25 marca 2019

Dwieście pięćdziesiąt sześć

Marissa
To były zaledwie ułamki sekund. Nawet nie próbowała myśleć nad znaczeniem hałasów z dołu, tylko od razu popędziła za Mattem. Przez myśl przeszło jej, że sposób w jaki wampir ją zostawił jednoznacznie sugerował, że nie powinna ruszać się z pokoju, ale Marissa nie zamierzała brać takiej możliwości pod uwagę. Coś się działo, a ona miała dość powodów, by chcieć zrozumieć, co tym razem poszło nie tak.
Kiedy wypadła na korytarz, przez krótką chwilę poczuła się równie zdezorientowana, co i podczas szkolnego balu. Starała się nie wracać pamięcią do wieczoru, który zakończył jej ludzką egzystencję, ale niektóre odruchy okazały się niemożliwe do zignorowania. Niepokój i dezorientacja, których wtedy doświadczyła, wróciły ze zdwojoną siłą, jeszcze intensywniejsze niż do tej pory. Wszystko, czego doświadczała od chwili przemiany, takie było.
Powiodła wzrokiem dookoła, ale nigdzie nie widziała Matta. Z braku lepszych pomysłów popędziła ku schodom, w duchu modląc się o to, by nagle nie potknąć się o własne nogi. Nie żeby w przypadku wampira było to możliwe, ale jak znała siebie, taka niezdarność wcale nie byłaby aż taka dziwna. Przecież równie nieprawdopodobna wydawała się myśl o tym, że dopiero co wirowała na wyimaginowanym lodowisku, a chwilę później walczyła z emocjami i pragnieniami, które w normalnym wypadku nie przyszłyby jej do głowy. No i był jeszcze Matt, który zachowywał się inaczej niż do tej pory, jak nic próbując powiedzieć jej coś ważnego. To ostatnie było dobrym powodem, by za nim pójść i upewnić się, że przypadkiem ktoś go nie skrzywdzi.
Zdążyła pokonać zaledwie kilka stopni, gdy tuż za plecami wyczuła ruch. Zesztywniała, w następnej sekundzie odwracając się, by błyskawicznie skoczyć na intruza. Poruszała się błyskawicznie, w pamięci mając to, co tak wiele razy słyszała o sile nowo narodzonych, a jednak intruz okazał się bardziej wprawiony od niej. Tyle przynajmniej wywnioskowała z łatwości, a jaką przeciwnik chwycił ją za ręce, w zdecydowanie niedelikatny sposób wykręcając jej je na plecy i przyciskając zaskoczoną wampirzycę do ściany.
– To tylko ja! – usłyszała tuż przy uchu spięty, znajomy głos.
Zamrugała kilkukrotnie, wciąż oszołomiona. Warknęła cicho, a jej ciało samoistnie napięło się, aż rwąc do walki, ale nie miała okazji się ruszyć. Zaraz też straciła zapał do walki, gdy w pełni uprzytomniła sobie, z kim miała do czynienia.
– P-przepraszam – wykrztusiła z trudem, rozszerzonymi oczyma spoglądając na bladą twarz Lucasa. Nie uśmiechał się, a coś w wyrazie jego twarzy jasno dało Marisie do zrozumienia, że powinna mieć się na baczności. – Byłam z Mattem. Zostawił mnie, kiedy… Och, co się dzieje?! – zniecierpliwiła się, mimowolnie podnosząc głos.
Przez twarz wampira przemknął cień.
– Nie krzycz. I zostań tu ze mną, a wtedy cię puszczę – dodał, jak gdyby nigdy nic unikając odpowiedzi na jej pytanie.
Miała ochotę zaprotestować, ale ostatecznie tego nie zrobiła. W zamian przymusiła się do skinięcia głową, chcąc nie chcąc spokojnie stojąc, kiedy Lucas wycofał się, w końcu oswobadzając jej ramiona. Nie do końca spełnił obietnicę, ostatecznie ujmując ją za rękę tak, jakby była małym dzieckiem, którego należało pilnować.
– Co się dzieje? – ponowiła pytanie, ale doczekała się wyłącznie tego, że Lucas pociągnął ją za sobą, ludzkim krokiem pokonując kolejne stopnie.
– Claire i Kristin jeszcze nie wróciły?
Z trudem powstrzymała sfrustrowany jęk. Nigdy wcześniej nie widziała go takim, zresztą tak jak i Matta. W tamtej chwili żaden z braci nie wyglądał na rozluźnionego, a to o czymś świadczyło. Jakby tego było mało, Issie nagle zrozumiała, dlaczego obaj Pavarotti byli podobno nie tylko najlepszymi przyjaciółmi wampirzego króla, ale przede wszystkim najlepszymi jego strażnikami. Lucas wyglądał na skupionego, niespokojnego i świadomego zagrożenia, o którym ona wciąż nie miała pojęcia.
– Nie – odpowiedziała z opóźnieniem, wciąż z niepokojem spoglądając na swojego towarzysza. – Przynajmniej ja nic o tym nie wiem. Byłam… Cóż, z Mattem – powtórzyła, uciekając wzrokiem gdzieś w bok.
Nawet jeśli wyczuł jej zmieszanie, nie dał niczego po sobie poznać. W gruncie rzeczy Issie była gotowa przysiąc, że w tamtej chwili ani trochę nie obchodziło ją to, co mogłaby robić z jego bratem, skoro denerwowała się tym aż do tego stopnia. Jak zdążyła poznać tę dwójkę, w normalnym wypadku mogłaby spodziewać się jakiegoś żartu czy złośliwej uwagi, ale w tamtej chwili nic podobnego nie miało miejsca. I to wystarczyło, by jeszcze bardziej dziewczynę przerazić.
Nie próbowała więcej pytać, całą sobą czując, że i tak nie doczekałaby się odpowiedzi. Posłusznie szła za Lucasem, nie mogąc pozbyć się niepokojącego wrażenia, że nie tak dawno temu w ten sam sposób podążała za Claire, błądząc po szkolnym parkingu i nie rozumiejąc, co działo się wokół niej. Tym razem była bardziej świadoma i o wiele silniejsza, ale to niewiele pomogło. W głowie wciąż miała mętlik, niezdolna skupić się na podsuwanych przez zmysły bodźcach, choć jeden z nich okazał się trudny do zignorowania. Wyczuła coś dziwnego – nieznany jej dotychczas zapach, ostry i nieprzyjemny, przez co drażnił jej głos i gardło. Niepokój nasilił się, a Issie poruszyła się niespokojnie, nie mogąc pozbyć wrażenia, że powinna przy pierwszej możliwej okazji rzucić się do ucieczki.
Coś było w domu. Albo ktoś, choć co do tego nie miała pewności. Ten zapach mówił sam za siebie, świadcząc ni mniej, ni więcej, ale o niebezpieczeństwie.
– Kto…? – Zaniepokojony głos wyrwał ją z zamyślenia. Z wrażenia omal nie wpadła na Lucasa, kiedy ten bezceremonialnie zatrzymał się na środku korytarza. – Ach, to wy! – rzucił z ulgą nowo przybyły.
W milczeniu spojrzała na Theo, bez trudu pojmując, że on też był spięty. Rubinowe tęczówki wampira błyszczały niespokojnie, kiedy raz po raz wodził wzrokiem dookoła, jakby chcąc wypatrzeć potencjalne zagrożenie w ciemnościach. Coś w zachowaniu wampira sprawiło, że Marissa poczuła się co najmniej nieswojo w przecież znajomym jej już, zaciemnionym korytarzu. Dom Rosalee stał się dla niej bezpieczną przystanią, a jednak w tamtej chwili coraz bardziej niepokoiła ją perspektywa pozostania w jego wnętrzu.
– Jak sytuacja? – zapytał natychmiast Lucas. Nawet nie czekał na odpowiedź, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia przyciągając do siebie Issie, a po chwili popychając ją w stronę Theo. – Zresztą nieważne. Wyprowadź ją.
– Rosalee zbiera wszystkich w ogrodzie – wyjaśnił pośpiesznie Theo. – Nikogo nie widzieliśmy, ale sam czujesz. Śmierdzi tu wilkołakiem na kilometr.
Marissa poczuła się tak, jakby nagle zderzyła się z niewidzialną ścianą. Gwałtownie zaczerpnęła powietrza, czego zaraz pożałowała, bo dziwny zapach, który drażnił ją od samego początku, jeszcze bardziej zaczął dawać jej się we znaki. Wilkołakiem!, uświadomiła sobie i nagle wszystko stało się jasne, choć w gruncie rzeczy nie tłumaczyło najważniejszego.
– Matt… – wyrwało jej się, ale Lucas nie pozwolił jej dokończyć.
– Zajmę się tym. Nie każcie Rosalee czekać – rzucił nieznoszącym sprzeciwu tonem. – Wie, że ja i Matt sobie poradzimy. Nie dodawajmy jej problemów.
Nawet nie czekał na odpowiedź. Marissa z niedowierzaniem spojrzała w ślad za nim, przez moment sama niepewna czy powinna się śmiać, czy może płakać. Tak po prostu uciekł, dokładnie jak Matt wcześniej! Co z tymi facetami było nie tak?!
Poruszając się trochę jak w transie, zwróciła się ku Theo. Po wyrazie twarzy wampira trudno było jej stwierdzić, co takiego sobie myślał, ale to nie było ważne. Nerwowo zaciskając usta, przesunęła się bliżej, choć w rzeczywistości miała ochotę popędzić za Lucasem, nakopać mu do tyłka, a później razem z nim pójść szukać jego brata.
– Wilkołak – wykrztusiła z trudem, w końcu pozwalając, by to jedno słowo przeszło jej przez usta. – Tak powiedziałeś.
– Trudno się nie zorientować. Ale to złe miejsce na takie rozmowy – stwierdził Theo, rzucając jej zniecierpliwione spojrzenie. – Chodź. Pogadamy po drodze.
Nie była zachwycona takim rozwiązaniem, ale czuła, że nie miała wyboru. Niechętnie ruszyła się z miejsca, choć to i tak wydawało się lepszą perspektywą niż dalsze trwanie w miejscu.
– Co się dzieje? – ponagliła, nie zamierając pozwolić na to, by kolejna osoba ją zbyła. – No i tak po prostu ich puszczamy? Lucas jest…
– Mattowi i Lucasowi można zarzucić wiele, ale żaden z nich nie jest aż tak głupi. – Theo z niedowierzaniem potrząsnął głową. – Sam w Mieście Nocy widziałem dość. Poradzą sobie.
– Ale…
– Issie, na litość bogini, gdybym wiedział, co się dzieje, to naprawdę byłoby miło! – jęknął, nagle tracąc cierpliwość. – Ktoś wybił okno na tyłach domu. Zapach też mówi sam za siebie, choć przynajmniej nikomu nic się nie stało. Na razie mamy zebrać się w jednym miejscu, więc po prostu chodź. – Zamilkł, po czym westchnął przeciągle. Coś w wyrazie jego twarzy złagodniało, kiedy na nią spojrzał. – We Florencji nigdy nie mieliśmy problemów z dziećmi księżyca. To nie jest normalne, zresztą ta sytuacja… Wierz mi, że wilki nie na co dzień wchodzą na tereny wampirzych klanów. Chyba że mają przewagę, ale to byśmy zauważyli. Tak czy siak, coś jest nie tak.
Gdyby jej serce wciąż biło, po tych słowach jak nic w końcu wyrwałoby się jej z piersi. Słuchała i choć to wszystko brzmiało jak wyjątkowo marny żart, Issie jakoś nie wątpiła, że Theo wiedział, co mówił. Co więcej, nawet przy całkowitym braku doświadczenia, te słowa brzmiały źle. Momentalnie spięła się jeszcze bardziej, rozdarta między postępowaniem zgodnie z tym, co podpowiadał jej zdrowy rozsądek, a własnymi wątpliwościami.
Miała wiele uwag, które dosłownie cisnęły jej się na usta, choć ostatecznie nie zdecydowała się na wypowiedzenie żadnej z nich. W zamian posłusznie szła za Theo, wciąż nasłuchując, choć skupienie na czymkolwiek wydawało się graniczyć z cudem. Wciąż miała nadzieję, że Lucas i Matt w końcu się pojawią, ale nic nie wskazywało na to, by to miało okazać się aż takie proste.
Rosalee znaleźli na tyłach domu, niespokojnie krążącą po ogrodzie. Dopiero na zewnątrz Marissa zauważyła, że jedno z okien domu zostało nie tyle wybite, co dosłownie zmiażdżone. To było tak, jakby coś wielkiego wtargnęło do środka razem z framugą, choć po samym intruzie nie było nawet śladu. Drażniący zapach przybrał na sile, a Issie wydało się nawet, że na resztkach tego, co stało z okna, zauważyła krew, ale nie potrafiła tego jednoznacznie stwierdzić. Ta posoka zresztą nie miała w sobie niczego, co wampirzyca uznałaby za atrakcyjne. W tamtej chwili zdecydowanie nie dręczyło jej pragnienie, ale wcale nie poczuła się dzięki temu lepiej.
Poza panią domu, w ogrodzie zebrał się niewielki tłumek innych mieszkańców. Issie znała garstkę wampirów, które zamieszkiwały posiadłość Rosalee, choć z większością miała okazję zamienić zaledwie kilka słów. Nowe wampiry pojawiały się i znikały, zachowując trochę jak dzieci, które raz na jakiś czas przyjeżdżały odwiedzić matkę, a później wracały do swoich obowiązków. Marissa kojarzyła tych, których mogłaby określić mianem straży, o ile to określenie nadawało się na opisanie roli nieśmiertelnych, którzy byli gotowi spełnić każdą zachciankę Rosalee. Czasem załatwiali dla niej sprawunki, przekazując informacje.
– Theodor. – Wampirzyca odetchnęła na ich widok. Uspokojona, skinęła głową, ale wciąż z obawą spoglądała na dom. – Gdzie twoja żona? No i Claire…
– Pojechały na zakupy – zapewnił pośpiesznie. – Zadzwonię do nich, ale na tę chwilę… Co wiemy?
Rosalee jedynie potrząsnęła głową.
– Nic i to mi się nie podoba. Coś tu mocno nie gra – stwierdziła spiętym tonem. Jasne loki zafalowały wokół jej twarzy, gdy w końcu się zatrzymała. Ramiona skrzyżowała na piersiach. – Dzwoń, lepiej żeby wiedziały, co się dzieje. Jeśli mogą zostać w mieście, niech to zrobią. My za to powinniśmy trzymać się razem, póki nie wiemy na czym stoimy.
Wydawała kolejne polecenia szybko i z wprawą, aż Marissa zaczęła zastanawiać się nad tym, jak często ta kobieta musiała mierzyć się z jakimkolwiek zagrożeniem. Nawet jeśli wilkołaki nie atakowały mieszkańców tego miejsca na co dzień, wciąż zadziwiało ją to, że Rosalee wiedziała, co robić. Niespokojna czy nie, wciąż zachowywała charyzmę, której dziewczyna co najwyżej mogła jej pozazdrościć.
Czy każdy nieśmiertelny stawał się taki prędzej czy później? Mogła tylko zgadywać, ile tak naprawdę żyli już ci, z którymi przyszło jej mieszkać. Jasne, od początku zdawała sobie sprawę z tego, że wampiry były nieśmiertelne. Nawet Claire, choć na pierwszy rzut oka delikatna i niedoświadczona, żyła wystarczająco długo, by jej wiek przyprawił Issie o zawroty głowy. Mimo wszystko czym innym było po prostu słuchać o nawet najbardziej niedorzecznych rzeczach, a czymś zgoła odmiennym nagle uprzytomnić sobie, że były prawdziwe. Zwłaszcza dla kogoś, kto o świecie nieśmiertelnych wciąż wiedział tak niewiele, każda nowość była równie szokująca, co i przemiana.
Teraz dodatkowo się bała – o siebie, o Matta, o Lucasa i…
– Kristin nie odbiera.
Tych kilka słów wystarczyło, by poczuła się jeszcze bardziej niespokojna. Gwałtownie zaczerpnęła tchu, jednocześnie zaciskając dłonie w pięści – i to na tyle mocno, że jedynie cudem nie połamała sobie palców. Natychmiast obejrzała się na Theo, przekonując się, że ten przystanął zwrócony plecami do niej, w palcach nerwowo obracając telefon. Przez chwilę jeszcze w milczeniu wpatrywał się w telefon, najwyraźniej próbując połączenie, ale zrezygnował, gdy automatyczne nagranie raz jeszcze poinformowało go, że abonent znajdował się poza zasięgiem.
– Skupmy się na priorytetach – zarządziła spiętym tonem Rosalee. Marissa nie miała pojęcia jakim cudem tej kobiecie udawało się zachować spokój. – Są w mieście, tak? Nic im nie będzie.
Ale wcale nie brzmiała tak, jakby w to wierzyła. Co prawda to równie dobrze mogło być wyobrażeniem Marissy, ale dziewczyna i tak była gotowa przysiąc, że wampirzyca się bała. Strach akurat była w stanie rozpoznać – ten metaliczny posmak na języku, o którym zaledwie chwilę wcześniej sama myślała, zastanawiając się nad tym, jak wiele był w stanie wyczuć Matthew. Teraz czułą go wyraźnie, a cudze lęki mieszały się z jej własnymi, niezmiennie je podsycając.
To nie powinno być tak. Zdecydowanie nie w taki sposób wyobrażała sobie zakończenie tego wieczoru, w gruncie rzeczy wciąż nie mając pojęcia, co tak naprawdę działo się wokół niej. Tkwiła w tym cholernym ogrodzie, podczas gdy wszyscy wokół rozmawiali o rzeczach, o których nie miała pojęcia. Nikt nawet nie pomyślał, że zasłużyła na wyjaśnienia, choćby najbardziej lakoniczne, a tym bardziej…
– Rosalee, mam!
W nerwach nie potrafiła przypomnieć sobie imienia wampira, która nagle pojawił się w zasięgu jej wzroku. Widywała go czasami na korytarzach, ale to niczego nie zmieniało, zwłaszcza że najwięcej czasu spędzała z Mattem albo Rosalee. Miała wrażenie, że robili to specjalnie, traktując ją trochę jak dopiero oswajające się z nową sytuacją zwierzątko. Im mniej obcych nieśmiertelnych spotykała na swojej drodze, tym mniejsza szansa istniała na to, że pod wpływem emocji mogłaby zrobić coś głupiego.
Co nie zmieniało faktu, że mężczyznę znała, czasami widując go na korytarzach. Bezmyślnie przesunęła wzrokiem po jego bladej twarzy, brązowych, krótko ściętych włosach i eleganckiej marynarce, którą miał na sobie. Właściwie nie była w stanie skupić się na żadnym z tych szczegółów, co prawda patrząc, ale i tak nie przyswajając bodźców na tyle, by złożyć je w sensowną całość. Najważniejsze zresztą okazało się to, co nieśmiertelny trzymał w ramionach i co w zupełności wystarczyło, by wytrącić Issie z równowagi.
Broń. To zdecydowanie była broń i to taka z prawdziwego zdarzenia. Nie chodziło o zwykły pistolet, ale o coś, co na pierwszy rzut oka skojarzyło jej się ze strzelbą – było długie, na pierwszy rzut oka nieporęczne i… bez wątpienia zabójcze. Tyle mogła wywnioskować, będąc w stanie co najwyżej bazować na obejrzanych w przeszłości filmach, zwłaszcza tych kryminalnych. Teraz czuła się tak, jakby sama występowała w jednym z nich, choć gdyby miała wskazać gatunek, w grę jak nic wchodziłby horror.
Poruszyła się niespokojnie, dopiero po chwili będąc w stanie oderwać wzrok od uzbrojonego nieśmiertelnego. Jeszcze bardziej zaniepokojona poczuła się, kiedy mężczyzna dopadł do Rosalee, przekazując broń jej. Widok tej drobnej kobiety w takim wydaniu był dla Marissy równie szokujący, co i wręcz niedorzeczny.
Dobry Boże, co z nimi wszystkimi nie tak…?
Tyle że nikt nie wydawał się zaskoczony. Możliwe, że ona też nie powinna. W zasadzie w sytuacji, w której sama okazyjnie piła krew, a po domu najpewniej biegał wilkołak, widok broni wydawał się najmniej niedorzeczny.
– Kule oczywiście są srebrne – wyjaśnił usłużnie przybysz, wciąż zwracając się do Rosalee. – Pójdę po więcej, o ile jest taka potrzeba. Wciąż nic nie wiemy?
– Nie. – Kobieta nawet się nie zawahała. Marissie momentalnie zrobiło się zimno, gdy z zadziwiającą wręcz wprawą przeładowała broń. Nawet nie musiała pytać, by zorientować się, że Rosalee potrafiła strzelać. – Ale to teraz bez znaczenia. W tym miejscu to ja ustalam zasady – oznajmiła nieznoszącym sprzeciwu tonem.
Jej oczy zabłysły w niepokojący, wręcz drapieżny sposób. W tamtej chwili w niczym nie przypominała tej słodkiej, otwartej kobiety, która z takim entuzjazmem gościła u siebie każdego, kto tylko wyraził taką chęć. Co prawda Issie od pierwszej chwili wyczuła, że wampirzyca mogłaby stać się niebezpieczna, ale pierwszy raz zaczęła się obawiać.
– Więc co robimy? – podjął ciemnowłosy wampiry, w napięciu spoglądając na panią domu.
Rosalee wzruszyła ramionami.
– Czekamy – stwierdziła takim tonem, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie. – Na razie nie wiemy kto to i ilu ich jest. Nie zaryzykuję, póki nie nabiorę pewności.
To brzmiało sensownie, ale Marissa wcale nie poczuła się lepiej. W zasadzie miała ochotę doskoczyć do pierwszej osoby z brzegu, porządnie nią potrząsnąć i zażądać wyjaśnień… Albo nie! O wiele bardziej miała ochotę uświadomić komuś, że powinni bardziej się przejąć. A skoro już mieli trzymać się razem, w pierwszej kolejności należało znaleźć Matta i Lucasa.
Nerwowo zacisnęła usta. Rosalee im ufała, a przynajmniej tyle wywnioskowała z zachowania kobiety. Zaczynała zazdrościć nieśmiertelnej podejścia do sytuacji, choć zarazem nie wyobrażała sobie takiej obecności, skoro miała dość powodów, by martwić się o czyjekolwiek bezpieczeństwo. Jakby tego wszystkiego było mało…
Jeśli poumieracie, osobiście was zabiję, pomyślała, dopiero po chwili orientując się, że te groźby nie miało sensu. Sęk w tym, że to jej nie obchodziło. A dla ciebie, Claire, lepiej, żebyś była bezpieczna.
Zamknęła oczy.
Proszę, żeby wszyscy byli bezpieczni.
Cisza doprowadzała ją do szału. Czekanie tym bardziej, choć przez cały ten czas słyszała, że Rosalee rozmawiała o czymś cicho i to nie tylko z mężczyzną, który przyniósł jej broń. Poszczególne słowa przemykały przez umysł Issie, irytująco bezbarwne i mało znaczące. Co z tego, że cokolwiek planowali, skoro wciąż tkwili w tym samym miejscu, bynajmniej nie paląc się do podjęcia jakiegokolwiek działania? Skoro tak…
Chciała coś zrobić. Pragnęła tego całą sobą, ale czuła się równie bezradna, co podczas balu, gdy koniec końców została ofiarą. Teraz przynajmniej nie była aż tak bezbronna, no i nie błądziła korytarzami, narażając się na niebezpieczeństwo, ale to niczego nie zmieniało. Zwłaszcza po czasie, który spędziła z Mattem, gotowa przysiąż, że właśnie doszło między nimi do przełomu, zamartwianie się i roztrząsanie najgorszych możliwych scenariuszy, po prosu nie powinno mieć miejsca.
A potem wszystko jeszcze bardziej się skomplikowało, kiedy ktoś wypowiedziało jedno, jedyne słowo, które niejako zmieniło wszystko. To jedno wystarczyło, by wyrwać Marissę z zamyślenia, w niemalże brutalny sposób sprowadzając zaskoczoną wampirzycę na ziemię.
Wtedy uprzytomniła sobie, że jednak dało się bać jeszcze bardziej.
– Ogień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa