Jocelyne
– Teraz w prawo. Prawie
jesteśmy.
Ryan brzmiał przede wszystkim na podekscytowanego. Dosłownie uwiesił się
na oparciu fotelu kierowcy, ponad ramieniem Edwarda próbując dostrzec to, co
działo się poza samochodem. Wyraźnie czuła, że wciąż nie dowierzał – i że
zarazem musiał być przerażony. Cóż, sama chyba by była na jego miejscu.
Mogła tylko zgadywać, czego powinni spodziewać się po tym wyjeździe, a tym
bardziej jak głupiego było kierowanie się emocjami. Poniekąd właśnie to robiła,
prosząc o coś, czego żadne z nich nie przemyślało. Co prawda to, że
Edward i Bella się zgodzili, wydawało się sugerować, że sprawy nie miały
się aż tak źle, ale i co do tego Joce miała wątpliwości. W zasadzie
podejrzewała, że albo próbowali odwrócić jej uwagę, albo wszystko tak naprawdę
sprowadzało się do babci. Zwłaszcza po tym jak towarzyszyła Belli podczas
spotkania z Charliem, zorientowała się, ile dla wampirzycy znaczyła
rodzina, również ta ludzka. Jeśli komuś można było wytłumaczyć tęsknotę za
domem, to zdecydowanie jej.
– Hm… Wszystko w porządku? – doszedł ją nieco spięty głos Edwarda.
Potrzebowała chwili, by pojąć, że nie zwracał się do niej. Co prawda na
ułamek sekundy spojrzał na nią w lusterku wstecznym, ale jego spojrzenie
prawie natychmiast spoczęło na siedzącym tuż u jej boku, podrygującym
nieznacznie Ryanie. Tyle wystarczyło, by do Jocelyne dotarło, że wampir mimo
wszystko chłopakowi nie ufał. To, że w ogóle dał wyciągnąć się z domu,
jak nic zawdzięczali właśnie Belli.
– Co? Och, jasne – zapewnił pośpiesznie Ryan. Do jego głos wkradło się
wahanie, ale nie wydawał się urażony tym pytanie. Wręcz przeciwnie – uśmiechnął
się w całkiem szczery, nieco tylko gorzki sposób. – Żadnych morderczych
odruchów – dodał, a Joce przez moment zapragnęła zdzielić go w ramię.
– Edwardzie – obruszyła się Bella.
W odpowiedzi jedynie potrząsnął głową.
– Chcę mieć pewność, że nie powinniśmy wracać – wyjaśnił spiętym tonem. –
Nie do końca słyszę jego myśli. Są bardzo… przytłumione, więc…
– No, tak. Czytanie w myślach. – Przez twarz Ryana przemknął cień. –
Kiedy siedziałem sam, łatwiej było mi udawać, że jesteście po prostu trochę
dziwni, ale jednak normalni.
Och, bo ty taki jesteś?, pomyślała z niedowierzaniem Joce.
– Nie da się czytać w myślach – mruknęła, nie mogąc się powstrzymać.
Zauważyła, że kąciki ust Edwarda drgnęły, zresztą jak zawsze, kiedy
którekolwiek z nich mu to wypominało. Widziała jak tata obruszał się o ten
termin tak wiele razy, że sama zaczynała być na to wyczulona. Przenośnia czy
nie, niezmiennie Gabriela drażniła, co na dłuższą metę bywało zabawne.
Coś ścisnęło Joce w gardle na samą myśl. Jeśli nieobecność mamy i Layli
dotyczyła właśnie jego…
– Naturalnie – zreflektował się dziadek. – Tak czy siak, ryzykujemy i nie
będę przed tobą ukrywał, że jest inaczej. Bądźmy szczerzy: sam nie wiesz, czego
się po sobie spodziewać, więc…
– Wiem. – Ryan zacisnął usta. – To znaczy… rozumiem, w czym rzecz.
Nie żałujcie sobie. I tak cieszę się, że w ogóle tutaj jestem.
Jeszcze kiedy mówił, w końcu odsunął się od oparcia, w zamian
ciężko opadając na swoje miejsce. Do tej pory wydawał się przede wszystkim
podekscytowany, ale w tamtej chwili maska choć na chwilę opadła,
zdradzając zmęczenie. Joce spojrzała na niego z powątpiewaniem, nagle
żałując, że nie mieli okazji zamienić choć kilku słów sam na sam. Może wtedy
mogłaby łatwiej zrozumieć, w jaki sposób się czuł, choć wcześniejsze
wymiany zdań niewiele jej w tym pomogły. Wiedziała jedynie, że sytuacja
była dla Ryana co najmniej trudna, a napięta atmosfera, nieobecność
Cassandry i to, że wszyscy chcąc nie chcąc skupiali się na innych problemach,
wszystko dodatkowo komplikowały.
Jakkolwiek by nie było, wciąż nie potrafiła spojrzeć na niego jak na kogoś
niebezpiecznego – i to pomimo tego, że wzbudzał jej niepokój porównywalny
do tego, który czuła w obecności demonów. Zdaniem Rufusa, miał w sobie
coś w tych istot. Może w grę wchodziła krew, może coś innego –
Jocelyne nie miała pewności, zwłaszcza że nadążenie za pomysłami wujka bywało
co najmniej problematyczne. Ten wampir robił rzeczy, których nie rozumiała, ale
tak było lepiej. Wystarczyło, że chwilami sam również wzbudzał w niej
niepokój.
Sęk w tym, że to nie była wina Ryana. Nie wierzyła w to, choć
czuła, że to mogło być z jej strony co najmniej naiwne. Nawet jeśli, nie
dbała o to, z uporem odsuwając od siebie myśl o tym, co mogłoby
pójść nie tak. Okej, znalazła tego chłopaka spętanego łańcuchami w piwnicy,
ale i to spotkanie przeżyła. Potencjalny morderca zresztą nie prowadziłby z nią
radosnych pogaduszek o nieśmiertelności, z niedowierzaniem obserwując
jak podgrzewała krew w mikrofali.
Ktoś taki nie byłby w stanie świadomie zabić. Nie było jej w domu
Marissy, ale…
– Może pan zaparkować tam.
Zamrugała nieco nieprzytomnie, skutecznie wyrwana z zamyślenia.
Poderwała głowę, by móc wyjrzeć na zewnątrz akurat w momencie, w którym
auto przystanęło pod osłoną co prawda pozbawionego liści, ale jednak dość
rozłożystego drzewa. Kiedy powiodła wzrokiem dookoła, przekonała się, że stali
tuż przy dość zaniedbanej, opustoszałej drodze. Po czasie, który spędzili, by
dotrzeć do tego miejsca, wywnioskowała, że musieli znajdować się na obrzeżach
Seattle albo gdzieś poza nim.
– W porządku. Ach… Możesz mówić mi Edward.
Prawie udało jej się uśmiechnąć. Co prawda to nie była oznaka zaufania,
ale miała wrażenie, że atmosfera w aucie choć trochę się rozluźniła.
– Proszę bardzo – zgodził się natychmiast Ryan. – Cóż, centrum to to nie
jest, ale po czasie idzie się przyzwyczaić. Mieszak tu od zawsze i okolica
naprawdę jest bezpieczna.
Joce spojrzała na niego pytająco, zaskoczona tym, że nagle nie tylko się
zmieszał, ale i zaczął gorączkowo tłumaczyć. Raz jeszcze wyjrzała na
zewnątrz, próbując zrozumieć, w czym rzecz. Pomijając pojedyncze drzewa, w tym
również to, przy którym zaparkowali, zauważyła kilka zaniedbanych, majaczących w oddali
budynków. Ta część Seattle zdecydowanie nie przypominała ruchliwej, bardziej
nowoczesnej okolicy, ale czy było w tym coś złego? W panującej na
zewnątrz szarzyźnie, spowodowanej przez zasnuwające niebo chmury, wszystko
wyglądało równie ponuro i niepokojąco, co i niektóre zakamarki Miasta
Nocy. Różnica polegała na tym, że w wielkiej metropolii z kąta nagle
nie miał wyskoczyć na nią znudzony wilkołak.
Chyba.
Ryan milczał, sztywno siedząc na swoim miejscu. Nie ruszył się nawet o milimetr,
choć chwilę wcześniej wyglądał jej na chętnego, by przy pierwsze okazji
wyskoczyć z auta i popędzić do domu. Z jakiegoś powodu ten
entuzjazm zniknął, jedynie utwierdzając Jocelyne w przekonaniu, że chłopak
tak naprawdę się bał. To, w jaki sposób zaciskał palce na oparciu fotela,
mówiło samo za siebie.
– Ray? – zmartwiła się.
Dopiero kiedy przeniósł na nią wzrok, uprzytomniła sobie, że skróciła jego
imię. Nieznacznie uniósł brwi, wyraźnie zaskoczony, ale nie skomentował jej
reakcji nawet słowem. Po wyrazie jego twarzy nie była w stanie stwierdzić
niczego konkretnego.
– Nie sądziłem, że załatwimy to tak szybko. Przywykłem do czekania i… – W roztargnieniu
przeczesał włosy palcami. – Nie przygotowałem się. Ani trochę.
– To twoja rodzina – zareagowała natychmiast Bella. Jej oczy zabłysły,
kiedy zwróciła się ku chłopakowi. – Wiem, co właśnie czujesz, ale jeśli
kochasz, to spotkanie po prostu nie może pójść źle. Wszystko jest lepsze niż
porzucanie bliskich bez słowa.
– Gdyby to było takie proste… – mruknął, ale coś w zapewnieniach
kobiety przekonało go, by w końcu zdecydował się wysiąść z auta.
Jocelyne przez moment naprawdę zapragnęła Bellę uściskać – i to po
raz kolejny. Jeszcze bardziej pożałowała, że przy ostatnim wspólnym wyjściu
omal nie dokonała jakiegoś cudu, niemalże przyprawiając wampirzycę o atak
serca. Tak czy siak, babcia miała dość powodów, by nie chcieć gdziekolwiek się z nią
ruszać, a jednak gdy przyszło co do czego, jej obecność okazała się
prawdziwym wybawieniem.
Zmusiła się do ruchu, w pospiechu podążając w ślad za Ryanem. To
przynajmniej planowała, ale w ostatniej chwili powstrzymała ją chłodna
dłoń, która delikatnie acz stanowczo zacisnęła się na jej ramieniu.
– Poczekaj, księżniczko – rzucił spiętym tonem Edward. Natychmiast zamarła
na fotelu, poniekąd przez pieszczotliwy sposób, w jaki się do niej
zwrócił. – Zastanawiam się, jak to rozegrać. Z jednej strony nie chcę,
żebyście szli sami, ale to wydaje mi się najsensowniejsze… Chciałbym mieć po
prostu pewność, że będziesz bezpieczna.
– Ryan nie…
– Jakbym już gdzieś to słyszał – wymamrotał wampir, rzucając jej dziwne,
przesadnie wręcz przenikliwe spojrzenie. A co to niby miało
znaczyć?, pomyślała, ale nie doczekała się odpowiedzi. – Nie chodzi tylko o bezpieczeństwo
przy nim. Sama wiesz, co się dzieje.
– Obawiasz się łowców? – zapytała wprost, a Edward westchnął. Nie
mogła pozbyć się wrażenia, że nie tylko to go dręczyło.
– Po tym jak pojawili się w domu Cassandry? Między innymi – przyznał
wymijającym tonem. – Nie czuję w pobliżu nikogo niewłaściwego, ale oboje
wiemy, że to nie jest takie proste. Nie chcę, by którekolwiek z was
wpakowało się w kłopoty – oznajmił wprost.
Westchnęła w duchu. Oczywiście, że się martwił. Sama usłyszała dość w domu
Cullenów, wciąż oszołomiona przebiegiem wizyty Eleazara. Istniało dość powodów,
by wszyscy siedzieli jak na szpilkach, a Ryan i łowcy bez wątpienia
byli jednym z nich.
– To trochę zły moment na wątpliwości – zauważyła cicho, ostrożnie
dobierając słowa. – Przyjechaliśmy tutaj. Mamy puścić go samego czy wracać do
domu?
Edward drgnął w odpowiedzi na to pytanie. Poczuła, że trafiła w sedno,
ale ta świadomość nawet trochę nie poprawiła jej nastroju. W gruncie
rzeczy to, że miał jakiekolwiek obawy, było dla niej jak najbardziej
zrozumiałe.
– Nie. Nie, oczywiście, że nie – zapewnił pośpiesznie, starannie
dobierając słowa. – Dlatego zastanawiam się, co robić. Będziemy z Bellą w pobliżu,
ale ty…
– Pójdę z nim – zaoferowała natychmiast.
O dziwo, wampir jedynie skinął głową.
– I dasz nam znać, jeśli cokolwiek pójdzie nie tak. Nieważne co to
będzie – oznajmił z naciskiem. Spojrzenie, które jej rzucił, było
wystarczająco wymowne, by pojęła, że jego słowa tyczyły się również
wszystkiego, co tyczyło się kwestii nadnaturalnych. W milczeniu skinęła
głową, woląc tego nie komentować. Ryan nie zdawał sobie sprawy z tego, co
potrafiła i przynajmniej na razie wolała go nie uświadamiać.
– Mam telefon. I… swoje sposoby – rzuciła na odchodne. – Dzięki za pomoc.
Tym razem nie doczekała się protestów. Wygramoliła się z auta,
mimowolnie wzdrygając w odpowiedzi na napierający ze wszystkich stron
chłód. Machinalnie objęła się ramionami, poprawiając kurtkę, choć i ta nie
była w stanie w pełni ochronić ją przed zimnem. Chwilami naprawdę
nienawidziła zimy i wszystkiego, co wiązało się z ludzkimi odruchami.
To, że w jej przypadku ludzka natura skutecznie przysłaniała tę wampirzą,
jedynie bardziej dawało się dziewczynie we znaki.
Ryan nie odszedł daleko. Przystanął zaledwie kilka metrów od samochodu,
jakby od niechcenia spoglądając na majaczące w pobliżu zabudowania.
Zawahała się, przez moment zastanawiając, czy był w stanie usłyszeć to, o czym
rozmawiała z Edwardem. Z jednej strony wydawało się to prawdopodobne,
ale z drugiej… Cóż, tak naprawdę niewiele wiedziała i o nim, i o Cassandrze.
To, ile cech nieśmiertelnych zdążyli przejąć, również pozostawało dla niej
zagadką.
– Wszystko dobrze? – zapytała, podchodząc bliżej. Powstrzymała się od
obejrzenia przez ramię, aż nazbyt świadoma, że Edward i Bella wciąż ją
obserwowali. Nie była pewna dlaczego, ale czuła się z tego powodu
nieswojo. – Doszliśmy do wniosku, że będzie najlepiej, jeśli pójdziemy sami… To
znaczy ty i ja – dodała, kiedy Ryan zwrócił się w jej stronę, w końcu
przestając wgapiać się w jeden punkt.
– Akurat ciebie wybrali na opiekunkę? – rzucił zaczepnym tonem.
Joce powstrzymała się od wywrócenia oczami.
– Poradzę sobie. Sam powiedziałeś, że nie zamierzasz nikogo zagryźć –
przypomniała, w odpowiedzi doczekując się wyłącznie prychnięcia. – No i sam
mnie zaprosiłeś, prawda? Co prawda to jeszcze nie walentynki, ale…
– Wzięłaś to na poważnie? – zapytał zaskoczony.
Skrzywiła się, przez moment czując się tak, jakby ją uderzył. Nagle
speszona, w pośpiechu uciekła wzrokiem gdzieś w bok.
– Wzięłam na poważnie to, że chcesz zobaczyć rodzinę. Skoro mogę pomóc,
proszę bardzo – mruknęła bez większego przekonania. – Jeśli nie chcesz, żebym
tutaj była…
– To nie tak! – obruszył się Ryan. Wzdrygnęła się, kiedy przemieścił się,
bezceremonialnie chwytając ją za rękę. – Źle to zabrzmiało, co? Nie sądziłem po
prostu, że naprawdę będziesz chciała ze mną gdzieś wyjść. No i że to
wypali, więc… – Urwał, ostatecznie ograniczając się do wzruszenia ramionami. –
Jeśli można uznać to za prawie randkę, to miło. Chyba.
– Prawie randkę…
– Byłoby miło – powtórzył, a jej brwi powędrowały ku górze. Teraz już
sama nie była pewna, co powinna myśleć.
– Pleciesz od rzeczy – zarzuciła mu.
Ryan parsknął śmiechem – nieco wymuszonym, nerwowym, ale przy tym
zaskakująco szczerym.
– Wyszedłem z wprawy. I mam wrażenie, że pominąłem spory kawałek
tego, jak powinno się to robić, bo na dobry początek zabieram cię do domu. To
trochę… No, sama wiesz.
No… Nie do końca. Pierwszą randkę z pierwszym chłopakiem
przerobiłam, kiedy wymykaliśmy się z zamkniętego ośrodka. I pijąc
jego krew, kiedy jeszcze nie miał pojęcia z kim ma do czynienia,
pomyślała, przez moment mając ochotę histerycznie się roześmiać. A jego
rodziny nawet nie poznałam, bo w międzyczasie umarł, ale to inna historia.
Z powątpiewaniem spojrzała na Ryana, po chwili w pośpiechu uciekając
wzrokiem gdzieś w bok. W jego przypadku nawet nie wiedziała, co
sądzić o łączącej ich relacji. Jasne, to było normalne, że dziewczyny
podobały się facetom, ale co innego było myśleć tymi kategoriami w przypadku
kuzynek i… kogokolwiek innego, a co innego względem samej siebie.
No i nie nadawała się do tego. Ani trochę, bo…
– Idziemy?
Jej głos zabrzmiał dziwnie piskliwie, choć to równie dobrze mogło być
tylko wrażeniem. Ryan rzucił jej bliżej nieokreślone spojrzenie, ale nawet
jeśli zauważył coś nietypowego, nie dał niczego po sobie poznać.
– Jasne – zgodził się pośpiesznie. Chwilę jeszcze trzymał ją za rękę, po
chwili jednak poluzował uścisk. – Chociaż sobie tego nie wyobrażam. Nie
przemyślałem tego – przyznał i coś w jego tonie uprzytomniło Joce, że
się bał.
– Chcesz się wycofać?
Potrząsnął głową, ale nie aż tak gwałtownie, jak mogłaby się tego
spodziewać. Wyglądało to tak, jakby sam nie był pewien, czego w tamtej
chwili chciał.
– Jasne, że nie – powiedział na głos, ale i to zabrzmiało jak próba
przekonania samego siebie. – Mówiłem ci, że to dla mnie ważne. No i to nie
moja nieobecność będzie tu najtrudniejsza do wytłumaczenia… Szczerze mówiąc,
tobą też się przejmuję.
– Że… co? – wykrztusiła, co najmniej zaskoczona. Żartował sobie.
Ryan wywrócił oczami. Zesztywniała, kiedy znów wyciągnął ku niej rękę, tym
razem stanowczo chwytając ją za ramię.
– Rozejrzyj się. Osiedle domków jednorodzinnych z białym płotkiem i basenikiem
na tyłach to to nie jest – zauważył przytomnie. Przez jego twarz przemknął
cień. – Zaprosiłem cię, ale tak sobie myślę… Widziałem jak mieszkasz. Spędziłem
tam dość czasu, by zauważyć, że… No, na pieniądze akurat nie narzekacie. –
Zacisnął usta. – Dopiero teraz pomyślałem sobie, że to głupie. Nawet nie wiem, w jaki
sposób cię ugościć, bo to zdecydowanie nie będzie to, do czego przywykłaś.
Słuchała go w milczeniu, niepewna jak powinna rozumieć jego słowa.
Spodziewała się wielu rzeczy, w tym również obaw, które w obecnej
sytuacji okazałyby się w pełni naturalne, ale wystarczyła chwila, by
pojęła, że Ryana dręczyło coś innego – i o wiele bardziej
przyziemnego.
Oboje milczeli, chociaż Joce czuła, że chłopak czekał na jej reakcję.
Powiodła wzrokiem dookoła, raz jeszcze rozglądając się po okolicy. Może gdyby
była sama, poczułaby się nieswojo, zwłaszcza gdy w końcu zwróciła uwagę na
zaciemnione kąty i pojedyncze, niektóre zniszczone już latarnie. W pobliżu
nie zauważyła zbyt wielu aut, z kolei te, które dostrzegła, niekoniecznie
sprawiały wrażenie takich, które byłyby zdatne do ruchu. Cóż, nawet jeśli,
szczerze wątpiła, by którekolwiek z jej bliskich zdecydowałoby się na
kupno czegoś takiego.
Więcej dostrzegła, gdy w końcu znaleźli się w otoczeniu
pierwszych zabudowań. Domy były znacznie mniejsze niż ten, który zamieszkiwała,
ale to nie wydało jej się dziwne. Zdaniem Ryana czego miałaby się spodziewać?
Willi czy pałacyku? Wystarczyła zaledwie chwila, by zorientowała się, że
okolica czasy świetności miała już dawno za sobą, ale to jeszcze o niczym nie
świadczyło. W powietrzu czuła dziwny zapach, którego nie potrafiła
zidentyfikować, ale i to zdecydowała się zignorować. O ile się nie
myliła, to ona i Ryan pozostawali największym zagrożeniem, jakie
znajdowało się w promieniu kilku kilometrów.
– Tutaj – rzucił z wahaniem Ryan, kiwając głową w odpowiednim
kierunku.
Dom nie wyróżniał się niczym szczególnym od tych, które mijali po drodze.
Był mały, jednopiętrowy i niepozorny. Niegdyś biała elewacja poszarzała, a dach
wydawał się potrzebować porządniej odnowy, ale sam budynek wydał jej się
całkiem przyjemny. Z okien sączyło się światło, co uprzytomniło Joce, że
ktoś jak najbardziej był w środku. Więcej niż jedna osoba, a przynajmniej
takie miała wrażenie.
Na podwórku zauważyła dziecięcy rowerek i trochę porozrzucanych po
trawniku zabawek. Z zaciekawieniem spojrzała na Ryana, w ostatniej
chwili powstrzymując się od zapytania, czy przypadkiem nie należały do niego.
Już i tak wydawał się zbyt spięty, by entuzjastycznie reagować na
jakiekolwiek żarty.
Nie zaprotestowała, kiedy wyprzedził ją, by móc popchnąć zardzewiałą
furtkę. Zaskrzypiała trochę zbyt głośno, zdradzając ich obecność.
– Zapraszam
– mruknął, kiedy go mijała. – W sumie mogłem spróbować zadzwonić. Nie wiem
czy…
Cokolwiek
miał do powiedzenia, nie było mu dane dokończyć. Nie zdążyli nawet dobrze
zamknąć furtki, kiedy drzwi wejściowe otworzyły się, a na podwórko
wybiegła mała, na oko czteroletnia dziewczynka. Joce zauważyła przede wszystkim
uśmiech, który pojawił się na ustach małej oraz to, jak ściągnięte w dwa
kucyki jasne loczki podskakiwały przy każdym kroku.
– Ryan! –
zawołało dziecko, nieco niezgrabnie pędząc ku chłopakowi. Zareagował w najzupełniej
naturalny, wprawiony już sposób, zdecydowanym ruchem biorąc małą na ręce. –
Rey, Rey, Rey… Mamo, Rey wrócił! – oznajmiła, a potem dosłownie zdzieliła
swojego opiekuna w twarz czymś, w czym Joce dopiero po chwili
rozpoznała pluszowego misia. – Rey…!
– Cześć, Cristal
– rzucił z bladym uśmiechem Ryan, wygodniej sadzając dziewczynkę w swoich
ramionach. Jego spojrzenie momentalnie powędrowało ku Jocelyne. – To moja siostra.
Jedna z dwóch – dodał prawie bezgłośnie.
Choć
zorientowała się w chwili, w której zobaczyła dziecko, mimowolnie
przytaknęła. Milczała, obserwując jak Ryan wyrzuca z siebie kolejne słowa,
odpowiadając na kolejne pytania siostry. W zasadzie nagle zwątpiła w to,
czy Cristal w ogóle zwracała uwagę na jego słowa, bardziej podekscytowana
tym, że ktokolwiek pojawił się w domu – a już zwłaszcza brat, który
zniknął na tyle czasu.
Powinniśmy tu przyjechać już dawno temu…
Albo zrobić cokolwiek, westchnęła w duchu. Gdyby sytuacja była inna…
– Mój Boże,
Ryan!
Bardziej
wyczuła ruch, dosłownie na ułamek sekundy przed tym, jak z domu wypadła kolejna
osoba. Tym razem była to kobieta – ciemnowłosa, w pośpiechu narzuconej na
ramionach kurtce. Na pierwszy rzut oka nie przypominała Cristal, ale w rysach
twarzy miała coś takiego, co momentalnie skojarzyło jej się z Ryanem. To i parę
lśniących niespokojnie, podkrążonych oczu.
Chłopak na
moment zesztywniał, wciąż tuląc do siebie siostrę. Nie zwrócił uwagi na to, że w między
czasie raz jeszcze oberwał od niej misiem – tym razem prosto w czoło.
On
wpatrywał się wyłącznie w zmierzającą ku niemu kobietę, bez cienia
protestu pozwalając na to, by ta wzięła go w ramiona.
– Dobrze
cię widzieć, mamo…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz