
Beatrycze
– Ehm… To co wy właściwie
robicie?
Dobre pytanie.
Czuła się co
najmniej nieswojo. W milczeniu siedziała przy kuchennym stole, z uwagą
przypatrując zajmującej miejsce po przeciwnej stronie Joce. Dziewczyna
uśmiechała się blado, zresztą wyglądała o wiele lepiej niż w wieczór,
w którym brat Rafaela przyprowadził ją do domu – zapłakaną i przerażoną
tym, czego doświadczyła w kostnicy.
Tyle że to
nie uspokajało Beatrycze. Fakt, że nie były z Jocelyne same, tym bardziej.
Może gdyby chodziło o kogoś innego, mogłaby udawać, że nic wartego uwagi
nie miało miejsca, ale trudno było jej ignorować Emmetta. Wampir obserwował je z zaciekawieniem,
mimo wszystko i tak zaskakująco cichy jak na kogoś, kto zwykle nie
szczędził sobie niewybrednych komentarzy.
Nie trzeba
było wiele czasu, by pojawiło się więcej osób. W pierwszym odruchu
Beatrycze ucieszyła się na widok Alice, ale entuzjazm przygasł w chwili, w której
wampirzyca przysiadła na blacie, krzyżując nogi w łydkach i obserwując
rozwój wypadków z nie mniejszym zainteresowaniem, co i jej przybrany
brat. Była jeszcze Rosalie i nawet to, że milcząca blondynka trzymała się na
uboczu, udając brak zainteresowania, nie okazało się pomocne.
Beatrycze
jęknęła w duchu. Podejrzewała, że dla postronnego obserwatora, scena
wyglądała co najmniej dziwnie – ona, Joce i krążący wokół stołu,
przesadnie skupiony Cammy. No i Puszek. Roześmiana walentynka ostatecznie i tak
musiała wylądować z powrotem w jej rękach, przez co Trycze czuła się
tak, jakby w każdej chwili mogło wydarzyć się coś nieprzewidywalnego.
– Ciężko
pracować w takich warunkach – mruknął bez przekonania Cameron. Wzniósł
oczy ku górze jakby w niemej prośbie o cierpliwość. – Dobra, po
kolei. A wy – wymownie zerknął na Cullenów – przynajmniej nie
przeszkadzajcie, skoro już musicie tutaj siedzieć.
– Nikt
jeszcze niczego nie powiedział – żachnęła się Alice. – A ja niczego nie
widzę… Pewnie przez ciebie i Joce, ale to drażniące. – Wydęła usta. – Ale
chyba widzę, co kombinujecie.
W tamtej
chwili Beatrycze pożałowała, że wampirzyca nie była w stanie powiedzieć o przyszłości
niczego konkretnego. Może gdyby wprost oznajmiła, że widzi dom w sąsiednim
stanie albo od razu na orbicie, Cameron darowałby sobie eksperymenty z telepatią.
Niestety, na to najwyraźniej się nie zanosiło, więc pozostała jej co najwyżej
nadzieja na to, że chłopak faktycznie wiedział, co robi.
– I tak
zaczniemy powoli. No i nie oczekuję cudów. – Cammy posłał jej blady
uśmiech. – Tak tylko przypomnę, że ja też mieszam innym w głowach. Nie
sądzę, by to różniło się od tego, co robi Lawrence.
– Mhm…
I znikał. O tym
wcześniej nie pomyślała, ale nagle wydało jej się w pełni naturalne. Skoro
trzymała coś, co do niego należało, najpewniej mogła spodziewać się również tej
umiejętności. Cammy był uzdolniony nie tylko z racji właściwych wampirowi takiemu
jak on zdolności. Telepatia pozostawała sprawą drugorzędną, bo jego wyjątkową
zdolnością tak naprawdę pozostawała niewidzialność. Co więcej, tego jednego
Beatrycze już zdążyła doświadczyć, poniekąd rozumiejąc tę umiejętność lepiej niż
jakąkolwiek inną. Tu nie chodziło tylko o stawanie się przeźroczystą, jak
początkowo sądziła. Tak naprawdę Cameron odcinał się od wszystkiego, czyniąc dochodzące
do niego bodźce czymś mniej znaczącym, odległym i…
–
Beatrycze!
Aż podskoczyła,
przez moment sama niepewna, kto z obecnych wypowiedział jej imię. W pośpiechu
odłożyła pluszową walentynkę na stół, co najmniej jakby w dłoniach
trzymała coś niebezpiecznego. Poderwała głowę, w panice rozglądając się po
kuchni, by upewnić się, że wszystko było na swoim miejscu.
Cammy
westchnął. Przeniosła na niego wzrok, kiedy oparł się o stół, przez moment
sprawiając wrażenie przede wszystkim zmęczonego.
– Zaczęłaś
znikać – wyjaśnił usłużnie. – To też przydatna sprawa, ale sądziłem, że
zaczniemy od czegoś innego, ale… Hm, tak też może być.
Spojrzała
na niego z niedowierzaniem.
– Zaczęłam…
– Urwała, po czym energicznie potrząsnęła głową. Gdyby jej serce wciąż biło, w tamtej
chwili jak nic trzepotałoby się jak szalone. – Wyszło mi? Tak po prostu? Ale…
– To nie
jest trudne – stwierdził z nieco pobłażliwym uśmiechem Cameron.
– Jak dla
kogo! – zaoponowała. – Może dla ciebie, ale…
Zamilkła, w zamian
nerwowo przyciskając dłoń do ust. To naprawdę miałoby być takie proste? Ze
zdolności Alice i Jaspera też skorzystała praktycznie ot tak, ale właśnie w tym
leżał największy problem. Za każdym razem robiła to nieświadomie, nie mając
żadnego wpływu na to, co się wydarzy. Jak miałaby wykorzystywać swoje zdolności
do czegokolwiek, skoro każdy nowy dar, który „pożyczała” od prawowitego
właściciela, niósł ze sobą konieczność uczenia się wszystkiego od podstaw?
Znikanie i tak
było w tym wszystkim najmniej szokujące. Prawda była taka, że im dłuższej czuła
na sobie cudze spojrzenia, tym bardziej tego pragnęła – rozpłynąć się w powietrzu;
po prostu zejść im z oczu i…
Bo właśnie o to w tym chodzi – o pragnienie,
by chcieć to zrobić.
W
oszołomieniu spojrzała na Camerona. To nie był pierwszy raz, kiedy doświadczała
mentalnego przekazu. Może to brzmiało jak czyste szaleństwo, ale rozbrzmiewający
w jej głowie głos, wcale nie robił na niej wrażenia. Przeciwnie – chyba
nawet zaczynała do tego przywykać. Jakby nie patrzeć, nie tak dawno temu spoglądała
na świat oczami zjawy. Beatrycze podejrzewała, że po tym tak naprawdę mało co
miało szansę, by wytrącić ją z równowagi.
Ze świstem
wypuściła powietrze. Gdyby to faktycznie było takie proste…
– Joce –
wymamrotała, wbijając wzrok w swoje dłonie. – Nie żebym nie cieszyła się z jej
widoku, ale dalej nie wiem, dlaczego po nią pojechałeś – dodała, po czym mimowolnie
spięła się, gdy przez myśl przeszło jej, co mogło kryć się za tą decyzją.
Dobry Boże,
miała tylko nadzieję, że nie planował podsunąć jej również czego, co
dotyczyłoby zdolności tej dziewczyny. Co prawda nie miała pewności, jaki pożytek
akurat teraz miałaby z nekromancji, ale skoro nawet Jocelyne nie radziła sobie
ze swoimi umiejętnościami…
– Och, to
proste – wtrąciła sama zainteresowana. Głos Joce zabrzmiał niemalże pogodnie. –
Jestem podatna hipnozę. Chyba. – Oparła się o stół, wspierając brodę na
splecionych ze sobą dłoniach. – Przekonaj mnie, żebym coś zrobiła. To może być
zabawne.
Beatrycze
otworzyła i zaraz zamknęła usta. Nie tego się spodziewała.
–
Przepraszam?
– Mówiłaś o hipnozie
– przypomniał usłużnie Cammy. – Możesz popróbować na Joce. Sama widzisz, że nie
ma nic przeciwko.
– Beatrycze
ufam – stwierdziła ze spokojem dziewczyna.
Gdzieś za jej
plecami rozległ się jęk.
– Mnie nie
mówisz takich rzeczy – rzucił niemalże urażonym tonem Emmett.
– Ciekawe
dlaczego… – mruknęła jakby od niechcenia Rosalie.
Alice
jedynie parsknęła śmiechem. W normalnym wypadku Beatrycze zareagowałaby
podobnie, ale w tamtej chwili zdecydowanie nie czuła powodów, by odczuwać rozbawienie.
Tak naprawdę była przerażona – i to najdelikatniej rzecz ujmując. Już sama
nie była pewna, co powinna czuć w tej sytuacji.
Gdyby do
tego wszystkiego ufała sobie, może byłoby łatwiej. W tamtej chwili nie
podzielała entuzjazmu Jocelyne, choć ten równie dobrze mógł znaczyć, że
dziewczyna po prostu nie wierzyła w powodzenie czekającego je zadania.
Jeśli Beatrycze miała być ze sobą szczera, chyba ten scenariusz odpowiadał jej
najbardziej ze wszystkich.
O mój Boże…
Zamrugała
kilkukrotnie, bezskutecznie próbując się uspokoić. Wyprostowała się na swoim
miejscu – zaciskając przy tym dłonie w pięści, przez co omal nie
zmiażdżyła pluszowej walentynki – spróbowała skupić się na twarzy nekromantki.
Wbiła w nią wzrok, wciąż niepewna tego, co powinna zrobić później.
Obserwowała, ale… Co z tego? Poczuła się co najmniej nieswojo, tkwiąc w miejscu
i mogąc co najwyżej bezmyślnie wpatrywać się w Joce.
Poczuła się
jeszcze dziwniej, kiedy ich spojrzenia się spotkały. Pamiętała, że L.
twierdził, że z czasem kontakt wzrokowy czy aż taka bliskość przestawały
być potrzebne, ale na dobry początek wolała ułatwić sobie zadanie. I tak
nie spodziewała się cudów, choć próba wpłynięcia na cudzy umysł i tak
brzmiała lepiej, niż gdyby miała wykorzystywać moc. Z dwojga złego wolała
to niż posługiwać się zdolnościami, które koniec końców mogły okazać się
niebezpieczne.
– Hm… Na
razie wygląda to jak pojedynek na spojrzenia.
To była
tylko niewinna uwaga, dość łagodna jak na coś, co padło z ust Emmetta, ale
Beatrycze i tak zapragnęła z jękiem uderzyć głową w blat stołu.
Jakoś nie wątpiła, że wampir dobrze bawił się jej kosztem, najpewniej nie jako
jedyny. Znów zaczęła drażnić ją obecność zarówno jego, jak i pozostałych,
choć Rose i Alice przynajmniej były na tyle uprzejme, żeby milczeć. Nie
miało znaczenia, że nie robiły niczego złego, skoro poczucie bycia obserwowaną i tak
okazało się bardziej drażniące niż cokolwiek innego.
Mocniej
zacisnęła dłonie w pięści. Potrzebowała chwili, by uspokoić się na tyle,
by choć trochę poluzować uścisk.
–
Beatrycze? – zamartwiła się Joce, lekko przekrzywiając głowę.
– Możemy
przerwać, jeśli… – zaczął Cammy, ale stanowczo zaprzeczyła, nawet na niego nie
patrząc.
– Dajcie mi
chwilę.
Nie chciała
tak po prostu tego przerwać. Tym razem nie potrzebowała taryfy ulgowej, a przynajmniej
do tego próbowała się przekonać. Musiał istnieć jakiś sposób, by wszystko uporządkować
– zacząć panować nad czymś, co mimo wszystko powinno przychodzić jej
naturalnie. Wszystko miało jakieś zasady. W to przynajmniej wierzyła,
przez całe wieki mogąc obserwować dość, by wyciągnąć odpowiednie wnioski. Nawet
w postępowaniu Ciemności była w stanie dopatrzeć się konkretnego
schematu; wiedziała, co do niego pasowało, a co nie. Tak samo było ze światem
umarłych, z telepatią, z każdym darem. Czasami te reguły wcale nie
były takie oczywiste, ale na pewno istniały.
Czy Isobel
zawsze wiedziała, co robić, kiedy czerpała z innych? Sama również była
telepatką, ale przecież nic ponadto. Z innymi darami spotykała się po raz
pierwszy w chwili, w której dowiadywała się o ich istnieniu, a skoro
tak…
Niewiele
brakowało, by Beatrycze jednak histerycznie się roześmiała. Jak zdesperowana
była, skoro próbowała porównywać się do Isobel? Wciąż przerażało ją podobieństwo
i jakiekolwiek pokrewieństwo akurat z matką wampirów, ale o tym
próbowała nie myśleć. Przynajmniej zazwyczaj, bo im dłużej się nad tym
zastanawiała, tym wyraźniej widziała, że ucieczka wcale nie była takim dobrym
pomysłem.
Wypieranie
się tego podobieństwa prowadziło donikąd.
Udawanie,
że nie dysponowała żadnym wyjątkowym darem, tym bardziej – i to zwłaszcza
teraz, gdzie każda umiejętność mogła okazać się na wagę złota. Co prawda
Beatrycze nie wierzyła w to, że miała jakiekolwiek szansę przy próbach
mierzenia się z Ciemnością, ale to nie było ważne. Już i tak raz
pozwoliła na to, by odebrał jej wszystko, co miała. Och, a może nawet
więcej razy – początkowo, gdy zabrał ją do siebie akurat wtedy, gdy poczuła się
spełniona, ale i później, odbierając wspomnienia o osobach, które tak
wiele dla niej znaczyły. Takich rzeczy się nie wybaczało.
Tym razem w grę
musiała wchodzić wyłącznie jej wyobraźnia, ale Beatrycze i tak była gotowa
przysiąc, że usłyszała jego śmiech – hipnotyzujący, niepokojący i… dość jednoznaczny.
Nie czuła jego obecności, aż nazbyt świadoma, że przywołała do siebie co
najwyżej odległe echo czegoś, co już miało miejsce, ale wcale nie poczuła się
dzięki temu lepiej. Nic nie miało sprawić, by wyrzuciła z pamięci coś
takiego, zwłaszcza teraz, gdy z taką łatwością mogła stracić wszystko, co
udało jej się cudem odzyskać.
Skoro tego
chciał, a Ophelia nie dawała znaku życia (albo nie-życia) proszę bardzo. Zamierzała walczyć.
Gdy tylko o tym
pomyślała, poczuła się spokojniejsza. Gdyby nie to, że nigdzie w pobliżu
nie wycofała Jaspera, pomyślałaby nawet, że wszystko było jego zasługą. W końcu
zdołała zapanować nad emocjami na tyle, by się rozluźnić, przy okazji choć na chwile
zapominając o tym, że nie była sama. Przez chwile czuła się niemalże tak,
jakby świat skurczył się do niej i jej umysłu.
Oraz Joce.
Na dziewczynie
skupiła się w drugiej kolejności i przyszło jej to dość naturalnie. Z wolna
uniosła głowę, spoglądając wprost na wciąż obserwującą ją z zaciekawieniem
nekromantkę. Dziewczyna uśmiechnęła się i tym razem Beatrycze udało się
odwzajemnić gest. Wypuściła zbędne jej powietrze, przy okazji czując się tak,
jakby nagle zeszło z niej całe napięcie.
Dar wciąż
należał do Lawrence’a. Cóż, przynajmniej ten, który zamierzała użyć, bo to
hipnoza interesowała ją w tamtej chwili najbardziej. Przez chwilę miała
ochotę odłożyć maskotkę, by niepotrzebnie nie rozpraszać się czymś, co należało
do Camerona, ale w ostatniej chwili zmieniła zdanie. Kto wie, może tak było
lepiej. Jeśli jej zdolności zakładały czerpanie z kilku źródeł
jednocześnie, powinna się z tym oswajać.
Nie mam pojęcia, co robię…
Tyle że to
nie do końca była prawda. Jasne, zdawała się na instynkt i logikę, ale czy
nie robiła tego od chwili, w której otworzyła oczy na cmentarzu? Od chwili
przebudzenia, była zdana wyłącznie na siebie, nawet jeśli nie wątpiła we
wsparcie najbliższych. Podążała za snami, szukała rozwiązań, a koniec
końców pokładała nadzieję w kimś, kto równie dobrze mógł okazać się
wytworem jej wyobraźni.
To za nią
podążał Łowca. Za nią i Eleną, a skoro tak… Spokojne siedzenie i czekanie,
aż ktoś inny spróbuje je ocalić, nie wchodziło w grę.
Beatrycze
nigdy nie należała do osób, które pokornie przyjmowały wszystko to, co przynosił
los. Gdyby było inaczej, nigdy nie znalazłaby się w tym miejscu.
Potarła
replikę obrączki Lawrence’a, przez moment gotowa przysiąc, że ta pulsowała
ciepłem. Zadziwiające, ale wciąż była w stanie rozróżniać temperaturę,
choć sama przypominała kawałek lodowej figury. Potrzebowała zaledwie chwili, by
skulić się na L., przywołać do siebie jego twarz, to przenikliwe spojrzenie, nieco
złośliwy uśmiech i…
On by nie
pytał. Po prostu postawiłby na swoim, nie zamierzając czekać na jakiekolwiek
oznaki oporu ze strony osoby, która mogłaby mu zaszkodzić. Nigdy tak naprawdę
nie dziwiło ją to, jakie zdolności Lawrence rozwinął u siebie po
przemianie w wampira. To, że mógłby ot tak miażdżyć cudzą wolę, w zamian
narzucając innym swoją, najzwyczajniej w świecie do niego pasowało.
Spojrzała
wprost w jasne oczy Jocelyne, gotowa przysiąc, że w ciągu zaledwie
ułamka sekundy zmienił się sposób, w jaki postrzegała dziewczynę. Czuła
jej ciepło i słodki, choć nieco przytłumiony zapach – wystarczająco charakterystyczny,
by zdołała rozpoznać go dosłownie wszędzie. Przez moment zapiekło ją w przełyku,
choć to nie głód wysunął się na pierwszy plan. Sposób, w jaki odbierała
Joce, był dziwny i znajomy zarazem, zwłaszcza że ta jak zwykle próbowała
robić wszystko, byleby ukryć swój zapach i nie ryzykować, że nowo
narodzona wampirzyca spróbuje rzucić jej się do gardła.
Ale była
tam – dosłownie na wyciągnięcie ręki, jaśniejąc tak bardzo, że nie było
możliwości, by Beatrycze zdołała ją zignorować. Miała wrażenie, że czuła
bliskość dziewczyny nie tylko dzięki wyostrzonym zmysłom, ale również czegoś
więcej. To było trudne do opisania, ale niezwykle intensywne doświadczenie,
któremu wampirzyca zdecydowała się poddać. To było tak, jakby postrzegała
Jocelyne już nie tylko za sprawą podsuwanych jej bodźców, ale i… umysłu, tak
jak bywało w chwilach, gdy Cameron albo inny telepata zwracał się do niej
za pośrednictwem mocy.
Widziała ją
umysłem. Czy to w ogóle miało sens…?
Nie wiedziała.
Tak naprawdę wcale nie chciała się przekonać, jaka była prawda. Poruszając się
trochę jak w transie, Beatrycze nachyliła się jeszcze bliżej, jednocześnie
próbując sięgnąć Joce w inny, absolutnie nie fizyczny sposób. Lgnęła do
niej niemalże jak wtedy, gdy jeszcze była duchem, podążając ku nadnaturalnemu
blaskowi, którym emanowała nekromantka. To było tak, jakby w ciemnościach
nagle napatoczyła się na jaśniejącą latarnię – dziwne, intensywne i wzbudzające
nadzieję.
Wtedy
wszyscy zmieniło się po raz kolejny, choć sama nie była pewna jak i dlaczego.
Zamarła, przez ułamek sekundy czując się tak, jakby znów zawisła między światem
żywych a umarłych. Niemalże widziała otaczający Jocelyne blask – tak porażająco
piękny i czysty, że samej sobie nie potrafiła wyjaśnić, jakim cudem nie
zauważyła go wcześniej. Joce przypominała żywą pochodnię, choć i to w pełni
nie oddawało sposobu, w jaki świetlista łuna przylegała do jej sylwetki.
Aura, dotarło do Beatrycze. To
wystarczyło, by poczuła się tak, jakby ktoś z całej siły zdzielił ją czymś
ciężkim po głowie.
Słyszała,
że telepaci byli w stanie ją zobaczyć. Cóż, na pewno kobiety, ale nie
miała pewności, na ile było w tym stwierdzeniu prawdy. Nigdy tak naprawdę
nie zastanawiała się nad znaczeniem blasku, który podobno miał wyrażać…
wszystko – począwszy od natężenia mocy, przez emocje i informacje, których
Beatrycze za żadne skarby nie potrafiła zinterpretować. Jakkolwiek by jednak
nie było, wszystko wskazywało na to, że naprawdę widziała aurę Joce, może nawet
będąc w stanie ku niej sięgnąć, wzmocnić albo… zaatakować.
Zacisnęła
usta. Czy o to chodziło? Musiała naruszyć jaśniejąca powłokę, by mieć
jakikolwiek wpływ na wolę dziewczyny? Ta myśl była niepokojąca i zastanawiająca
zarazem, zwłaszcza że Beatrycze wciąż próbowała zrozumieć. Gdyby udało jej się
zorientować, co powinna zrobić…
Wstań z krzesła, pomyślała, w przypływie
emocji zdobywając się zaledwie na tyle. Już nie była pewna czy to, czego
doświadczała, sprowadzało się wyłącznie do mocy Lawrence’a, czy może
nieświadomie mieszała ją z telepatycznymi zdolnościami Camerona. Nic już
nie rozumiała, ale czy to miało jakiekolwiek znaczenie? Przecież zadanie miała i tak
jedno.
A Joce na
dobry początek mogła się podnieść. To nie brzmiało ani szkodliwe, ani w szczególnie
skomplikowany sposób. W tamtej chwili Beatrycze chciała osiągnąć
przynajmniej tyle.
Sęk w tym,
że w całym tym oszołomieniu czuła, że coś było nie tak. Nie potrafiła tego
sprecyzować albo w pełni wskazać, gdzie leżał problem, ale i tak
wiedziała swoje. To było mało znaczące, pozornie obojętne ukłucie niepokoju,
które zinterpretowała dopiero po dłuższej chwili. Miała wrażenie, że coś jej umykało
– może w kolorze, a może w sposobie, w jaki zachowywała się
aura Joce, ale…
– Wystarczy
– doszło ją jakby z oddali.
Aż się
wzdrygnęła, w niemalże brutalny sposób wrzucona do rzeczywistości.
Zamrugała, przez moment oszołomiona tym, że nadal siedziała na kuchennym
krześle, jak urzeczona wpatrując w najmłodszą Licavoli. Mimochodem zauważyła,
że Jocelyne nieznacznie pobladła, co jednak nie przeszkadzało jej w tym,
by się uśmiechać.
Jasny blask
i więź, którą przez moment poczuła z dziewczyną, zniknęła równie
nagle, co się pojawiła. Zostały wyłącznie dezorientacja oraz to dziwne
wrażenie, że coś jej umykało.
– Wystarczy
– powtórzyła Joce, delikatnie pocierając skronie. – Wybacz, ale… Hej, czułam
cię. – Znów się uśmiechnęła. – Chciałaś, żebym się podniosła, prawda? To nie
był przymus, ale… Hm, czułam intencję, a to już chyba coś?
– No… tak –
wykrztusiła z siebie Beatrycze.
Gdzieś u swojego
boku wyczuła ruch. Dopiero gdy w roztargnieniu spojrzała na Camerona,
przypomniała sobie, że przecież nie była z Jocelyne sama.
– Więc
poszło nieźle – stwierdził, nawet nie kryjąc zaskoczenia. – Nawet bardzo. Dobry
początek – dodał z entuzjazmem, ale Beatrycze z jakiegoś powodu nie
potrafiła podzielić tej radości.
– Dlaczego
mam wrażenie, że zrobiłam coś nie tak? – zaniepokoiła się. – Joce…
Dziewczyna
jedynie potrząsnęła głową. W pośpiechu stanęła na nogi, wciąż pocierając
skronie.
– Wszystko
gra. Po prostu rozbolała mnie głowa, ale to nic takiego – rzuciła wymijającym
tonem. Beatrycze była gotowa przysiąc, że faktyczny problem leżał gdzieś
indziej. – Potem jeszcze mogę z wami posiedzieć, ale teraz… chyba
potrzebuję przerwy. Przepraszam.
– Chcesz
trochę krwi, słonko? – wtrąciła milcząca od dłuższego czasu Alice. – To i owo
wciąż jest w lodówce, więc w razie co…
– Poproszę.
Beatrycze
milczała, przez chwilę jeszcze obserwując Jocelyne. Myślami wciąż była przy
tym, co zrobiła i choć nie rozumiała, dopiero po chwili z całą mocą
dotarło do niej, że może rozumiała własne zdolności lepiej, niż początkowo
sądziła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz