nie miało znaczenia, że nie robiły niczego złego, skoro poczucie bycia obserwowaną i tak okazało się bardziej drażniące niż cokolwiek innego.
Mocniej zacisnęła dłonie w pięści. Potrzebowała chwili, by uspokoić się na tyle, by choć trochę poluzować uścisk.
– Beatrycze? – zamartwiła się Joce, lekko przekrzywiając głowę.
– Możemy przerwać, jeśli… – zaczął Cammy, ale stanowczo zaprzeczyła, nawet na niego nie patrząc.
– Dajcie mi chwilę.
Nie chciała tak po prostu tego przerwać. Tym razem nie potrzebowała taryfy ulgowej, a przynajmniej do tego próbowała się przekonać. Musiał istnieć jakiś sposób, by wszystko uporządkować – zacząć panować nad czymś, co mimo wszystko powinno przychodzić jej naturalnie. Wszystko miało jakieś zasady. W to przynajmniej wierzyła, przez całe wieki mogąc obserwować dość, by wyciągnąć odpowiednie wnioski. Nawet w postępowaniu Ciemności była w stanie dopatrzeć się konkretnego schematu; wiedziała, co do niego pasowało, a co nie. Tak samo było ze światem umarłych, z telepatią, z każdym darem. Czasami te reguły wcale nie były takie oczywiste, ale na pewno istniały.
Czy Isobel zawsze wiedziała, co robić, kiedy czerpała z innych? Sama również była telepatką, ale przecież nic ponadto. Z innymi darami spotykała się po raz pierwszy w chwili, w której dowiadywała się o ich istnieniu, a skoro tak…
Niewiele brakowało, by Beatrycze jednak histerycznie się roześmiała. Jak zdesperowana była, skoro próbowała porównywać się do Isobel? Wciąż przerażało ją podobieństwo i jakiekolwiek pokrewieństwo akurat z matką wampirów, ale o tym próbowała nie myśleć. Przynajmniej zazwyczaj, bo im dłużej się nad tym zastanawiała, tym wyraźniej widziała, że ucieczka wcale nie była takim dobrym pomysłem.
Wypieranie się tego podobieństwa prowadziło donikąd.
Udawanie, że nie dysponowała żadnym wyjątkowym darem, tym bardziej – i to zwłaszcza teraz, gdzie każda umiejętność mogła okazać się na wagę złota. Co prawda Beatrycze nie wierzyła w to, że miała jakiekolwiek szansę przy próbach mierzenia się z Ciemnością, ale to nie było ważne. Już i tak raz pozwoliła na to, by odebrał jej wszystko, co miała. Och, a może nawet więcej razy – początkowo, gdy zabrał ją do siebie akurat wtedy, gdy poczuła się spełniona, ale i później, odbierając wspomnienia o osobach, które tak wiele dla niej znaczyły. Takich rzeczy się nie wybaczało.
Tym razem w grę musiała wchodzić wyłącznie jej wyobraźnia, ale Beatrycze i tak była gotowa przysiąc, że usłyszała jego śmiech – hipnotyzujący, niepokojący i… dość jednoznaczny. Nie czuła jego obecności, aż nazbyt świadoma, że przywołała do siebie co najwyżej odległe echo czegoś, co już miało miejsce, ale wcale nie poczuła się dzięki temu lepiej. Nic nie miało sprawić, by wyrzuciła z pamięci coś takiego, zwłaszcza teraz, gdy z taką łatwością mogła stracić wszystko, co udało jej się cudem odzyskać.
Skoro tego chciał, a Ophelia nie dawała znaku życia (albo nie-życia) proszę bardzo. Zamierzała walczyć.
Gdy tylko o tym pomyślała, poczuła się spokojniejsza. Gdyby nie to, że nigdzie w pobliżu nie wycofała Jaspera, pomyślałaby nawet, że wszystko było jego zasługą. W końcu zdołała zapanować nad emocjami na tyle, by się rozluźnić, przy okazji choć na chwile zapominając o tym, że nie była sama. Przez chwile czuła się niemalże tak, jakby świat skurczył się do niej i jej umysłu.
Oraz Joce.
Na dziewczynie skupiła się w drugiej kolejności i przyszło jej to dość naturalnie. Z wolna uniosła głowę, spoglądając wprost na wciąż obserwującą ją z zaciekawieniem nekromantkę. Dziewczyna uśmiechnęła się i tym razem Beatrycze udało się odwzajemnić gest. Wypuściła zbędne jej powietrze, przy okazji czując się tak, jakby nagle zeszło z niej całe napięcie.
Dar wciąż należał do Lawrence’a. Cóż, przynajmniej ten, który zamierzała użyć, bo to hipnoza interesowała ją w tamtej chwili najbardziej. Przez chwilę miała ochotę odłożyć maskotkę, by niepotrzebnie nie rozpraszać się czymś, co należało do Camerona, ale w ostatniej chwili zmieniła zdanie. Kto wie, może tak było lepiej. Jeśli jej zdolności zakładały czerpanie z kilku źródeł jednocześnie, powinna się z tym oswajać.
Nie mam pojęcia, co robię…
Tyle że to nie do końca była prawda. Jasne, zdawała się na instynkt i logikę, ale czy nie robiła tego od chwili, w której otworzyła oczy na cmentarzu? Od chwili przebudzenia, była zdana wyłącznie na siebie, nawet jeśli nie wątpiła we wsparcie najbliższych. Podążała za snami, szukała rozwiązań, a koniec końców pokładała nadzieję w kimś, kto równie dobrze mógł okazać się wytworem jej wyobraźni.
To za nią podążał Łowca. Za nią i Eleną, a skoro tak… Spokojne siedzenie i czekanie, aż ktoś inny spróbuje je ocalić, nie wchodziło w grę.
Beatrycze nigdy nie należała do osób, które pokornie przyjmowały wszystko to, co przynosił los. Gdyby było inaczej, nigdy nie znalazłaby się w tym miejscu.
Potarła replikę obrączki Lawrence’a, przez moment gotowa przysiąc, że ta pulsowała ciepłem. Zadziwiające, ale wciąż była w stanie rozróżniać temperaturę, choć sama przypominała kawałek lodowej figury. Potrzebowała zaledwie chwili, by skulić się na L., przywołać do siebie jego twarz, to przenikliwe spojrzenie, nieco złośliwy uśmiech i…
On by nie pytał. Po prostu postawiłby na swoim, nie zamierzając czekać na jakiekolwiek oznaki oporu ze strony osoby, która mogłaby mu zaszkodzić. Nigdy tak naprawdę nie dziwiło ją to, jakie zdolności Lawrence rozwinął u siebie po przemianie w wampira. To, że mógłby ot tak miażdżyć cudzą wolę, w zamian narzucając innym swoją, najzwyczajniej w świecie do niego pasowało.
Spojrzała wprost w jasne oczy Jocelyne, gotowa przysiąc, że w ciągu zaledwie ułamka sekundy zmienił się sposób, w jaki postrzegała dziewczynę. Czuła jej ciepło i słodki, choć nieco przytłumiony zapach – wystarczająco charakterystyczny, by zdołała rozpoznać go dosłownie wszędzie. Przez moment zapiekło ją w przełyku, choć to nie głód wysunął się na pierwszy plan. Sposób, w jaki odbierała Joce, był dziwny i znajomy zarazem, zwłaszcza że ta jak zwykle próbowała robić wszystko, byleby ukryć swój zapach i nie ryzykować, że nowo narodzona wampirzyca spróbuje rzucić jej się do gardła.
Ale była tam – dosłownie na wyciągnięcie ręki, jaśniejąc tak bardzo, że nie było możliwości, by Beatrycze zdołała ją zignorować. Miała wrażenie, że czuła bliskość dziewczyny nie tylko dzięki wyostrzonym zmysłom, ale również czegoś więcej. To było trudne do opisania, ale niezwykle intensywne doświadczenie, któremu wampirzyca zdecydowała się poddać. To było tak, jakby postrzegała Jocelyne już nie tylko za sprawą podsuwanych jej bodźców, ale i… umysłu, tak jak bywało w chwilach, gdy Cameron albo inny telepata zwracał się do niej za pośrednictwem mocy.
Widziała ją umysłem. Czy to w ogóle miało sens…?
Nie wiedziała. Tak naprawdę wcale nie chciała się przekonać, jaka była prawda. Poruszając się trochę jak w transie, Beatrycze nachyliła się jeszcze bliżej, jednocześnie próbując sięgnąć Joce w inny, absolutnie nie fizyczny sposób. Lgnęła do niej niemalże jak wtedy, gdy jeszcze była duchem, podążając ku nadnaturalnemu blaskowi, którym emanowała nekromantka. To było tak, jakby w ciemnościach nagle napatoczyła się na jaśniejącą latarnię – dziwne, intensywne i wzbudzające nadzieję.
Wtedy wszyscy zmieniło się po raz kolejny, choć sama nie była pewna jak i dlaczego. Zamarła, przez ułamek sekundy czując się tak, jakby znów zawisła między światem żywych a umarłych. Niemalże widziała otaczający Jocelyne blask – tak porażająco piękny i czysty, że samej sobie nie potrafiła wyjaśnić, jakim cudem nie zauważyła go wcześniej. Joce przypominała żywą pochodnię, choć i to w pełni nie oddawało sposobu, w jaki świetlista łuna przylegała do jej sylwetki.
Aura, dotarło do Beatrycze. To wystarczyło, by poczuła się tak, jakby ktoś z całej siły zdzielił ją czymś ciężkim po głowie.
Słyszała, że telepaci byli w stanie ją zobaczyć. Cóż, na pewno kobiety, ale nie miała pewności, na ile było w tym stwierdzeniu prawdy. Nigdy tak naprawdę nie zastanawiała się nad znaczeniem blasku, który podobno miał wyrażać… wszystko – począwszy od natężenia mocy, przez emocje i informacje, których Beatrycze za żadne skarby nie potrafiła zinterpretować. Jakkolwiek by jednak nie było, wszystko wskazywało na to, że naprawdę widziała aurę Joce, może nawet będąc w stanie ku niej sięgnąć, wzmocnić albo… zaatakować.
Zacisnęła usta. Czy o to chodziło? Musiała naruszyć jaśniejąca powłokę, by mieć jakikolwiek wpływ na wolę dziewczyny? Ta myśl była niepokojąca i zastanawiająca zarazem, zwłaszcza że Beatrycze wciąż próbowała zrozumieć. Gdyby udało jej się zorientować, co powinna zrobić…
Wstań z krzesła, pomyślała, w przypływie emocji zdobywając się zaledwie na tyle. Już nie była pewna czy to, czego doświadczała, sprowadzało się wyłącznie do mocy Lawrence’a, czy może nieświadomie mieszała ją z telepatycznymi zdolnościami Camerona. Nic już nie rozumiała, ale czy to miało jakiekolwiek znaczenie? Przecież zadanie miała i tak jedno.
A Joce na dobry początek mogła się podnieść. To nie brzmiało ani szkodliwe, ani w szczególnie skomplikowany sposób. W tamtej chwili Beatrycze chciała osiągnąć przynajmniej tyle.
Sęk w tym, że w całym tym oszołomieniu czuła, że coś było nie tak. Nie potrafiła tego sprecyzować albo w pełni wskazać, gdzie leżał problem, ale i tak wiedziała swoje. To było mało znaczące, pozornie obojętne ukłucie niepokoju, które zinterpretowała dopiero po dłuższej chwili. Miała wrażenie, że coś jej umykało – może w kolorze, a może w sposobie, w jaki zachowywała się aura Joce, ale…
– Wystarczy – doszło ją jakby z oddali.
Aż się wzdrygnęła, w niemalże brutalny sposób wrzucona do rzeczywistości. Zamrugała, przez moment oszołomiona tym, że nadal siedziała na kuchennym krześle, jak urzeczona wpatrując w najmłodszą Licavoli. Mimochodem zauważyła, że Jocelyne nieznacznie pobladła, co jednak nie przeszkadzało jej w tym, by się uśmiechać.
Jasny blask i więź, którą przez moment poczuła z dziewczyną, zniknęła równie nagle, co się pojawiła. Zostały wyłącznie dezorientacja oraz to dziwne wrażenie, że coś jej umykało.
– Wystarczy – powtórzyła Joce, delikatnie pocierając skronie. – Wybacz, ale… Hej, czułam cię. – Znów się uśmiechnęła. – Chciałaś, żebym się podniosła, prawda? To nie był przymus, ale… Hm, czułam intencję, a to już chyba coś?
– No… tak – wykrztusiła z siebie Beatrycze.
Gdzieś u swojego boku wyczuła ruch. Dopiero gdy w roztargnieniu spojrzała na Camerona, przypomniała sobie, że przecież nie była z Jocelyne sama.
– Więc poszło nieźle – stwierdził, nawet nie kryjąc zaskoczenia. – Nawet bardzo. Dobry początek – dodał z entuzjazmem, ale Beatrycze z jakiegoś powodu nie potrafiła podzielić tej radości.
– Dlaczego mam wrażenie, że zrobiłam coś nie tak? – zaniepokoiła się. – Joce…
Dziewczyna jedynie potrząsnęła głową. W pośpiechu stanęła na nogi, wciąż pocierając skronie.
– Wszystko gra. Po prostu rozbolała mnie głowa, ale to nic takiego – rzuciła wymijającym tonem. Beatrycze była gotowa przysiąc, że faktyczny problem leżał gdzieś indziej. – Potem jeszcze mogę z wami posiedzieć, ale teraz… chyba potrzebuję przerwy. Przepraszam.
– Chcesz trochę krwi, słonko? – wtrąciła milcząca od dłuższego czasu Alice. – To i owo wciąż jest w lodówce, więc w razie co…
– Poproszę.
Beatrycze milczała, przez chwilę jeszcze obserwując Jocelyne. Myślami wciąż była przy tym, co zrobiła i choć nie rozumiała, dopiero po chwili z całą mocą dotarło do niej, że może rozumiała własne zdolności lepiej, niż początkowo sądziła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa