Isabeau
– Ach… Macie problem. –
Michael uśmiechnął się w wymuszony, nieco pobłażliwy sposób. Mogła się
tego spodziewać, ale i tak coś w wyrazie jego twarzy sprawiło, że
momentalnie zapragnęła mu przyłożyć. – Powodzenia w takim razie. Ja
niestety mam to i owo do zrobienia.
A potem
zatrzasnął im drzwi przed nosem.
Przynajmniej
próbował, bo Isabeau zdecydowanie nie zamierzała tak po prostu odpuścić. Skrzywiła
się, gdy poczuła uderzenie w bark, ale nawet wtedy się nie wycofała, z uporem
tkwiąc w progu tylnego wejścia do kawiarni.
– Ja
jeszcze nie skończyłam – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
W odpowiedzi
doczekała się wyłącznie rozdrażnionego prychnięcia.
– A ja
i owszem – oznajmił nieznoszącym sprzeciwu tonem wampir. – Mam bar do
ogarnięcia, to raz. Dwa, chyba upadłaś na głowę, jeśli uważasz, że będę służył
ci za środek transportu, Isabeau.
– Ale…
– Tędy –
machnął ręką w bliżej nieokreślonym kierunku – dotrzesz do Paryża. Może nawet
zdążycie przed zachodem słońca, jeśli trochę się postaracie… Chociaż tobie
wygodniej byłoby po zmroku, co? – Wymownie spojrzał na pelerynę, którą przed
wyjściem na siebie zarzuciła. Pogoda pozostawiała wiele do życzenia, ale Beau i tak
wolała dmuchać na zimne. – Zresztą nieważne. Transport publiczny ma się świetnie.
Samoloty to już w ogóle świetna sprawa.
– Nie rozumiemy
się chyba – zaoponowała. Była gotowa przysiąc, że mężczyzna doskonale bawił się
jej kosztem. – Powiedziałam przecież, że…
– Słyszałem,
co powiedziałaś. Macie problem, a twój brat najwyraźniej oszalał. –
Michael wywrócił oczami. – I chcesz wracać do Seattle. Przecież absolutnie
ci tego nie bronię, ale – co powtórzę raz jeszcze, chociaż już raz to zrobiłem –
nie zamierzam brać w tym udziału. – Przez twarz mężczyzny przemknął cień. –
Ja nie ingeruję.
Tym razem
nie zaprotestowała, chcąc nie chcąc wycofując się i pozwalając, by w końcu
zamknął drzwi – w zdecydowanie niedelikatny, zbyt gwałtowny sposób.
Zastygła w bezruchu, wciąż drżąc i wciąż z niedowierzaniem
wpatrując się w miejsce, w którym dopiero co wiedziała
nieśmiertelnego. Serce tłukło jej się w piersi, uderzając tak szybko i mocno,
że chyba tylko cudem nie połamało jej żeber. Miała ochotę coś rozwalić, ale
jednocześnie nie była w stanie zmusić się do jakiejkolwiek sensownej
reakcji.
Mogła się
tego spodziewać. Michael nie był Lilly, zresztą mało kiedy szedł komuś na rękę,
jeśli nie miał w tym interesu. Może kiedyś było inaczej, ale minęły całe
lata od momentu, w którym wampir ostatecznie się zdystansował, ukracając
przysługi, które w jakikolwiek sposób wiązały się z mieszaniem w czasie.
Nie miało znaczenia, że tak naprawdę zależało jej wyłącznie na przeniesienie
się z miejsca na miejsce – bez ingerencji w przeszłość, przyszłość
czy nawet teraźniejszość. W momencie, w którym oboje zrozumieli, jak
niefortunną decyzją było przeniesienie Renesmee, pan czasu najwyraźniej
ostatecznie zrezygnował z choćby i najdrobniejszych przysług.
– Niech to
szlag! – wyrwało jej się.
Na więcej
nie było ją stać. Wciąż zagniewana, błyskawicznie okręciła się na pięcie, nie chcąc
ryzykować, że w przypływie frustracji jednak kopnie w drzwi. Mogłaby
je uszkodzić, zresztą nie jako jedyne, ale dodatkowa walka z Michaelem
była ostatnim, czego w tamtej chwili potrzebowali.
– Och,
Nemezis…
Potrząsnęła
głową. Carlisle i Dimitr patrzyli na nią dziwnie, obaj milczący i absolutnie
nieprzydatni. Ja wam bardzo dziękuję za
taką pomoc!, jęknęła w myślach, ale zachowała tę uwagę dla siebie. Tak
naprawdę żaden z nich nie miał okazji, by zaingerować, bo Michael prawie
natychmiast zdecydował się na to, by odprawić ją z kwitkiem.
– Dobra,
nieważne. Mogłam się tego spodziewać – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Co za…
– Może
faktycznie powinniśmy pomyśleć o samolocie.
Spojrzała
na Carlisle’a tak, jakby widziała go po raz pierwszy. Żartował sobie? Co prawda
kwestia załatwienia biletów choćby i na ostatnią chwilę, była najmniej
problematyczna, zresztą jak i zmanipulowanie obsługi tak, by przymknęła
oko na całkowity brak dokumentów, ale to wciąż była dla Isabeau ostateczność.
Nie mieli na to czasu. Tak naprawdę już go tracili, a przynajmniej ona wciąż
miała takie wrażenie. Oczami wyobraźni niemalże widziała odliczający zegar – i to
na dodatek taki, który już dawno przekroczył godzinę „zero”. Już powinni w drodze,
może nawet na miejscu, a jednak…
– I co?
Teraz chcesz załatwiać lot do Ameryki? – zapytała z niedowierzaniem. Nawet
nie próbowała powstrzymywać gniewnej nuty, która wkradła się do jej tonu.
– Mamy
lepsze wyjście? Ani Aldero, ani Lilly nie odbierają – przyznał z wahaniem
Dimitr. – Skoro Michael nie zamierza się mieszać…
Nawet jeśli
dokończył, nie zwróciła na to uwagi. Spuściła głowę, pozwalając, by włosy
opadły jej na twarz. Tkwiła w bezruchu, wciąż drżąc i z trudem
powstrzymując się przed zrobieniem czegoś co najmniej głupiego. Nie była w stanie
wykrztusić z siebie chociaż słowa, chociaż przecież doskonale wiedziała, że
Carlisle i Dimitr mieli rację. Nie miało znaczenia, czego sama w tym
wszystkim chciała. Prawda była taka, że skorzystanie z normalnej formy
transportu było jedynym, co w tej chwili pozostawało w zasięgu ich
możliwości.
Al, coś ty zrobił?, pomyślała
mimochodem. Niepokój przybrał na sile, choć nie przywykła odczuwać go z powodu
nieobecności dzieci. Byli dorośli, tak? I zwykle nie robili aż taki
głupstw, ale tym razem wszystko było inne. Nie miała pojęcia, jaki związek z nieobecnością
Lilianne miało zniknięcie Aldero, ale nie podobało jej się to. Już dawno
zwątpiła w przypadki, zwłaszcza takie.
Powinna się
martwić. Nie przywykła do tego, ale to jeszcze nie znaczyło, że niczego nie
czuła. No i była matką, tak? Czułaby, gdyby…
– Beau, słuchasz
mnie?
Zamrugała
nieco nieprzytomnie. W roztargnieniu spojrzała na Dimitra, przy okazji odkrywając,
że ten dosłownie zmaterializował się naprzeciwko niej. Jego dłonie wylądowały
na jej barkach, gdy chwycił ją w uspokajającym geście.
– Trudno mi
się skupić – mruknęła, nawet nie próbując udawać, że słyszała cokolwiek z tego,
co powiedział wcześniej. – Po prostu nie mamy na to czasu. Zaufaj mi na słowo,
że jeśli nie dotrzemy na miejsce teraz…
– Ty i twoja
intuicja to coś, czemu ufam bezgranicznie – oznajmił bez chwili wahania wampir.
– Obawiam się tylko, że w ten sposób w magiczny sposób nie
przemieścimy się tam, gdzie powinniśmy. Musimy spróbować czegoś innego – dodał,
a Isabeau z trudem powstrzymała się od prychnięcia.
Gdyby to
było takie proste! To, że potrzebowali planu, rozumiało się samo przez się, ale
co z tego, skoro wciąż nie mieli niczego konkretnego? Isabeau chciała
wierzyć, że wszystko sprowadzało się wyłącznie do przewrażliwienia, zwłaszcza
że wciąż nie doszła do siebie po wizji, ale przecież wiedziała, że w ten
sposób co najwyżej oszukiwała samą siebie. Chodziło o coś więcej. To, że
się bała, było tego idealnym dowodem.
– Nie chcę
na ciebie naciskać – doszedł ją zaniepokojony głos Carlisle’a – ale mimo
wszystko zapytam… Dobrze się czujesz?
W pierwszym
odruchu chciała go zbyć, ale w ostatniej chwili się powstrzymała. Coś w pytaniu,
które jej zadał, dało jej do myślenia, przy okazji uświadamiając, że właściwie
wisiała na Dimitrze, ledwo trzymając się na nogach. Wciąż czuła się jak w transie,
niespokojna i z napiętymi do granic możliwości mięśniami. W przypływie
frustracji, myślami wciąż przy rozmowie z Michaelem, była w stanie to
ignorować, ale gdy Carlisle wprost zapytał o jej samopoczucie,
uprzytomniła sobie, że zdecydowanie nie czuła się dobrze.
Nie
odpowiedziała od razu, w zamian uciekając wzrokiem gdzieś w bok. Nie
była pewna w którym momencie przesunęła się aż tak blisko Dimitra, a tym
bardziej kurczowo zacisnęła palce na jego koszuli, ale to pozostawało sprawą
drugorzędną. Liczyło się, że nagle poczuła się tak, jakby w każdej chwili
mogła upaść.
– W zasadzie…
– zaczęła, ale zanim zdążyła dokończyć, doszedł ją wyraźnie spięty, a przy
tym aż nazbyt znajomy głos.
– Co znów
się stało?
Zauważyła
Rufusa przy wejściu to uliczki, w której ścieśnili się, by móc porozmawiać
z Michaelem. Wampir na ułamek sekundy przystanął u jej wylotu, prawie
natychmiast prostując się i jednak decydując się podejść bliżej. Wymownie
powiódł wzrokiem dookoła, jedynie nieznacznie unosząc brwi, kiedy jego
spojrzenie skoncentrowało się na Isabeau.
– Co ty…
tutaj robisz? – wyrzuciła z siebie na wydechu. Głos nieznacznie jej
zadrżał, choć próbowała to ukryć.
– Dobre
pytanie. – Wampir nieznacznie potrząsnął głową. – Ale czułem, że powinienem
przyjść. Podejrzewam, że to zasługa waszej cudownej więzi, więc bądź taka dobra
i mnie oświeć… To przez twoje emocje dostaję szału, czy jednak powinienem
zacząć martwić się o Laylę?
– Więź…
Wciąż łatwo
potrafiła zapomnieć, że teraz już nie odpowiadała tylko za siebie. Prawda była
taka, że przez ostatnią godzinę nawet nie myślała o tym, by próbować zapanować
nad wymykającymi jej się spod kontroli emocjami. Co prawda wątpiła, by Rufus
odbierał bezpośrednio jej emocje, ale jakoś nie wątpiła, że swoim
zdenerwowaniem wpływała i na Gabriela, i Laylę.
Coś
ścisnęło ją w gardle, bynajmniej nie dlatego, że myśl o przenikającym
jej emocje szwagrze wydawała się jakkolwiek niepokojąca. O wiele bardziej
poraziło ją to, że Layla najwyraźniej nie odcięła męża od tych odczuć, choć
zwykle reagowała momentalnie. Co więcej, skoro ona również musiała czuć, że coś
było na rzeczy, a jednak do tej pory nie próbowała się do nich dobijać…
Jasna cholera.
– Więc? –
zniecierpliwił się Rufus. Skrzyżował ramiona na piersi, wyraźnie poirytowany. –
Co się dzieje? Tylko konkretniej, jasne?
– Gabriel… –
Przełknęła z trudem. Jej palce mocniej zacisnęły się na koszuli Dimitra. –
Mój brat-idiota najpewniej planuje coś bardzo, ale to bardzo głupiego. Nie mamy
kontaktu z Lilly, mój syn najpewniej zaginął, a Michael właśnie
zatrzasnął mi drzwi przed twarzą.
Poczuła się
jeszcze gorzej, gdy wypowiedziała te słowa na głos. Ujęcie spraw w tak
bezpośredni i – co gorsza – przesadnie szczery sposób, czyniło wszystko
jeszcze trudniejszym do zniesienia.
– Pomijając
ostatnią cześć twojej wypowiedzi – zaczął po chwili wahania Rufus, starannie
dobierając słowa – to co masz na myśli? Porywczość twojego brata to nic nowego.
Isabeau
momentalnie zapragnęła na niego warknąć.
– Dopiero
co widziałam go z Isobel – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
– Cóż… To
dość niecodzienne. – Rufus mimo wszystko nie wyglądał na przejętego. – Chociaż z drugiej
strony…
– Jeśli przyszedłeś
tu tylko po to, by komentować…
– Nemezis –
przerwał jej łagodnie Dimitr, ale tym razem nawet jego obecność nie podziałała
na nią kojąco.
– Nie wiem,
co z moim bratem. Ba! Niczego nie wiem, więc nie mów mi, że mam być
spokojna! – jęknęła, w pośpiechu wyrywając się z jego objęć. – A teraz
na dodatek tutaj utknęliśmy! Jeśli to, co widziałam, dzieje się teraz…
Nie miała
okazji, żeby dokończyć. Aż zachłysnęła się powietrzem, nagle zginając wpół,
kiedy jej ciało zaatakowała fala przeszywającego bólu. Przez moment poczuła się
co najmniej tak, jakby ktoś z całej siły uderzył ją w brzuch. Kolana
ugięły się pod nią, ale nawet nie zarejestrowała momentu, w którym wylądowała
na ziemi.
Usłyszała,
że ktoś wypowiedział jej imię – więcej niż raz – ale i to działo się jakby
poza nią. Uliczka, Miasto Nocy, trójka towarzyszących jej wampirów… Wszystko to
zniknęło, wyparte przez ciemność, choć i ta prawie natychmiast się
rozproszyła.
W zamian
Isabeau spojrzała na świat obcymi oczami i zrozumiała, że to, co zobaczyła
we śnie, było zaledwie częścią wizji.
Pocałunki nie sprawiały jej przyjemności – nie same w sobie.
Przyjmowała je, napawając satysfakcją płynącą z tego, co oznaczały. Poczucie
tego, że choć przez moment dzierżyła władzę – na dodatek nad ostatnią osobą,
którą spodziewałaby się przed sobą ujrzeć – okazało się czymś dosłownie na wagę
złota.
Czuła bijącą od Gabriela niechęć, ale to jej
nie przeszkadzało. W każdym jego ruchu dostrzegała fałsz, ale to jedynie
czyniło doświadczenie o wiele ciekawszym. Mógł udawać silnego, ale prawda
była taka, że już dawno zdążyła poznać go na tyle dobrze, by czytać w nim
jak w otwartej księdze. Był prosty. W brew wszystkiemu nieskomplikowany,
o ile wiedziało się, gdzie uderzyć, by zabolało najmocniej.
A ona wiedziała.
Upór i duma Licavolich przeszła już
chyba do legendy. Zmuszenie Gabriela, by się przed nią płaszczył, dobrowolnie
robiąc rzeczy, które w normalnym wypadku nie przyszłyby mu do głowy, okazało
się bardziej satysfakcjonujące niż sądziła. Małe zwycięstwo, którym zamierzała
się napawać, choć to wciąż było zaledwie początkiem.
Nie tęskniła za nim, chociaż nie mogła
zaprzeczyć, że sposób w jaki ją całował, był wystarczająco dobry. Nawet
opór, który wyczuwała w jego ruchach, nie wydawał się odpychający. Wręcz przeciwnie
– to jedynie podkreślało jej zwycięstwo. Odzyskała kontrolę, a to znaczyło
więcej niż wydawać polecenia tym, którzy zrobiliby dla niej wszystko. Swoją
drogą, on również kiedyś należał do tego grona – a wszystko po to, by tak
nisko upaść, porzucając ją, choć przecież oferowała mu tak wiele.
Nie mogła tak tego zostawić.
Początkowo pozostawała obojętna. Pozwalała,
by się wysilał, obdarowując ją kolejnymi pocałunkami i przynajmniej
próbując wykrzesać z siebie choć trochę entuzjazmu. Coś w jego
zachowaniu sprawiło, że zapragnęła roześmiać mu się w twarz, ale z uporem
milczała, nie zamierzając pozwolić sobie na chwilę słabości. Już i tak
pozwoliła na to, by poniosły ją emocje.
Cielesne uciechy były czymś, co traktowała
jako przyjemny dodatek. Tym razem myśl o zaciągnięciu mężczyzny do łóżka
okazała się o tyle interesująca, że zarazem stałaby się dla niego karą. Co
prawda już samo to, że przymusiła Gabriela do przyznania się do czegoś, co tak bardzo
go bolało, wydawało się okrutne, ale z drugiej strony…
Och, za mało. To, że zagubił się na tyle, by
przyjść po pomoc akurat do niej, też nie było wystarczające. Jego zraniona duma
może i ją bawiła, ale nic ponadto.
Isobel oczekiwała czegoś więcej.
Nie wiedziała, w co pogrywał, ale to
nie miało znaczenia. Tym razem to ona miała kontrolę i zamierzała w pełni
ją wykorzystać. Oczywiście, że najprościej byłoby go zabić – podręczyć jeszcze trochę,
a potem po prostu przetrącić kark albo wyrwać serce – ale to przecież
byłoby zbyt proste.
Odchyliła głowę, nie pozostawiając mu innego
wyboru, jak tylko obcałowywać jej szyję. Był coś satysfakcjonującego w kolejnych
muśnięciach, które czuła na skórze. Słyszała jego przyśpieszony oddech i przez
moment nawet pomyślała, że może jednak czerpał z tego przyjemność – choćby
i szczątkową. Mężczyźni jednak bywali żałośnie prości, zwłaszcza jeśli
chodziło o wzbudzanie w nich pożądania. To zresztą był powód, dla
którego nigdy nie wierzyła w miłość.
Ale w zemstę i owszem. Zakończenie
gierek akurat teraz, gdy robiło się coraz ciekawiej, byłoby dość niefortunnym
posunięciem…
Zresztą mógł jej się przydać. Nawet jeśli
nie, po wszystkim, co przeciwko niej zrobił, chciała dla niego tylko jednego.
– Powiedzmy, że… jestem usatysfakcjonowana –
oznajmiła obojętnym tonem, wydającym się zaprzeczać słowom, które padły z jej
ust. – Chociaż chcę więcej. Ostatnio brakuje mi rozrywek.
– Ty…
Jej twarz wykrzywił grymas. Tak, ukaranie go
zdecydowanie brzmiało jak doskonały pomysł.
– Zapędzasz się – stwierdziła chłodno. – Kiedyś
przymknęłabym na to oko, ale teraz… Straciłeś pozycję, Gabrielu. Lepiej o tym
nie zapominaj.
Drgnął, ale nie odpowiedział, przynajmniej
od razu. Isobel z trudem powstrzymała uśmiech, gdy uświadomiła sobie, że
kolejny raz trafiła w sedno. Nie chciał do tego wracać. Już samo to, że znalazł
się z nią sam na sam, dotykając w sposób, który powinien być
zarezerwowany dla żony, było czymś, czym zdołała wytrącić go z równowagi.
– Wybacz… Moja pani.
Tym razem się roześmiała – w chłodny,
ale jak najbardziej szczery sposób. Palcami przeczesała jego ciemne włosy, choć
i w tym nie było żadnych emocji. Podobało jej się za to, jak spinał
się za sprawą jej dotyku – czy to z obrzydzenia, czy też obawy przed tym,
że jednak mogłaby spróbować go zabić.
– Nie przejmuj się. Twoje szczęście, że
wciąż mam do ciebie słabość… I jestem ciekawa – oznajmiła i tym razem
jej głos zabrzmiał niemalże pogodnie. Ujęła go pod brodę, przymuszając do tego,
by spojrzał jej w oczy. Nachyliła się i – wciąż spoglądając w jego
lśniące, czarne tęczówki – musnęła wargami jego usta. – Albo i nie.
Wraz z tymi słowami, w końcu
zaatakowała – tak po prostu, z gracją atakującej kobry. Wgryzła się w jego
gardło, wzdychając cicho, kiedy jej usta zalała słodka, kusząca krew…
Isabeau krzyczała. Wrzask,
który wyrwał się z jej piersi, byłby w stanie obudzić umarłego – zbyt
głośny, przeszywający i niemalże histeryczny. Kuliła się na ziemi, trzymając
się za głowę, choć to nie pulsowanie w skroniach okazało się najgorsze.
Przez moment miała wrażenie, że po jej ciele rozeszła się lawa, niosąc ze sobą
tylko i wyłącznie palący ból.
Złapanie
oddechu graniczyło z cudem. Krztusiła się łzami, choć to w pełni dotarło
do niej dopiero po dłuższej chwili. W oszołomieniu otarła policzki,
kolejny raz napotykając wyłącznie wilgoć – żadnej krwi, choć zdążyła do niej
przywyknąć. Tego i nie pamięci, a jednak…
Tego, co właśnie
doświadczyła, nie dało się ot tak wyrzucić z głowy.
– Isabeau!
Potrząsnęła
głową. Żołądek jej się skręcał, chociaż nie miała niczym zwymiotować. Wciąż klęcząc
na ziemi, splunęła, próbując pozbyć się dziwnego posmaku w ustach. Czuła znajomą
słodycz – krew Gabriela – choć przecież tak naprawdę wcale jej się nie napiła.
I ból.
Przeszywający, wciąż obecny i…
– Nie…
Chciała
zaprotestować, ale wyszedł jej z tego wyłącznie zdławiony jęk. Drgnęła,
gdy ktoś spróbował otoczyć ją ramionami. W zasadzie bardziej wyczuła ruch
niż faktycznie zauważyła wyciągnięte ku niej dłonie Dimitra. Zareagowała
instynktownie, chwytając męża za ręce i stanowczo przyciągając ku do
siebie. Zaraz po tym, całkowicie obojętna na to, że nie byli sami, wpadła mu w ramiona,
coraz bliższa tego, by wybuchnąć płaczem.
– Seattle –
wychrypiała. Nie rozpoznawała własnego głosu, tak bardzo słabego i nienaturalnie
piskliwego. – Nie wiem jak to zrobimy, ale musimy dostać się do miasta. Teraz.
– Beau…
– Teraz!
Czuła, że
zachowywała się jak histeryczka, ale nie dbała o to. Nie była w stanie
przejąć się ani tym, ani tym bardziej przyjąć do wiadomości bezradności. Nie
tym razem! Jasna cholera, nie miała pojęcia jak mieliby tego dokonać, ale
musiała działać i to natychmiast!
Kręciło jej
się w głowie. Wspomnienie bólu mieszało się z emocjami, których nawet
nie próbowała opanować. Chciała poderwać się do pionu, ale nogi odmówiły jej
posłuszeństwa, gdy tylko spróbowała. Gdyby nie ramiona Dimitra znów
wylądowałaby na ziemi, ale nie zamierzała ot tak odpuścić. W gruncie
rzeczy czuła się na tyle zdesperowana, by w razie potrzeby spróbować dostać
się na sąsiedni kontynent choćby i pieszo.
Nie zrobisz mi tego. Nie zrobisz, słyszysz?!,
pomyślała, początkowo niepewna tego, do kogo się zwracała. Z uporem
odsuwała od siebie samo tylko imię Selene, ale bogini wciąż gdzieś w tym
wszystkim była. Żal, który żywiła do niej Isabeau, tym bardziej. Spróbuj tylko, a przysięgam, że…
Nie
dokończyła. Nie była w stanie, jednak i to okazało się sprawą drugorzędną.
Choć nie
sądziła, że uda im się cokolwiek zdziałać, pomoc przyszła w najmniej
oczekiwanym momencie – i pod najmniej spodziewaną postacią.
– Nie
wierzę, że za każdym razem to i tak ja muszę ratować wam tyłki – usłyszała
i tych kilka słów wystarczyło, by jeszcze bardziej wytrącić ją z równowagi.
– Co to ostatnio mówiliśmy o rodzinie…?
Lawrence
wzniósł oczy ku górze. Wymownie zerknął na stojącą u jego boku postać,
obojętny na to, że ta dosłownie zabijała go wzrokiem.
Jedynie się
uśmiechnął, jak gdyby nigdy nic ignorując poirytowane spojrzenie Michaela.
– Jakby to
ująć… Pan chyba właśnie zmienił zdanie. – L. wzruszył ramionami. – Zabieracie
się czy mam załatwiać sprawy w pojedynkę?
Odpowiedziała
mu wymowna cisza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz