28 maja 2019

Dwieście dziewięćdziesiąt pięć

Jocelyne
– Teraz w prawo. Prawie jesteśmy.
Ryan brzmiał przede wszystkim na podekscytowanego. Dosłownie uwiesił się na oparciu fotelu kierowcy, ponad ramieniem Edwarda próbując dostrzec to, co działo się poza samochodem. Wyraźnie czuła, że wciąż nie dowierzał – i że zarazem musiał być przerażony. Cóż, sama chyba by była na jego miejscu.
Mogła tylko zgadywać, czego powinni spodziewać się po tym wyjeździe, a tym bardziej jak głupiego było kierowanie się emocjami. Poniekąd właśnie to robiła, prosząc o coś, czego żadne z nich nie przemyślało. Co prawda to, że Edward i Bella się zgodzili, wydawało się sugerować, że sprawy nie miały się aż tak źle, ale i co do tego Joce miała wątpliwości. W zasadzie podejrzewała, że albo próbowali odwrócić jej uwagę, albo wszystko tak naprawdę sprowadzało się do babci. Zwłaszcza po tym jak towarzyszyła Belli podczas spotkania z Charliem, zorientowała się, ile dla wampirzycy znaczyła rodzina, również ta ludzka. Jeśli komuś można było wytłumaczyć tęsknotę za domem, to zdecydowanie jej.
– Hm… Wszystko w porządku? – doszedł ją nieco spięty głos Edwarda.
Potrzebowała chwili, by pojąć, że nie zwracał się do niej. Co prawda na ułamek sekundy spojrzał na nią w lusterku wstecznym, ale jego spojrzenie prawie natychmiast spoczęło na siedzącym tuż u jej boku, podrygującym nieznacznie Ryanie. Tyle wystarczyło, by do Jocelyne dotarło, że wampir mimo wszystko chłopakowi nie ufał. To, że w ogóle dał wyciągnąć się z domu, jak nic zawdzięczali właśnie Belli.
– Co? Och, jasne – zapewnił pośpiesznie Ryan. Do jego głos wkradło się wahanie, ale nie wydawał się urażony tym pytanie. Wręcz przeciwnie – uśmiechnął się w całkiem szczery, nieco tylko gorzki sposób. – Żadnych morderczych odruchów – dodał, a Joce przez moment zapragnęła zdzielić go w ramię.
– Edwardzie – obruszyła się Bella.
W odpowiedzi jedynie potrząsnął głową.
– Chcę mieć pewność, że nie powinniśmy wracać – wyjaśnił spiętym tonem. – Nie do końca słyszę jego myśli. Są bardzo… przytłumione, więc…
– No, tak. Czytanie w myślach. – Przez twarz Ryana przemknął cień. – Kiedy siedziałem sam, łatwiej było mi udawać, że jesteście po prostu trochę dziwni, ale jednak normalni.
Och, bo ty taki jesteś?, pomyślała z niedowierzaniem Joce.
– Nie da się czytać w myślach – mruknęła, nie mogąc się powstrzymać.
Zauważyła, że kąciki ust Edwarda drgnęły, zresztą jak zawsze, kiedy którekolwiek z nich mu to wypominało. Widziała jak tata obruszał się o ten termin tak wiele razy, że sama zaczynała być na to wyczulona. Przenośnia czy nie, niezmiennie Gabriela drażniła, co na dłuższą metę bywało zabawne.
Coś ścisnęło Joce w gardle na samą myśl. Jeśli nieobecność mamy i Layli dotyczyła właśnie jego…
– Naturalnie – zreflektował się dziadek. – Tak czy siak, ryzykujemy i nie będę przed tobą ukrywał, że jest inaczej. Bądźmy szczerzy: sam nie wiesz, czego się po sobie spodziewać, więc…
– Wiem. – Ryan zacisnął usta. – To znaczy… rozumiem, w czym rzecz. Nie żałujcie sobie. I tak cieszę się, że w ogóle tutaj jestem.
Jeszcze kiedy mówił, w końcu odsunął się od oparcia, w zamian ciężko opadając na swoje miejsce. Do tej pory wydawał się przede wszystkim podekscytowany, ale w tamtej chwili maska choć na chwilę opadła, zdradzając zmęczenie. Joce spojrzała na niego z powątpiewaniem, nagle żałując, że nie mieli okazji zamienić choć kilku słów sam na sam. Może wtedy mogłaby łatwiej zrozumieć, w jaki sposób się czuł, choć wcześniejsze wymiany zdań niewiele jej w tym pomogły. Wiedziała jedynie, że sytuacja była dla Ryana co najmniej trudna, a napięta atmosfera, nieobecność Cassandry i to, że wszyscy chcąc nie chcąc skupiali się na innych problemach, wszystko dodatkowo komplikowały.
Jakkolwiek by nie było, wciąż nie potrafiła spojrzeć na niego jak na kogoś niebezpiecznego – i to pomimo tego, że wzbudzał jej niepokój porównywalny do tego, który czuła w obecności demonów. Zdaniem Rufusa, miał w sobie coś w tych istot. Może w grę wchodziła krew, może coś innego – Jocelyne nie miała pewności, zwłaszcza że nadążenie za pomysłami wujka bywało co najmniej problematyczne. Ten wampir robił rzeczy, których nie rozumiała, ale tak było lepiej. Wystarczyło, że chwilami sam również wzbudzał w niej niepokój.
Sęk w tym, że to nie była wina Ryana. Nie wierzyła w to, choć czuła, że to mogło być z jej strony co najmniej naiwne. Nawet jeśli, nie dbała o to, z uporem odsuwając od siebie myśl o tym, co mogłoby pójść nie tak. Okej, znalazła tego chłopaka spętanego łańcuchami w piwnicy, ale i to spotkanie przeżyła. Potencjalny morderca zresztą nie prowadziłby z nią radosnych pogaduszek o nieśmiertelności, z niedowierzaniem obserwując jak podgrzewała krew w mikrofali.
Ktoś taki nie byłby w stanie świadomie zabić. Nie było jej w domu Marissy, ale…
– Może pan zaparkować tam.
Zamrugała nieco nieprzytomnie, skutecznie wyrwana z zamyślenia. Poderwała głowę, by móc wyjrzeć na zewnątrz akurat w momencie, w którym auto przystanęło pod osłoną co prawda pozbawionego liści, ale jednak dość rozłożystego drzewa. Kiedy powiodła wzrokiem dookoła, przekonała się, że stali tuż przy dość zaniedbanej, opustoszałej drodze. Po czasie, który spędzili, by dotrzeć do tego miejsca, wywnioskowała, że musieli znajdować się na obrzeżach Seattle albo gdzieś poza nim.
– W porządku. Ach… Możesz mówić mi Edward.
Prawie udało jej się uśmiechnąć. Co prawda to nie była oznaka zaufania, ale miała wrażenie, że atmosfera w aucie choć trochę się rozluźniła.
– Proszę bardzo – zgodził się natychmiast Ryan. – Cóż, centrum to to nie jest, ale po czasie idzie się przyzwyczaić. Mieszak tu od zawsze i okolica naprawdę jest bezpieczna.
Joce spojrzała na niego pytająco, zaskoczona tym, że nagle nie tylko się zmieszał, ale i zaczął gorączkowo tłumaczyć. Raz jeszcze wyjrzała na zewnątrz, próbując zrozumieć, w czym rzecz. Pomijając pojedyncze drzewa, w tym również to, przy którym zaparkowali, zauważyła kilka zaniedbanych, majaczących w oddali budynków. Ta część Seattle zdecydowanie nie przypominała ruchliwej, bardziej nowoczesnej okolicy, ale czy było w tym coś złego? W panującej na zewnątrz szarzyźnie, spowodowanej przez zasnuwające niebo chmury, wszystko wyglądało równie ponuro i niepokojąco, co i niektóre zakamarki Miasta Nocy. Różnica polegała na tym, że w wielkiej metropolii z kąta nagle nie miał wyskoczyć na nią znudzony wilkołak.
Chyba.
Ryan milczał, sztywno siedząc na swoim miejscu. Nie ruszył się nawet o milimetr, choć chwilę wcześniej wyglądał jej na chętnego, by przy pierwsze okazji wyskoczyć z auta i popędzić do domu. Z jakiegoś powodu ten entuzjazm zniknął, jedynie utwierdzając Jocelyne w przekonaniu, że chłopak tak naprawdę się bał. To, w jaki sposób zaciskał palce na oparciu fotela, mówiło samo za siebie.
– Ray? – zmartwiła się.
Dopiero kiedy przeniósł na nią wzrok, uprzytomniła sobie, że skróciła jego imię. Nieznacznie uniósł brwi, wyraźnie zaskoczony, ale nie skomentował jej reakcji nawet słowem. Po wyrazie jego twarzy nie była w stanie stwierdzić niczego konkretnego.
– Nie sądziłem, że załatwimy to tak szybko. Przywykłem do czekania i… – W roztargnieniu przeczesał włosy palcami. – Nie przygotowałem się. Ani trochę.
– To twoja rodzina – zareagowała natychmiast Bella. Jej oczy zabłysły, kiedy zwróciła się ku chłopakowi. – Wiem, co właśnie czujesz, ale jeśli kochasz, to spotkanie po prostu nie może pójść źle. Wszystko jest lepsze niż porzucanie bliskich bez słowa.
– Gdyby to było takie proste… – mruknął, ale coś w zapewnieniach kobiety przekonało go, by w końcu zdecydował się wysiąść z auta.
Jocelyne przez moment naprawdę zapragnęła Bellę uściskać – i to po raz kolejny. Jeszcze bardziej pożałowała, że przy ostatnim wspólnym wyjściu omal nie dokonała jakiegoś cudu, niemalże przyprawiając wampirzycę o atak serca. Tak czy siak, babcia miała dość powodów, by nie chcieć gdziekolwiek się z nią ruszać, a jednak gdy przyszło co do czego, jej obecność okazała się prawdziwym wybawieniem.
Zmusiła się do ruchu, w pospiechu podążając w ślad za Ryanem. To przynajmniej planowała, ale w ostatniej chwili powstrzymała ją chłodna dłoń, która delikatnie acz stanowczo zacisnęła się na jej ramieniu.
– Poczekaj, księżniczko – rzucił spiętym tonem Edward. Natychmiast zamarła na fotelu, poniekąd przez pieszczotliwy sposób, w jaki się do niej zwrócił. – Zastanawiam się, jak to rozegrać. Z jednej strony nie chcę, żebyście szli sami, ale to wydaje mi się najsensowniejsze… Chciałbym mieć po prostu pewność, że będziesz bezpieczna.
– Ryan nie…
– Jakbym już gdzieś to słyszał – wymamrotał wampir, rzucając jej dziwne, przesadnie wręcz przenikliwe spojrzenie. A co to niby miało znaczyć?, pomyślała, ale nie doczekała się odpowiedzi. – Nie chodzi tylko o bezpieczeństwo przy nim. Sama wiesz, co się dzieje.
– Obawiasz się łowców? – zapytała wprost, a Edward westchnął. Nie mogła pozbyć się wrażenia, że nie tylko to go dręczyło.
– Po tym jak pojawili się w domu Cassandry? Między innymi – przyznał wymijającym tonem. – Nie czuję w pobliżu nikogo niewłaściwego, ale oboje wiemy, że to nie jest takie proste. Nie chcę, by którekolwiek z was wpakowało się w kłopoty – oznajmił wprost.
Westchnęła w duchu. Oczywiście, że się martwił. Sama usłyszała dość w domu Cullenów, wciąż oszołomiona przebiegiem wizyty Eleazara. Istniało dość powodów, by wszyscy siedzieli jak na szpilkach, a Ryan i łowcy bez wątpienia byli jednym z nich.
– To trochę zły moment na wątpliwości – zauważyła cicho, ostrożnie dobierając słowa. – Przyjechaliśmy tutaj. Mamy puścić go samego czy wracać do domu?
Edward drgnął w odpowiedzi na to pytanie. Poczuła, że trafiła w sedno, ale ta świadomość nawet trochę nie poprawiła jej nastroju. W gruncie rzeczy to, że miał jakiekolwiek obawy, było dla niej jak najbardziej zrozumiałe.
– Nie. Nie, oczywiście, że nie – zapewnił pośpiesznie, starannie dobierając słowa. – Dlatego zastanawiam się, co robić. Będziemy z Bellą w pobliżu, ale ty…
– Pójdę z nim – zaoferowała natychmiast.
O dziwo, wampir jedynie skinął głową.
– I dasz nam znać, jeśli cokolwiek pójdzie nie tak. Nieważne co to będzie – oznajmił z naciskiem. Spojrzenie, które jej rzucił, było wystarczająco wymowne, by pojęła, że jego słowa tyczyły się również wszystkiego, co tyczyło się kwestii nadnaturalnych. W milczeniu skinęła głową, woląc tego nie komentować. Ryan nie zdawał sobie sprawy z tego, co potrafiła i przynajmniej na razie wolała go nie uświadamiać.
– Mam telefon. I… swoje sposoby – rzuciła na odchodne. – Dzięki za pomoc.
Tym razem nie doczekała się protestów. Wygramoliła się z auta, mimowolnie wzdrygając w odpowiedzi na napierający ze wszystkich stron chłód. Machinalnie objęła się ramionami, poprawiając kurtkę, choć i ta nie była w stanie w pełni ochronić ją przed zimnem. Chwilami naprawdę nienawidziła zimy i wszystkiego, co wiązało się z ludzkimi odruchami. To, że w jej przypadku ludzka natura skutecznie przysłaniała tę wampirzą, jedynie bardziej dawało się dziewczynie we znaki.
Ryan nie odszedł daleko. Przystanął zaledwie kilka metrów od samochodu, jakby od niechcenia spoglądając na majaczące w pobliżu zabudowania. Zawahała się, przez moment zastanawiając, czy był w stanie usłyszeć to, o czym rozmawiała z Edwardem. Z jednej strony wydawało się to prawdopodobne, ale z drugiej… Cóż, tak naprawdę niewiele wiedziała i o nim, i o Cassandrze. To, ile cech nieśmiertelnych zdążyli przejąć, również pozostawało dla niej zagadką.
– Wszystko dobrze? – zapytała, podchodząc bliżej. Powstrzymała się od obejrzenia przez ramię, aż nazbyt świadoma, że Edward i Bella wciąż ją obserwowali. Nie była pewna dlaczego, ale czuła się z tego powodu nieswojo. – Doszliśmy do wniosku, że będzie najlepiej, jeśli pójdziemy sami… To znaczy ty i ja – dodała, kiedy Ryan zwrócił się w jej stronę, w końcu przestając wgapiać się w jeden punkt.
– Akurat ciebie wybrali na opiekunkę? – rzucił zaczepnym tonem.
Joce powstrzymała się od wywrócenia oczami.
– Poradzę sobie. Sam powiedziałeś, że nie zamierzasz nikogo zagryźć – przypomniała, w odpowiedzi doczekując się wyłącznie prychnięcia. – No i sam mnie zaprosiłeś, prawda? Co prawda to jeszcze nie walentynki, ale…
– Wzięłaś to na poważnie? – zapytał zaskoczony.
Skrzywiła się, przez moment czując się tak, jakby ją uderzył. Nagle speszona, w pośpiechu uciekła wzrokiem gdzieś w bok.
– Wzięłam na poważnie to, że chcesz zobaczyć rodzinę. Skoro mogę pomóc, proszę bardzo – mruknęła bez większego przekonania. – Jeśli nie chcesz, żebym tutaj była…
– To nie tak! – obruszył się Ryan. Wzdrygnęła się, kiedy przemieścił się, bezceremonialnie chwytając ją za rękę. – Źle to zabrzmiało, co? Nie sądziłem po prostu, że naprawdę będziesz chciała ze mną gdzieś wyjść. No i że to wypali, więc… – Urwał, ostatecznie ograniczając się do wzruszenia ramionami. – Jeśli można uznać to za prawie randkę, to miło. Chyba.
– Prawie randkę…
– Byłoby miło – powtórzył, a jej brwi powędrowały ku górze. Teraz już sama nie była pewna, co powinna myśleć.
– Pleciesz od rzeczy – zarzuciła mu.
Ryan parsknął śmiechem – nieco wymuszonym, nerwowym, ale przy tym zaskakująco szczerym.
– Wyszedłem z wprawy. I mam wrażenie, że pominąłem spory kawałek tego, jak powinno się to robić, bo na dobry początek zabieram cię do domu. To trochę… No, sama wiesz.
No… Nie do końca. Pierwszą randkę z pierwszym chłopakiem przerobiłam, kiedy wymykaliśmy się z zamkniętego ośrodka. I pijąc jego krew, kiedy jeszcze nie miał pojęcia z kim ma do czynienia, pomyślała, przez moment mając ochotę histerycznie się roześmiać. A jego rodziny nawet nie poznałam, bo w międzyczasie umarł, ale to inna historia.
Z powątpiewaniem spojrzała na Ryana, po chwili w pośpiechu uciekając wzrokiem gdzieś w bok. W jego przypadku nawet nie wiedziała, co sądzić o łączącej ich relacji. Jasne, to było normalne, że dziewczyny podobały się facetom, ale co innego było myśleć tymi kategoriami w przypadku kuzynek i… kogokolwiek innego, a co innego względem samej siebie.
No i nie nadawała się do tego. Ani trochę, bo…
– Idziemy?
Jej głos zabrzmiał dziwnie piskliwie, choć to równie dobrze mogło być tylko wrażeniem. Ryan rzucił jej bliżej nieokreślone spojrzenie, ale nawet jeśli zauważył coś nietypowego, nie dał niczego po sobie poznać.
– Jasne – zgodził się pośpiesznie. Chwilę jeszcze trzymał ją za rękę, po chwili jednak poluzował uścisk. – Chociaż sobie tego nie wyobrażam. Nie przemyślałem tego – przyznał i coś w jego tonie uprzytomniło Joce, że się bał.
– Chcesz się wycofać?
Potrząsnął głową, ale nie aż tak gwałtownie, jak mogłaby się tego spodziewać. Wyglądało to tak, jakby sam nie był pewien, czego w tamtej chwili chciał.
– Jasne, że nie – powiedział na głos, ale i to zabrzmiało jak próba przekonania samego siebie. – Mówiłem ci, że to dla mnie ważne. No i to nie moja nieobecność będzie tu najtrudniejsza do wytłumaczenia… Szczerze mówiąc, tobą też się przejmuję.
– Że… co? – wykrztusiła, co najmniej zaskoczona. Żartował sobie.
Ryan wywrócił oczami. Zesztywniała, kiedy znów wyciągnął ku niej rękę, tym razem stanowczo chwytając ją za ramię.
– Rozejrzyj się. Osiedle domków jednorodzinnych z białym płotkiem i basenikiem na tyłach to to nie jest – zauważył przytomnie. Przez jego twarz przemknął cień. – Zaprosiłem cię, ale tak sobie myślę… Widziałem jak mieszkasz. Spędziłem tam dość czasu, by zauważyć, że… No, na pieniądze akurat nie narzekacie. – Zacisnął usta. – Dopiero teraz pomyślałem sobie, że to głupie. Nawet nie wiem, w jaki sposób cię ugościć, bo to zdecydowanie nie będzie to, do czego przywykłaś.
Słuchała go w milczeniu, niepewna jak powinna rozumieć jego słowa. Spodziewała się wielu rzeczy, w tym również obaw, które w obecnej sytuacji okazałyby się w pełni naturalne, ale wystarczyła chwila, by pojęła, że Ryana dręczyło coś innego – i o wiele bardziej przyziemnego.
Oboje milczeli, chociaż Joce czuła, że chłopak czekał na jej reakcję. Powiodła wzrokiem dookoła, raz jeszcze rozglądając się po okolicy. Może gdyby była sama, poczułaby się nieswojo, zwłaszcza gdy w końcu zwróciła uwagę na zaciemnione kąty i pojedyncze, niektóre zniszczone już latarnie. W pobliżu nie zauważyła zbyt wielu aut, z kolei te, które dostrzegła, niekoniecznie sprawiały wrażenie takich, które byłyby zdatne do ruchu. Cóż, nawet jeśli, szczerze wątpiła, by którekolwiek z jej bliskich zdecydowałoby się na kupno czegoś takiego.
Więcej dostrzegła, gdy w końcu znaleźli się w otoczeniu pierwszych zabudowań. Domy były znacznie mniejsze niż ten, który zamieszkiwała, ale to nie wydało jej się dziwne. Zdaniem Ryana czego miałaby się spodziewać? Willi czy pałacyku? Wystarczyła zaledwie chwila, by zorientowała się, że okolica czasy świetności miała już dawno za sobą, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. W powietrzu czuła dziwny zapach, którego nie potrafiła zidentyfikować, ale i to zdecydowała się zignorować. O ile się nie myliła, to ona i Ryan pozostawali największym zagrożeniem, jakie znajdowało się w promieniu kilku kilometrów.
– Tutaj – rzucił z wahaniem Ryan, kiwając głową w odpowiednim kierunku.
Dom nie wyróżniał się niczym szczególnym od tych, które mijali po drodze. Był mały, jednopiętrowy i niepozorny. Niegdyś biała elewacja poszarzała, a dach wydawał się potrzebować porządniej odnowy, ale sam budynek wydał jej się całkiem przyjemny. Z okien sączyło się światło, co uprzytomniło Joce, że ktoś jak najbardziej był w środku. Więcej niż jedna osoba, a przynajmniej takie miała wrażenie.
Na podwórku zauważyła dziecięcy rowerek i trochę porozrzucanych po trawniku zabawek. Z zaciekawieniem spojrzała na Ryana, w ostatniej chwili powstrzymując się od zapytania, czy przypadkiem nie należały do niego. Już i tak wydawał się zbyt spięty, by entuzjastycznie reagować na jakiekolwiek żarty.
Nie zaprotestowała, kiedy wyprzedził ją, by móc popchnąć zardzewiałą furtkę. Zaskrzypiała trochę zbyt głośno, zdradzając ich obecność.
– Zapraszam – mruknął, kiedy go mijała. – W sumie mogłem spróbować zadzwonić. Nie wiem czy…
Cokolwiek miał do powiedzenia, nie było mu dane dokończyć. Nie zdążyli nawet dobrze zamknąć furtki, kiedy drzwi wejściowe otworzyły się, a na podwórko wybiegła mała, na oko czteroletnia dziewczynka. Joce zauważyła przede wszystkim uśmiech, który pojawił się na ustach małej oraz to, jak ściągnięte w dwa kucyki jasne loczki podskakiwały przy każdym kroku.
– Ryan! – zawołało dziecko, nieco niezgrabnie pędząc ku chłopakowi. Zareagował w najzupełniej naturalny, wprawiony już sposób, zdecydowanym ruchem biorąc małą na ręce. – Rey, Rey, Rey… Mamo, Rey wrócił! – oznajmiła, a potem dosłownie zdzieliła swojego opiekuna w twarz czymś, w czym Joce dopiero po chwili rozpoznała pluszowego misia. – Rey…!
– Cześć, Cristal – rzucił z bladym uśmiechem Ryan, wygodniej sadzając dziewczynkę w swoich ramionach. Jego spojrzenie momentalnie powędrowało ku Jocelyne. – To moja siostra. Jedna z dwóch – dodał prawie bezgłośnie.
Choć zorientowała się w chwili, w której zobaczyła dziecko, mimowolnie przytaknęła. Milczała, obserwując jak Ryan wyrzuca z siebie kolejne słowa, odpowiadając na kolejne pytania siostry. W zasadzie nagle zwątpiła w to, czy Cristal w ogóle zwracała uwagę na jego słowa, bardziej podekscytowana tym, że ktokolwiek pojawił się w domu – a już zwłaszcza brat, który zniknął na tyle czasu.
Powinniśmy tu przyjechać już dawno temu… Albo zrobić cokolwiek, westchnęła w duchu. Gdyby sytuacja była inna…
– Mój Boże, Ryan!
Bardziej wyczuła ruch, dosłownie na ułamek sekundy przed tym, jak z domu wypadła kolejna osoba. Tym razem była to kobieta – ciemnowłosa, w pośpiechu narzuconej na ramionach kurtce. Na pierwszy rzut oka nie przypominała Cristal, ale w rysach twarzy miała coś takiego, co momentalnie skojarzyło jej się z Ryanem. To i parę lśniących niespokojnie, podkrążonych oczu.
Chłopak na moment zesztywniał, wciąż tuląc do siebie siostrę. Nie zwrócił uwagi na to, że w między czasie raz jeszcze oberwał od niej misiem – tym razem prosto w czoło.
On wpatrywał się wyłącznie w zmierzającą ku niemu kobietę, bez cienia protestu pozwalając na to, by ta wzięła go w ramiona.
– Dobrze cię widzieć, mamo…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa