Marissa
Kręciło jej się w głowie.
Nie sądziła, że to możliwe, skoro była wampirem, ale najwyraźniej wciąż nie
wiedziała o sobie tyle, ile mogłaby oczekiwać. Z drugiej strony, jak
miałaby zachować spokój, doświadczając… czegoś takiego?
Nie miała
pojęcia, jak do tego doszło. W jednej chwili wirowała na łyżwach, czując
się przy tym przede wszystkim jak szczęśliwe dziecko. Wrażenie było równie
intensywne, co i jej pierwsza wizyta na lodowisku – całe lata temu, gdy
jeszcze miała przy sobie mamę. Teraz wspomnienie było zamazane i odległe,
choć zarazem znaczyło dla Issie zbyt wiele, by ot tak pozwoliła sobie na
wyrzucenie go z pamięci. Pielęgnowała je w sobie od chwili, w której
odkryła, że wciąż była w stanie zachować w pamięci to, na czym
najbardziej jej zależało. Teraz, z tymi nowymi i bardziej wrażliwymi
zmysłami, tym bardziej nie była w stanie zapomnieć.
Tak czy
siak, jazda na łyżwach zdecydowanie nie zapowiadała tego, co wydarzyło się
później. Marissa ledwo była w stanie nadążyć nie tylko nad mieszanką
własnych emocji czy tym, co działo się w jej głowie, ale przede wszystkim
za Mattem. Była gotowa przysiąc, że już od dłuższego czasu toczyli swego
rodzaju grę, o ile określenie tego w taki sposób miało sens.
Prowadził ją właściwie od samego początku, czasem irytujący, zwłaszcza wtedy,
gdy robił się zbyt bezpośredni i pewny siebie, ale jednak opiekuńczy.
Zachowywał się tak, jakby to on ją stworzył, a przynajmniej tak sądziła.
Łatwo było jej sobie wyobrazić, że między nowo narodzonym a jego twórcą
powstawała specyficzna więź, trochę jak… więzy krwi. Jak dziecko i rodzic.
Sęk w tym,
że zdecydowanie nie patrzyła na Matta jak na ojca. Ani nawet na brata.
Perspektywa
wyobrażania sobie tego, że otrzymała nieśmiertelność dlatego, że to on o tym
zadecydował, była kojąca. W gruncie rzeczy wszystko wydawało się lepsze od
wspominania szkolnego balu i konsekwencji wieczoru, który niejako zmienił
wszystko. Tym bardziej nie chciała myśleć o istocie, która sprawiła jej
tak wiele bólu, zwłaszcza że – jak zdążyła się dowiedzieć – ta od dłuższego
czasu była martwa. W zamian pojawił się Matt, z jakiegoś powodu
biorąc na siebie obowiązek, którego wcale nie musiał się podejmować.
Tyle że
chciał. Nie wątpiła, że w innym wypadku nie próbowałby się angażować, ale
to nadal nie tłumaczyło najważniejszego – a więc tego, dlaczego w ogóle
próbował. Robił więcej niż musiał, nie tylko ucząc ją wszystkiego od podstaw,
cierpliwie tłumacząc i prowadząc, ale też spędzając czas w sposób,
który zdecydowanie nie należałby do obowiązków jakiegokolwiek stwórcy – nawet
przybranego. Issie już wcześniej wyczuła w zachowaniu wampira coś
charakterystycznego i aż nazbyt oczywiste, ale nigdy nie skomentowała tego
wprost. Myśl o tym, że mogłaby podobać się Matthew, była równie
pociągająca, co i… na swój sposób nierealna. Gdyby coś źle zinterpretowała i zniszczyła
wszystko, przy okazji robiąc z siebie idiotkę…
Tkwiąc w ramionach
wampira i pozwalając na to, by ten ją całował, już nie miała wątpliwości.
Wszystko nagle wskoczyło na swoje miejsce, dając jej jasny obraz tego, co
rozumiała już od dłuższego czasu. Sam pocałunek i to, że mogłaby pragnąć
Matta w ten jakże jednoznaczny sposób, wydały się Marissie równie
naturalne, co i oddychanie. To było tak, jakby w końcu pozwoliła
sobie na dostrzeżenie czegoś oczywistego, przyjmując do wiadomości fakty, o których
istnieniu widziała, choć do tej pory patrzyła na nie przez palce.
I to było
dobre, proste i właściwe. Dokładnie jak jazda na łyżwach, za którą tak
bardzo tęskniła.
Wyczuła, w którym
momencie Matt się rozproszył. Trudno było nie zauważyć, że zamiast nadal trwać
na lodzie i ewentualnie na niego upaść, nagle wylądowała plecami na
materacu. W pierwszej chwili to odkrycie wytrąciło ją z równowagi,
ale prawie natychmiast uznała je za coś w pełni zrozumiałego. Oczywiście,
że nie zabrał jej poza dom Rosalee. Co więcej… Florencja i mroźna zima?
Nie wspominając o jeziorze, które znikąd pojawiło się tuż obok domu.
Cóż, mogła
się tego spodziewać. Zdecydowanie nie miała wampirowi tego za złe, w tamtej
chwili pragnąc mu przede wszystkim podziękować. Mocniej przywarła do
obejmującego ją ciała, bardziej łapczywie wpijając w usta mężczyzny.
Całowanie go przychodziło jej z łatwością, zwłaszcza że już nie musiała
oddychać. W gruncie rzeczy nie musiała niczego, całą sobą mogąc skupić się
tylko na tym, co działo się między nimi – na pocałunkach, wzajemnej bliskości i jego
zapachu. Wciąż czuła się jak we śnie, ale jakoś nie wątpiła w to, czy
cokolwiek z tego, co działo się pomiędzy nimi, było prawdziwe. W zasadzie
osobiście zabiłaby go, gdyby nagle odkryła, że to również było co najwyżej
wytworem jej wyobraźni – gestem wynikłym ze zwykłej uprzejmości.
Coś
ścisnęło ją w gardle, kiedy to Matt jako pierwszy zdecydował się odsunąć.
Zaległa na łóżku, bezmyślnie wpatrując się w przestrzeń i dysząc tak
ciężko, jakby właśnie przebiegła maraton. Jako wampirzyca nie mogła się
zmęczyć, ale i tak zaczęła drżeć, wytrącona z równowagi i dziwnie
roztrzęsiona. Z trudem przyszło jej zapanowanie nad własnym ciałem, o krążących
swobodnie myślach nie wspominając. Nadmiar emocji skutecznie przysłonił
wszystko inne, czyniąc odbierane przez Marissę bodźce jeszcze bardziej
wyrazistymi i niemożliwymi do zignorowania.
Nigdy
wcześniej nie doświadczyła czegoś takiego. Czuła się jakby płonęła, chociaż
wiedziała, że to niemożliwe. Jej ciało – choć z założenia martwe –
wydawało się tak nagrzane, że aż dziwiła się, że Matt nie skomentował tego w żaden
sposób. Obraz na moment rozmazał się jej przed oczami, ale praktycznie nie
zwróciła na to uwagi, zbytnio przejęta pragnieniem, które nagle poczuła. To był
silny, niemożliwy do zignorowania rodzaj głodu – z tym, że zdecydowanie
nie dotyczył krwi. W gruncie rzeczy Issie pierwszy raz pragnęła czegoś
więcej niż gęstej posoki, zaprzątającej jej umysł nawet wtedy, gdy próbowała o tym
nie myśleć.
Wciąż z trudem
łapiąc oddech, przycisnęła obie dłonie do brzucha. Pulsujące ciepło miało swoje
źródło gdzieś niżej, co wytrąciło ją z równowagi bardziej niż gdyby
odkryła, że w rzeczywistości jednak mogłoby chodzić o krew. Cóż, była
wampirzycą. Gdyby nagle zaczęła pałać niezdrowym pragnieniem rozerwania kilku
gardeł, to wcale nie byłoby takie dziwne, ale w tej sytuacji…
– Ach.
Skrzywiła
się, co najmniej zaskoczona brzmieniem własnego głosu. Zdążyła już przywyknąć
do tego, że był bardziej melodyjny i słodszy niż przed przemianą, ale w tamtej
chwili chodziło o coś więcej, aniżeli to, co zmienił w niej jad. W zasadzie
dźwięk, który nagle wyrwał się z głębi jej gardła, był czymś z pogranicza
warknięcia i jęku. To było dziwne, krępujące i absolutnie dla niej niezrozumiałe.
Bardziej
wyczuła niż zauważyła to, że Matt się poruszył. Z opóźnieniem uniosła
głowę, po chwili z wolna siadając na łóżku. Zesztywniała, gdy natrafiła na
przenikliwe spojrzenie lśniących rubinowych tęczówek. Przynajmniej dotychczas
oczy Matthew były po prostu czerwone, jednak gdy spojrzała na nie w tamtej
chwili, przekonała się, że z jakiegoś powodu pociemniały. Spoglądał na nią
z fascynacją niemniejsza niż ta, której doszukała się w jego
spojrzeniu, gdy jeszcze wirowała na lodzie. Trudno jej było ocenić emocje,
które w tamtej chwili mu towarzyszyły, ale z jakiegoś powodu nie
mogła pozbyć się wrażenia, że w grę wchodził zachwyt. Z jakiegoś
powodu ten towarzyszył wampirowi również w tamtej chwili, chociaż…
Błogosławiąc
fakt, że już nie mogła się zarumienić, w pośpiechu uciekła wzrokiem gdzieś
w bok. Gdy trochę rozjaśniło jej się w głowie, z całą mocą
uprzytomniła sobie, że emocje wymknęły jej się spod kontroli – i to w sposób,
do którego zdecydowanie nie przywykła. Poniosło ją, o ile czas przeszły w ogóle
miał rację bytu, skoro te dziwne uczucia wciąż ją wypełniały. Gorąco raz po raz
rozchodziło się po całym ciele, choć nie w tak intensywny sposób jak
jeszcze chwilę wcześniej.
Dobry Boże,
co właściwie chodziło jej po głowie? Nie potrafiła nazwać narastających w niej
pragnień, choć przecież powinna. Nie przywykła, by doświadczać emocji w tak
skrajnej, przysłaniającej zdrowy rozsądek odsłonie. W którymś momencie ją
poniosło, ale nie potrafiła wskazać kiedy i dlaczego. Pocałunek z Mattem
nie był pierwszym w jej życiu, a jednak do tej pory żadnego nie
odebrała w tak intensywny sposób. To po prostu nie miało dla niej sensu,
porażając intensywnością doznań i tym, że nie była w stanie nad nimi
zapanować. W jednej chwili wirowała na lodzie (nawet wyobrażonym), by w następnej
poczuć się jak płonąca, szukająca zaspokojenia pochodnia. Co jak co, ale to
zdecydowanie nie było normalne.
Sposób, w jaki
pragnęła akurat Matta, tym bardziej. To ją dezorientowało, na domiar złego
potęgując wstyd. Ten ostatni pojawił się nagle, nie mniej intensywny, co i targające
Marissą pragnienia. Nie mogła nad tym zapanować, chociaż tak bardzo chciała – i ta
świadomość wystarczyła, by doprowadzić ją do szaleństwa.
– Hej.
Jego głos
doszedł do niej jakby z oddali. Zacisnęła usta, by powstrzymać gniewny
charkot – jednoznaczną oznakę tego, że próbując zwrócić na siebie jej uwagę,
niczego nie ułatwiał. Uświadomiła sobie, że tak naprawdę wcale nie chciała,
żeby oglądał ją w takim stanie. Ba! Że nawet nie potrafiła stwierdzić, co i dlaczego
czuła. Trzęsła się, raz po raz plącząc we własnych pragnieniach i emocjach.
Gubiła się i to w sposób porównywalny do dezorientacji, która
towarzyszyła jej, gdy krótko po przemianie odchodziła od zmysłów, uwięziona w domu
Licavolich. Te same uczucia towarzyszyły Issie podczas pierwszego spotkania z Mattem,
gdy choć na moment zapomniała o głodzie, przemianie i tym, że Jasper
Cullen przez większość czasu patrzył na nią jak na potencjalne zagrożenie.
Teraz znów
czuła się jak zagubiona, wystraszona dziewczynka. Kuliła się na łóżku, próbując
pojąć coś, co wydawało się ją przerastać pod każdym możliwym względem.
Dosłownie topiła we własnych emocjach i pragnieniach, choć przecież
powinna je rozumieć. Kto, jeśli nie ona? Skoro należały do niej, powinna
wiedzieć, a jednak…
Wzdrygnęła
się, gdy cudze palce musnęły jej policzek. Tym razem nie powstrzymała
sfrustrowanego warknięcia i gwałtownie odtrąciła dłoń Matta. Najgorsze w tym
wszystkim było to, że tak naprawdę wcale nie chciała zareagować w ten
sposób. Problem polegał na tym, że jego bliskość potęgowała targające nią uczucia,
a tego za wszelką cenę chciała uniknąć. Dobry Boże, gdyby choć
podejrzewał, co takiego chodziło jej po głowie, uznałby ją za wariatkę.
Przez twarz
wampira przemknął cień, ale nawet słowem nie skomentował jej zachowaniem. W zamian
wycofał się, spoglądając na Issie z bliżej nieokreślonym wyrazem twarzy.
Mogła tylko zgadywać, co tak naprawdę sobie myślał, gdy skuliła się na łóżku, odsuwając
niemalże na sam jego koniec – jak najdalej od niego, choć jej ciało oczekiwało
czegoś zupełnie odwrotnego.
–
Przepraszam.
Poderwała
głowę, przez moment czując się tak, jakby ktoś ją uderzył. To jedno słowo może i powinno
paść, ale zdecydowanie nie z ust Matthew. Spojrzała na niego z niedowierzaniem,
przez dłuższą chwilę niezdolna wykrztusić z siebie czegokolwiek, a już
zwłaszcza sensownego zdania. To nie powinno być tak!
– Za co? Ja
nie… – Energicznie potrząsnęła głową. Zaraz po tym z jękiem ukryła twarz w dłoniach.
– To takie bezsensowne!
– Co
takiego? Jeśli zrobiłem coś nie tak… – zaczął, ale nie pozwoliła mu dokończyć.
– Ty?
Raczej ja! – oznajmiła z przekonaniem. – Ja po prostu…
Nie była w stanie
dokończyć. Niby jak miała wytłumaczyć mu coś takiego? Może i ją lubił –
ten pocałunek mówił sam za siebie – ale to jeszcze o niczym nie
świadczyło. Co więcej, zdecydowanie nie powinna czuć w ten sposób. Od
dłuższego czasu marzyła o czymś, co pozwoliłoby jej choć na moment
zapomnieć o pragnieniu, ale to zdecydowanie nie powinno wyglądać w ten
sposób! Nie przywykła do intensywności, z jaką wszelakie bodźce odbierało
jej ciało, ale to…
Tym razem chodziło
o coś innego i to doprowadzało ją do szaleństwa. Zdecydowanie nie
przywykła do pożądania, zwłaszcza w takim natężeniu. Jakby tego było mało,
nie wyobrażała sobie, by miała ot tak powiedzieć o tym komuś, dla kogo
musiała być co najwyżej niedoświadczonym dzieciakiem, który przypadkiem
wylądował w samym środku dotychczas obcego mu świata.
Matt
milczał, uważnie jej się przypatrując. Dopiero gdy odważyła się spojrzeć mu w oczy,
zwróciła uwagę na to, że coś zmieniło się w ich wyglądzie. Wiedziała, że kolor
wampirzych tęczówek zmieniał się zależnie od nastroju i natężenia głodu,
ale i tak zaskoczyło ją to, że dotychczas rubinowy kolor ustąpił miejsca
niemalże idealnej czerni. Całym jej ciałem wstrząsnął dreszcz, bynajmniej niezwiązany
z tym, że mogłaby odczuwać chłód.
– Och,
Marisso – westchnął i sam sposób, w jaki wypowiedział jej imię, w zupełności
wystarczył, by jeszcze bardziej wytrącić ją z równowagi.
Obserwowała
go nieufnie, kiedy bez pośpiechu, w pełni ludzkim tempem, ruszył w jej
stronę. Mimo wszystko nie zaprotestowała, gdy wyciągnął ku niej ręce, układając
dłonie na jej policzkach. Zadrżała jeszcze bardziej intensywnie, nawet nie
próbując tego ukryć. Chcąc nie chcąc pozwoliła na to, by uniósł jej głowę, nie
pozostawiając innego wyboru, jak tylko wciąż patrzeć mu w oczy. Co prawda wciąż
mogła w dziecinnym odruchu zacisnąć powieki i udawać, że niczego nie
dostrzegała, ale nie potrafiła się do tego zmusić.
Fala gorąca
po raz wtóry rozeszła się po całym jej ciele, zupełnie jakby wyzwolił ją dotyk
Matta. W tamtej chwili zdecydowanie nie patrzyła na wampira jak na kogoś,
kto okazyjnie mógłby ją rozbawić albo niczym się nie przejmował. Od początku zdawała
sobie sprawę z tego, że to wyłącznie pozory – w końcu z jakiegoś
powodu zdecydował się nią zająć, najwyraźniej mając dość doświadczenia, by
poradzić sobie z nowo narodzoną – ale to nadal niczego nie tłumaczyło.
A już zdecydowanie
nie to, co się z nią działo.
Gdyby jej
serce biło, jak nic wyrwałoby się z piersi w chwili, w której
Matt tak po prostu znów ją pocałował. Tym razem gest był mniej gwałtowny, słodki
i bardzo ostrożny, ale wystarczył, by po raz kolejny wytrącić Issie z równowagi.
Zamarła, całą siłą woli powstrzymując przed zrobieniem czegoś głupiego. W zamian
po prostu tam siedziała, spoglądając na mężczyznę rozszerzonymi oczami, a po
wszystkim próbując złapać oddech. Przynajmniej w tamtej chwili nie było ją
stać na nic więcej.
– Czujemy
tak intensywnie… – Na ustach Matta pojawił się szelmowski uśmiech. Zaskoczyło
ją to równie mocno, co i kolejne słowa. – Czasami więcej niż powinniśmy.
Otworzyła i zaraz
zamknęła usta. Niby jak miała to rozumieć? Spojrzała na niego z niedowierzaniem,
po wyrazie twarzy próbując pojąć, co takiego chodziło mu po głowie, choć
zarazem wcale nie chciała tego robić. Jak miałaby spokojnie przejść do porządku
dziennego nie tyle z tym, w jaki sposób się czuła, co ze świadomością,
że… mógłby o tym wiedzieć?
Nie to mi sugerujesz, prawda? Nie mógłbyś…
Przełknęła z trudem.
Co wiedziała o wampirach? Na pewno potrafiły wyczuć krew, ale to było dość
oczywiste. Za to gdy w grę wchodziły emocje, z łatwością była w stanie
rozróżnić cudzy lęk – o tym zdążyła się przekonać, a przynajmniej tak
jej się wydawało. W dużej mierze potrafiła się zorientować, kiedy Claire zaczynała
się przy niej spinać i denerwować. Sam lęk za to przypominał trochę
metaliczny posmak na języku, choć do tej pory nie potrafiła zastanawiać się nad
tym, skąd to się brało. W gruncie rzeczy nie myślała nad wieloma
kwestiami, wystarczająco przytłoczona nadmiarem bodźców, które musiała znosić
od chwili przemiany.
Co jednak
jeśli możliwości wampirów sięgały dalej? Gdyby Matt mógł wyczuć pożądanie,
zwłaszcza tak silne…
W ułamku
sekundy zapragnęła zapaść się pod ziemię. Już i tak błogosławiła fakt, że
nie była w stanie się zarumienić, w zasadzie nawet nie mając czym. Co
prawda słyszała, że jako ktoś, kto nie tak dawno temu był człowiekiem, wciąż miała
w organizmie resztki krwi i to one czyniły ją silniejszą od
przeciętnego wampira, ale to niczego nie zmieniało. Nie sprawiało również, że
wstyd stawał się jakkolwiek łatwiejszy do zignorowania.
– Och, nie…
– wyrwało jej się. – O mój Boże.
– Issie –
rzucił w odpowiedzi Matt. Brzmiał na rozbawionego, co jedynie bardziej ją
sfrustrowało. – Wszystko w porządku?
Spojrzała
na niego tak, jakby widziała go po raz pierwszy. Gdyby wzrok zabijał, wtedy jak
nic miałaby wampira na sumieniu.
– Czy
wszystko…? – powtórzyła z niedowierzaniem. Zaraz po tym warknęła i dosłownie
rzuciła się na niego z pięściami. – Jaja sobie robisz? Ani trochę! Ja…
Kolejny raz
urwała, ale to nie było ważne. Matt nie zdążył zaprotestować, w ułamku sekundy
lądując pod nią, gdy zdecydowała się na niego skoczyć. Dopiero gdy chwycił ją
za nadgarstki, uprzytomniła sobie, co takiego robiła. Jej oczy rozszerzyły się
nieznacznie, ledwo tylko uprzytomniła sobie, że wręcz rwała się do tego, by go
zaatakować – i to właściwie bez powodu.
Z głębi jej
gardła wyrwało się coś z pogranicza jęku i gniewnego warknięcia.
Przemieściła się błyskawicznie, w mgnieniu oka materializując w kącie
pokoju. Dysząc tak ciężko, jakby właśnie przebiegła maraton, oparła się dłońmi o ścianę
i pochyliła głowę. Wyczuła ruch za plecami, co dało jej znać, że Matt znów
znalazł się zdecydowanie zbyt blisko niej, ale zmusiła się do tego, by go
zignorować. To było trudne, zwłaszcza że stał za jej plecami, przez co instynkt
Marissy aż krzyczał, dając jej do zrozumienia, że z równym powodzeniem
mogłaby mieć za sobą wroga, ale dziewczyna stanowczo kazała mu się zamknąć.
To nie
powinno być tak. Nie rozumiała niczego z tego, co robiła, samą siebie zaskakując
niespójnością uczuć i kolejnymi odruchami. Sądziła, że najgorszy okres
miała już za sobą, ale z jakiegoś powodu to wróciło – dezorientacja, zbyt
szybko zmieniające się nastroje i… lęk. Ten ostatni pojawił się nagle, na dłuższą
chwilę wytrącając ją z równowagi. Co oznaczał? I dlaczego znów była
jak spłoszone zwierzątko, które kierowało się instynktami, zachowując się tak,
jakby w każdej chwili ktoś mógł je skrzywdzić?
– Nie mam
pojęcia, co robię – wyszeptała drżącym głosem, nawet na Matta nie patrząc. – To
nie jest twoja wina. Chyba, bo teraz niczego już nie jestem pewna.
– Wierz mi,
że absolutnie to rozumiem.
Prychnęła,
jeszcze bardziej zaskoczona. Nie takiej odpowiedzi się spodziewała.
– Ja za to
niekoniecznie – oznajmiła, bezceremonialnie zwracając się ku niemu. Zacisnęła
dłonie w pięści, z trudem powstrzymując się przed ponownym zrobieniem
czegoś głupiego i zdecydowanie zbyt gwałtownego. – Nie panuję nad sobą. I nad…
Cóż, nad sobą – powtórzyła z naciskiem, ale po jego spojrzeniu poznała, że
dobrze wiedział z czym tak naprawdę miała problem.
–
Oczywiście, że tak. Jak to nowo narodzona – stwierdził, nie tracąc opanowania.
Brwi
Marissy powędrowały ku górze. To brzmiało tak… irytująco sensownie, kiedy mówił
o tym z taką swobodą!
– To, że na
ciebie warczę? No i myślałam… – Potrząsnęła głową. – Panuję nad sobą przy
Claire. I nie o pragnienie tutaj chodzi – dodała, uciekając wzrokiem
gdzieś w bok. – Nie takie – wyrwało jej się, zanim zdążyła ugryźć się w język.
– Co
dopiero ci powiedziałem? Czujemy intensywniej – przypomniał natychmiast Matthew.
– W zasadzie to, co robisz… Powiedziałbym, że dla mnie to olbrzymi
komplement. Issie, posłuchaj…
Cokolwiek
miał do powiedzenia, nie było mu dane dokończyć.
Gdzieś z dolnego
piętra doszedł ich ogłuszający, niepokojący huk. Kiedy w następnej
sekundzie Matt zaklął i bezceremonialnie wypadł z pokoju, zostawiając
ją samą, Marissa pojęła, że działo się coś niedobrego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz