Marissa
To były zaledwie ułamki sekund.
Nawet nie próbowała myśleć nad znaczeniem hałasów z dołu, tylko od razu
popędziła za Mattem. Przez myśl przeszło jej, że sposób w jaki wampir ją
zostawił jednoznacznie sugerował, że nie powinna ruszać się z pokoju, ale
Marissa nie zamierzała brać takiej możliwości pod uwagę. Coś się działo, a ona
miała dość powodów, by chcieć zrozumieć, co tym razem poszło nie tak.
Kiedy
wypadła na korytarz, przez krótką chwilę poczuła się równie zdezorientowana, co
i podczas szkolnego balu. Starała się nie wracać pamięcią do wieczoru,
który zakończył jej ludzką egzystencję, ale niektóre odruchy okazały się
niemożliwe do zignorowania. Niepokój i dezorientacja, których wtedy
doświadczyła, wróciły ze zdwojoną siłą, jeszcze intensywniejsze niż do tej
pory. Wszystko, czego doświadczała od chwili przemiany, takie było.
Powiodła
wzrokiem dookoła, ale nigdzie nie widziała Matta. Z braku lepszych
pomysłów popędziła ku schodom, w duchu modląc się o to, by nagle nie
potknąć się o własne nogi. Nie żeby w przypadku wampira było to
możliwe, ale jak znała siebie, taka niezdarność wcale nie byłaby aż taka
dziwna. Przecież równie nieprawdopodobna wydawała się myśl o tym, że
dopiero co wirowała na wyimaginowanym lodowisku, a chwilę później walczyła
z emocjami i pragnieniami, które w normalnym wypadku nie
przyszłyby jej do głowy. No i był jeszcze Matt, który zachowywał się
inaczej niż do tej pory, jak nic próbując powiedzieć jej coś ważnego. To
ostatnie było dobrym powodem, by za nim pójść i upewnić się, że
przypadkiem ktoś go nie skrzywdzi.
Zdążyła
pokonać zaledwie kilka stopni, gdy tuż za plecami wyczuła ruch. Zesztywniała, w następnej
sekundzie odwracając się, by błyskawicznie skoczyć na intruza. Poruszała się
błyskawicznie, w pamięci mając to, co tak wiele razy słyszała o sile
nowo narodzonych, a jednak intruz okazał się bardziej wprawiony od niej.
Tyle przynajmniej wywnioskowała z łatwości, a jaką przeciwnik chwycił
ją za ręce, w zdecydowanie niedelikatny sposób wykręcając jej je na plecy i przyciskając
zaskoczoną wampirzycę do ściany.
– To tylko
ja! – usłyszała tuż przy uchu spięty, znajomy głos.
Zamrugała kilkukrotnie,
wciąż oszołomiona. Warknęła cicho, a jej ciało samoistnie napięło się, aż
rwąc do walki, ale nie miała okazji się ruszyć. Zaraz też straciła zapał do walki,
gdy w pełni uprzytomniła sobie, z kim miała do czynienia.
– P-przepraszam
– wykrztusiła z trudem, rozszerzonymi oczyma spoglądając na bladą twarz
Lucasa. Nie uśmiechał się, a coś w wyrazie jego twarzy jasno dało Marisie
do zrozumienia, że powinna mieć się na baczności. – Byłam z Mattem.
Zostawił mnie, kiedy… Och, co się dzieje?! – zniecierpliwiła się, mimowolnie
podnosząc głos.
Przez twarz
wampira przemknął cień.
– Nie
krzycz. I zostań tu ze mną, a wtedy cię puszczę – dodał, jak gdyby
nigdy nic unikając odpowiedzi na jej pytanie.
Miała
ochotę zaprotestować, ale ostatecznie tego nie zrobiła. W zamian
przymusiła się do skinięcia głową, chcąc nie chcąc spokojnie stojąc, kiedy
Lucas wycofał się, w końcu oswobadzając jej ramiona. Nie do końca spełnił
obietnicę, ostatecznie ujmując ją za rękę tak, jakby była małym dzieckiem, którego
należało pilnować.
– Co się dzieje?
– ponowiła pytanie, ale doczekała się wyłącznie tego, że Lucas pociągnął ją za
sobą, ludzkim krokiem pokonując kolejne stopnie.
– Claire i Kristin
jeszcze nie wróciły?
Z trudem
powstrzymała sfrustrowany jęk. Nigdy wcześniej nie widziała go takim, zresztą
tak jak i Matta. W tamtej chwili żaden z braci nie wyglądał na
rozluźnionego, a to o czymś świadczyło. Jakby tego było mało, Issie
nagle zrozumiała, dlaczego obaj Pavarotti byli podobno nie tylko najlepszymi
przyjaciółmi wampirzego króla, ale przede wszystkim najlepszymi jego strażnikami.
Lucas wyglądał na skupionego, niespokojnego i świadomego zagrożenia, o którym
ona wciąż nie miała pojęcia.
– Nie – odpowiedziała
z opóźnieniem, wciąż z niepokojem spoglądając na swojego towarzysza. –
Przynajmniej ja nic o tym nie wiem. Byłam… Cóż, z Mattem – powtórzyła,
uciekając wzrokiem gdzieś w bok.
Nawet jeśli
wyczuł jej zmieszanie, nie dał niczego po sobie poznać. W gruncie rzeczy
Issie była gotowa przysiąc, że w tamtej chwili ani trochę nie obchodziło
ją to, co mogłaby robić z jego bratem, skoro denerwowała się tym aż do
tego stopnia. Jak zdążyła poznać tę dwójkę, w normalnym wypadku mogłaby
spodziewać się jakiegoś żartu czy złośliwej uwagi, ale w tamtej chwili nic
podobnego nie miało miejsca. I to wystarczyło, by jeszcze bardziej
dziewczynę przerazić.
Nie
próbowała więcej pytać, całą sobą czując, że i tak nie doczekałaby się
odpowiedzi. Posłusznie szła za Lucasem, nie mogąc pozbyć się niepokojącego
wrażenia, że nie tak dawno temu w ten sam sposób podążała za Claire,
błądząc po szkolnym parkingu i nie rozumiejąc, co działo się wokół niej.
Tym razem była bardziej świadoma i o wiele silniejsza, ale to niewiele
pomogło. W głowie wciąż miała mętlik, niezdolna skupić się na podsuwanych
przez zmysły bodźcach, choć jeden z nich okazał się trudny do
zignorowania. Wyczuła coś dziwnego – nieznany jej dotychczas zapach, ostry i nieprzyjemny,
przez co drażnił jej głos i gardło. Niepokój nasilił się, a Issie
poruszyła się niespokojnie, nie mogąc pozbyć wrażenia, że powinna przy
pierwszej możliwej okazji rzucić się do ucieczki.
Coś było w domu.
Albo ktoś, choć co do tego nie miała pewności. Ten zapach mówił sam za siebie,
świadcząc ni mniej, ni więcej, ale o niebezpieczeństwie.
– Kto…? – Zaniepokojony
głos wyrwał ją z zamyślenia. Z wrażenia omal nie wpadła na Lucasa,
kiedy ten bezceremonialnie zatrzymał się na środku korytarza. – Ach, to wy! –
rzucił z ulgą nowo przybyły.
W milczeniu
spojrzała na Theo, bez trudu pojmując, że on też był spięty. Rubinowe tęczówki
wampira błyszczały niespokojnie, kiedy raz po raz wodził wzrokiem dookoła,
jakby chcąc wypatrzeć potencjalne zagrożenie w ciemnościach. Coś w zachowaniu
wampira sprawiło, że Marissa poczuła się co najmniej nieswojo w przecież
znajomym jej już, zaciemnionym korytarzu. Dom Rosalee stał się dla niej
bezpieczną przystanią, a jednak w tamtej chwili coraz bardziej
niepokoiła ją perspektywa pozostania w jego wnętrzu.
– Jak sytuacja?
– zapytał natychmiast Lucas. Nawet nie czekał na odpowiedź, bez jakiegokolwiek
ostrzeżenia przyciągając do siebie Issie, a po chwili popychając ją w stronę
Theo. – Zresztą nieważne. Wyprowadź ją.
– Rosalee
zbiera wszystkich w ogrodzie – wyjaśnił pośpiesznie Theo. – Nikogo nie
widzieliśmy, ale sam czujesz. Śmierdzi tu wilkołakiem na kilometr.
Marissa
poczuła się tak, jakby nagle zderzyła się z niewidzialną ścianą. Gwałtownie
zaczerpnęła powietrza, czego zaraz pożałowała, bo dziwny zapach, który drażnił
ją od samego początku, jeszcze bardziej zaczął dawać jej się we znaki. Wilkołakiem!, uświadomiła sobie i nagle
wszystko stało się jasne, choć w gruncie rzeczy nie tłumaczyło
najważniejszego.
– Matt… –
wyrwało jej się, ale Lucas nie pozwolił jej dokończyć.
– Zajmę się
tym. Nie każcie Rosalee czekać – rzucił nieznoszącym sprzeciwu tonem. – Wie, że
ja i Matt sobie poradzimy. Nie dodawajmy jej problemów.
Nawet nie
czekał na odpowiedź. Marissa z niedowierzaniem spojrzała w ślad za
nim, przez moment sama niepewna czy powinna się śmiać, czy może płakać. Tak po
prostu uciekł, dokładnie jak Matt wcześniej! Co z tymi facetami było nie
tak?!
Poruszając
się trochę jak w transie, zwróciła się ku Theo. Po wyrazie twarzy wampira
trudno było jej stwierdzić, co takiego sobie myślał, ale to nie było ważne.
Nerwowo zaciskając usta, przesunęła się bliżej, choć w rzeczywistości
miała ochotę popędzić za Lucasem, nakopać mu do tyłka, a później razem z nim
pójść szukać jego brata.
– Wilkołak –
wykrztusiła z trudem, w końcu pozwalając, by to jedno słowo przeszło
jej przez usta. – Tak powiedziałeś.
– Trudno
się nie zorientować. Ale to złe miejsce na takie rozmowy – stwierdził Theo,
rzucając jej zniecierpliwione spojrzenie. – Chodź. Pogadamy po drodze.
Nie była zachwycona
takim rozwiązaniem, ale czuła, że nie miała wyboru. Niechętnie ruszyła się z miejsca,
choć to i tak wydawało się lepszą perspektywą niż dalsze trwanie w miejscu.
– Co się
dzieje? – ponagliła, nie zamierając pozwolić na to, by kolejna osoba ją zbyła. –
No i tak po prostu ich puszczamy? Lucas jest…
– Mattowi i Lucasowi
można zarzucić wiele, ale żaden z nich nie jest aż tak głupi. – Theo z niedowierzaniem
potrząsnął głową. – Sam w Mieście Nocy widziałem dość. Poradzą sobie.
– Ale…
– Issie, na
litość bogini, gdybym wiedział, co się dzieje, to naprawdę byłoby miło! –
jęknął, nagle tracąc cierpliwość. – Ktoś wybił okno na tyłach domu. Zapach też
mówi sam za siebie, choć przynajmniej nikomu nic się nie stało. Na razie mamy
zebrać się w jednym miejscu, więc po prostu chodź. – Zamilkł, po czym
westchnął przeciągle. Coś w wyrazie jego twarzy złagodniało, kiedy na nią spojrzał.
– We Florencji nigdy nie mieliśmy problemów z dziećmi księżyca. To nie
jest normalne, zresztą ta sytuacja… Wierz mi, że wilki nie na co dzień wchodzą
na tereny wampirzych klanów. Chyba że mają przewagę, ale to byśmy zauważyli.
Tak czy siak, coś jest nie tak.
Gdyby jej
serce wciąż biło, po tych słowach jak nic w końcu wyrwałoby się jej z piersi.
Słuchała i choć to wszystko brzmiało jak wyjątkowo marny żart, Issie jakoś
nie wątpiła, że Theo wiedział, co mówił. Co więcej, nawet przy całkowitym braku
doświadczenia, te słowa brzmiały źle. Momentalnie spięła się jeszcze bardziej,
rozdarta między postępowaniem zgodnie z tym, co podpowiadał jej zdrowy
rozsądek, a własnymi wątpliwościami.
Miała wiele
uwag, które dosłownie cisnęły jej się na usta, choć ostatecznie nie zdecydowała
się na wypowiedzenie żadnej z nich. W zamian posłusznie szła za Theo,
wciąż nasłuchując, choć skupienie na czymkolwiek wydawało się graniczyć z cudem.
Wciąż miała nadzieję, że Lucas i Matt w końcu się pojawią, ale nic
nie wskazywało na to, by to miało okazać się aż takie proste.
Rosalee
znaleźli na tyłach domu, niespokojnie krążącą po ogrodzie. Dopiero na zewnątrz
Marissa zauważyła, że jedno z okien domu zostało nie tyle wybite, co
dosłownie zmiażdżone. To było tak, jakby coś wielkiego wtargnęło do środka
razem z framugą, choć po samym intruzie nie było nawet śladu. Drażniący
zapach przybrał na sile, a Issie wydało się nawet, że na resztkach tego,
co stało z okna, zauważyła krew, ale nie potrafiła tego jednoznacznie stwierdzić.
Ta posoka zresztą nie miała w sobie niczego, co wampirzyca uznałaby za
atrakcyjne. W tamtej chwili zdecydowanie nie dręczyło jej pragnienie, ale
wcale nie poczuła się dzięki temu lepiej.
Poza panią
domu, w ogrodzie zebrał się niewielki tłumek innych mieszkańców. Issie
znała garstkę wampirów, które zamieszkiwały posiadłość Rosalee, choć z większością
miała okazję zamienić zaledwie kilka słów. Nowe wampiry pojawiały się i znikały,
zachowując trochę jak dzieci, które raz na jakiś czas przyjeżdżały odwiedzić
matkę, a później wracały do swoich obowiązków. Marissa kojarzyła tych,
których mogłaby określić mianem straży, o ile to określenie nadawało się
na opisanie roli nieśmiertelnych, którzy byli gotowi spełnić każdą zachciankę Rosalee.
Czasem załatwiali dla niej sprawunki, przekazując informacje.
– Theodor. –
Wampirzyca odetchnęła na ich widok. Uspokojona, skinęła głową, ale wciąż z obawą
spoglądała na dom. – Gdzie twoja żona? No i Claire…
– Pojechały
na zakupy – zapewnił pośpiesznie. – Zadzwonię do nich, ale na tę chwilę… Co
wiemy?
Rosalee
jedynie potrząsnęła głową.
– Nic i to
mi się nie podoba. Coś tu mocno nie gra – stwierdziła spiętym tonem. Jasne loki
zafalowały wokół jej twarzy, gdy w końcu się zatrzymała. Ramiona skrzyżowała
na piersiach. – Dzwoń, lepiej żeby wiedziały, co się dzieje. Jeśli mogą zostać w mieście,
niech to zrobią. My za to powinniśmy trzymać się razem, póki nie wiemy na czym
stoimy.
Wydawała
kolejne polecenia szybko i z wprawą, aż Marissa zaczęła zastanawiać
się nad tym, jak często ta kobieta musiała mierzyć się z jakimkolwiek
zagrożeniem. Nawet jeśli wilkołaki nie atakowały mieszkańców tego miejsca na co
dzień, wciąż zadziwiało ją to, że Rosalee wiedziała, co robić. Niespokojna czy
nie, wciąż zachowywała charyzmę, której dziewczyna co najwyżej mogła jej pozazdrościć.
Czy każdy
nieśmiertelny stawał się taki prędzej czy później? Mogła tylko zgadywać, ile
tak naprawdę żyli już ci, z którymi przyszło jej mieszkać. Jasne, od
początku zdawała sobie sprawę z tego, że wampiry były nieśmiertelne. Nawet
Claire, choć na pierwszy rzut oka delikatna i niedoświadczona, żyła
wystarczająco długo, by jej wiek przyprawił Issie o zawroty głowy. Mimo
wszystko czym innym było po prostu słuchać o nawet najbardziej
niedorzecznych rzeczach, a czymś zgoła odmiennym nagle uprzytomnić sobie,
że były prawdziwe. Zwłaszcza dla kogoś, kto o świecie nieśmiertelnych wciąż
wiedział tak niewiele, każda nowość była równie szokująca, co i przemiana.
Teraz
dodatkowo się bała – o siebie, o Matta, o Lucasa i…
– Kristin
nie odbiera.
Tych kilka
słów wystarczyło, by poczuła się jeszcze bardziej niespokojna. Gwałtownie zaczerpnęła
tchu, jednocześnie zaciskając dłonie w pięści – i to na tyle mocno,
że jedynie cudem nie połamała sobie palców. Natychmiast obejrzała się na Theo,
przekonując się, że ten przystanął zwrócony plecami do niej, w palcach
nerwowo obracając telefon. Przez chwilę jeszcze w milczeniu wpatrywał się w telefon,
najwyraźniej próbując połączenie, ale zrezygnował, gdy automatyczne nagranie
raz jeszcze poinformowało go, że abonent znajdował się poza zasięgiem.
– Skupmy
się na priorytetach – zarządziła spiętym tonem Rosalee. Marissa nie miała pojęcia
jakim cudem tej kobiecie udawało się zachować spokój. – Są w mieście, tak?
Nic im nie będzie.
Ale wcale nie
brzmiała tak, jakby w to wierzyła. Co prawda to równie dobrze mogło być
wyobrażeniem Marissy, ale dziewczyna i tak była gotowa przysiąc, że wampirzyca
się bała. Strach akurat była w stanie rozpoznać – ten metaliczny posmak na
języku, o którym zaledwie chwilę wcześniej sama myślała, zastanawiając się
nad tym, jak wiele był w stanie wyczuć Matthew. Teraz czułą go wyraźnie, a cudze
lęki mieszały się z jej własnymi, niezmiennie je podsycając.
To nie
powinno być tak. Zdecydowanie nie w taki sposób wyobrażała sobie
zakończenie tego wieczoru, w gruncie rzeczy wciąż nie mając pojęcia, co
tak naprawdę działo się wokół niej. Tkwiła w tym cholernym ogrodzie,
podczas gdy wszyscy wokół rozmawiali o rzeczach, o których nie miała
pojęcia. Nikt nawet nie pomyślał, że zasłużyła na wyjaśnienia, choćby najbardziej
lakoniczne, a tym bardziej…
– Rosalee,
mam!
W nerwach
nie potrafiła przypomnieć sobie imienia wampira, która nagle pojawił się w zasięgu
jej wzroku. Widywała go czasami na korytarzach, ale to niczego nie zmieniało,
zwłaszcza że najwięcej czasu spędzała z Mattem albo Rosalee. Miała
wrażenie, że robili to specjalnie, traktując ją trochę jak dopiero oswajające
się z nową sytuacją zwierzątko. Im mniej obcych nieśmiertelnych spotykała na
swojej drodze, tym mniejsza szansa istniała na to, że pod wpływem emocji
mogłaby zrobić coś głupiego.
Co nie
zmieniało faktu, że mężczyznę znała, czasami widując go na korytarzach.
Bezmyślnie przesunęła wzrokiem po jego bladej twarzy, brązowych, krótko
ściętych włosach i eleganckiej marynarce, którą miał na sobie. Właściwie
nie była w stanie skupić się na żadnym z tych szczegółów, co prawda
patrząc, ale i tak nie przyswajając bodźców na tyle, by złożyć je w sensowną
całość. Najważniejsze zresztą okazało się to, co nieśmiertelny trzymał w ramionach
i co w zupełności wystarczyło, by wytrącić Issie z równowagi.
Broń. To zdecydowanie
była broń i to taka z prawdziwego zdarzenia. Nie chodziło o zwykły
pistolet, ale o coś, co na pierwszy rzut oka skojarzyło jej się ze
strzelbą – było długie, na pierwszy rzut oka nieporęczne i… bez wątpienia
zabójcze. Tyle mogła wywnioskować, będąc w stanie co najwyżej bazować na
obejrzanych w przeszłości filmach, zwłaszcza tych kryminalnych. Teraz czuła
się tak, jakby sama występowała w jednym z nich, choć gdyby miała wskazać
gatunek, w grę jak nic wchodziłby horror.
Poruszyła
się niespokojnie, dopiero po chwili będąc w stanie oderwać wzrok od uzbrojonego
nieśmiertelnego. Jeszcze bardziej zaniepokojona poczuła się, kiedy mężczyzna
dopadł do Rosalee, przekazując broń jej. Widok tej drobnej kobiety w takim
wydaniu był dla Marissy równie szokujący, co i wręcz niedorzeczny.
Dobry Boże, co z nimi wszystkimi nie
tak…?
Tyle że
nikt nie wydawał się zaskoczony. Możliwe, że ona też nie powinna. W zasadzie
w sytuacji, w której sama okazyjnie piła krew, a po domu najpewniej
biegał wilkołak, widok broni wydawał się najmniej niedorzeczny.
– Kule oczywiście
są srebrne – wyjaśnił usłużnie przybysz, wciąż zwracając się do Rosalee. – Pójdę
po więcej, o ile jest taka potrzeba. Wciąż nic nie wiemy?
– Nie. –
Kobieta nawet się nie zawahała. Marissie momentalnie zrobiło się zimno, gdy z zadziwiającą
wręcz wprawą przeładowała broń. Nawet nie musiała pytać, by zorientować się, że
Rosalee potrafiła strzelać. – Ale to teraz bez znaczenia. W tym miejscu to
ja ustalam zasady – oznajmiła nieznoszącym sprzeciwu tonem.
Jej oczy
zabłysły w niepokojący, wręcz drapieżny sposób. W tamtej chwili w niczym
nie przypominała tej słodkiej, otwartej kobiety, która z takim entuzjazmem
gościła u siebie każdego, kto tylko wyraził taką chęć. Co prawda Issie od
pierwszej chwili wyczuła, że wampirzyca mogłaby stać się niebezpieczna, ale
pierwszy raz zaczęła się obawiać.
– Więc co
robimy? – podjął ciemnowłosy wampiry, w napięciu spoglądając na panią
domu.
Rosalee wzruszyła
ramionami.
– Czekamy –
stwierdziła takim tonem, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie. – Na
razie nie wiemy kto to i ilu ich jest. Nie zaryzykuję, póki nie nabiorę
pewności.
To brzmiało
sensownie, ale Marissa wcale nie poczuła się lepiej. W zasadzie miała
ochotę doskoczyć do pierwszej osoby z brzegu, porządnie nią potrząsnąć i zażądać
wyjaśnień… Albo nie! O wiele bardziej miała ochotę uświadomić komuś, że powinni
bardziej się przejąć. A skoro już mieli trzymać się razem, w pierwszej
kolejności należało znaleźć Matta i Lucasa.
Nerwowo zacisnęła
usta. Rosalee im ufała, a przynajmniej tyle wywnioskowała z zachowania
kobiety. Zaczynała zazdrościć nieśmiertelnej podejścia do sytuacji, choć
zarazem nie wyobrażała sobie takiej obecności, skoro miała dość powodów, by
martwić się o czyjekolwiek bezpieczeństwo. Jakby tego wszystkiego było
mało…
Jeśli poumieracie, osobiście was zabiję,
pomyślała, dopiero po chwili orientując się, że te groźby nie miało sensu. Sęk w tym,
że to jej nie obchodziło. A dla ciebie, Claire, lepiej, żebyś była
bezpieczna.
Zamknęła
oczy.
Proszę, żeby wszyscy byli bezpieczni.
Cisza
doprowadzała ją do szału. Czekanie tym bardziej, choć przez cały ten czas
słyszała, że Rosalee rozmawiała o czymś cicho i to nie tylko z mężczyzną,
który przyniósł jej broń. Poszczególne słowa przemykały przez umysł Issie, irytująco
bezbarwne i mało znaczące. Co z tego, że cokolwiek planowali, skoro
wciąż tkwili w tym samym miejscu, bynajmniej nie paląc się do podjęcia
jakiegokolwiek działania? Skoro tak…
Chciała coś
zrobić. Pragnęła tego całą sobą, ale czuła się równie bezradna, co podczas balu,
gdy koniec końców została ofiarą. Teraz przynajmniej nie była aż tak bezbronna,
no i nie błądziła korytarzami, narażając się na niebezpieczeństwo, ale to
niczego nie zmieniało. Zwłaszcza po czasie, który spędziła z Mattem,
gotowa przysiąż, że właśnie doszło między nimi do przełomu, zamartwianie się i roztrząsanie
najgorszych możliwych scenariuszy, po prosu nie powinno mieć miejsca.
A potem
wszystko jeszcze bardziej się skomplikowało, kiedy ktoś wypowiedziało jedno,
jedyne słowo, które niejako zmieniło wszystko. To jedno wystarczyło, by wyrwać
Marissę z zamyślenia, w niemalże brutalny sposób sprowadzając
zaskoczoną wampirzycę na ziemię.
Wtedy
uprzytomniła sobie, że jednak dało się bać jeszcze bardziej.
– Ogień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz