
Lucas
Wystarczyła chwila, by
śmiertelny taniec rozpoczął się na nowo. Charon był szybki i zadziwiająco
zwinny jak na kogoś, kto w ciele bestii wydawał się wypełniać niemalże
całą wolną przestrzeń. Jak na zawołanie w szklarni zapanował chaos, gdy –
naprzemiennie to doskakując, to odskakując od siebie – potrącali wszystko, co
tylko znalazło się na ich drodze. Dotychczas piękny, pełen kolorowych kwiatów
ogród w zaledwie kilka minut zamienił się wypełnioną odłamkami ruinę, ale
Lucas nie miał czasu, by z tego powodu ubolewać.
Usłyszał
huk, a chwilę później do parnego wnętrza wdarło się chłodne powietrze. To
wystarczyło, by zrozumiał, że w którymś momencie ucierpiała jedna z szyb,
ale to również okazało się mało istotne. W tamtej chwili liczyło się przede
wszystkim unikanie kolejnych ciosów i trzymanie na bezpieczną odległość od
coraz bardziej poirytowanego wilkołaka.
Na dłuższą
metę walka z Charonem nie różniła się niczym od tych, które zdarzało mu
się stoczyć z innymi dziećmi księżyca. Nieśmiertelny może i był wprawiony,
ale – przynajmniej na pierwszy rzut oka – nie wyróżniał się niczym od swoich
pobratymców. Nawet na wpół ludzka forma nie robiła takiego wrażenia, zwłaszcza
że Lucas widział podobną przemianę już wcześniej. Nie wszystkie wilkołaki
pozwalały sobie na transformację z własnej woli, ale jednak wielu to
robiło – i to zwłaszcza ci bardziej doświadczeni.
Kolejny raz
uskoczył, w następnej sekundzie dosłownie materializując się za plecami
przeciwnika. Nie miał większego problemu, by przemknąć tuż za Charona, by
chwilę później celnym kopnięciem posłać go na drugi skraj szklarni. Poczuł
niemałą satysfakcję, gdy wielkie cielsko z impetem wpadło na ustawione pod
ścianą regały, wypełnione nawozem i specyfikami do pielęgnacji roślin.
Przynajmniej wydawało mu się, że dokładnie to znajdowało się na półkach, kiedy
widział je ostatnim razem.
Nie dał
sobie czasu na wahanie i zbyt długi triumf. Choć instynkt wciąż podpowiadał
mu, że powinien uciekać, Lucas nie zamierzał tak po prostu się wycofać. Nie,
skoro miał przewagę, choć do samego końca nie przypuszczał nawet, że coś
podobnego okaże się możliwe. To wszystko? Znał dom Rosalee, a tym bardziej
wiedział jak poruszać się po szklarni, ale to niczego nie zmieniało. Dla
przeistoczonego potwora kilka nawet najbardziej egzotycznych roślin nie było
żadną przeszkodą – on po prostu je miażdżył, niszcząc wszystko na swojej
drodze. Skoro z taką łatwością poradził sobie z iluzją, musiał być
niebezpieczny, a jednak…
Wciąż z uwagą
obserwując nieruchomego wilkołaka, Lucas bez pośpiechu podszedł bliżej. Coś
przykuło jego uwagę pośród walających się na ziemi odłamków. Palce zacisnął na
czymś, co jeszcze nie tak dawno temu było częścią szpadla, a teraz
stanowiło co najwyżej ostro zakończony kawałek drewna. Gdyby miał do czynienia z wampirem,
trzonek stanowiłby idealną broń; wystarczyłoby zagłębić go w piersi
przeciwnika, najlepiej tak, by przebić serce. W przypadku wilkołaka taka
metoda jak nic miała okazać się zabójca, ale z drugiej strony… Skoro to
był Charon, czy tak naprawdę okazałoby się aż tak złym pomysłem?
– No i na
co ci to było? – mruknął, nie mogąc się powstrzymać. Wciąż zaciskając palce na
trzonku szpadla, z powątpiewaniem spojrzał na nieśmiertelnego. Nagły
spokój, z jakim ten po prostu go obserwował, zaczynał być co najmniej niepokojący.
– Teraz to ja mógłbym zadawać pytania, ale… tak się składa, że nie mam żadnych.
To nie do
końca było prawdą, ale zdecydował się tego nie komentować. Jasne, że mógłby pytać.
Miał ochotę, począwszy od próby wyciągnięcia od nieśmiertelnego powodów jego
pojawienia się we Florencji, na motywach ataku w Mieście Nocy kończąc. Ani
trochę nie przekonywała go lakoniczna wzmianka o poszukiwaniach, zwłaszcza
że wciąż nie miał pojęcia, co kryło się za tymi słowami. W gruncie rzeczy
sam nie był pewien, czy na to jedno pytanie faktycznie chciał poznać prawdę.
Zacisnął
usta, w napięciu czekając na reakcję. Poczuł się dziwnie, kiedy wilkołak
podniósł głowę i spojrzał mu prosto w oczy – w zdecydowany,
niemalże wyzywający sposób. Coś w jego obecności sprawiało, że Lucas czuł
się nieswojo, nawet ze świadomością, że w razie potrzeby mógłby po prostu
Charona zabić. Wystarczyłoby przebić go na wylot, a potem zostawić, by się
wykrwawił albo od razu celować w serce. Dzieci księżyca były pod tym względem
proste do wyeliminowania, a jednak…
– Za to ja…
mam do ciebie… gorącą prośbę.
Ledwo zrozumiał
poszczególne słowa, co najmniej zaskoczony tym, że w obecnej formie Charon
był w stanie się odezwać. To przypominało bardziej charkot niż ludzką mowę
– coś jak dzikie warknięcie, które nie miało prawa wydobyć się z ust
człowieka. Palce Lucasa instynktownie mocniej zacisnęły się na kawałku drewna,
zaraz też dla pewności wycelował postrzępionym końcem w pierś przeciwnika.
Gdyby ten tylko spróbował go zaatakować, sam by się nadział.
Cisza, która
nagle między nimi zapadła, miała w sobie coś przenikliwego. Spokój kolejny
raz wydał się Lucasowi nienaturalny, dokładnie jak na korytarzu, gdy jeszcze
wypatrywał zagrożenia. To po prostu mu nie pasowało – nie do kogoś, kto jeszcze
chwilę wcześniej z taką zawziętością próbował go zabić. Tym bardziej
niedorzeczne wydało się Lucasowi to, że mógłby zyskać przewagę. Co prawda
właśnie górował nad Charonem, ale sam zainteresowany nie zachowywał się jak ktoś,
kto wyjątkowo się takim stanem rzeczy przejmował, wręcz przeciwnie. Właśnie to
najbardziej dało mu do myślenia, choć nawet wtedy nie zdecydował się na to, by
się wycofać.
I to był
błąd.
– Płoń.
Kolejny raz
z ust wilkołaka wydobył się raczej charkot niż konkretne słowo, ale to już
nie miało znaczenia. Coś zabłysło w jego dłoniach, a do wampira z opóźnieniem
dotarło, że to zapalniczka. Jasny płomień był aż nazbyt wyraźny w panującym
mroku, gdy aż w aż nazbyt skuteczny sposób rozproszył ciemność.
A potem
Charon cisnął zapalniczką prosto w Lucasa.
Właściwie
nie miał okazji, żeby uskoczyć. Nie myślał o tym, zbyt wytrącony z równowagi
samą obecnością ognia – nawet małego, skoro ten tak czy siak miał okazać się
zabójczy. Przez ułamek sekundy czuł się wręcz tak, jakby obserwował wszystko w zwolnionym
tempie – i to tylko po to, by w następnej chwili świat gwałtownie
przyśpieszył, kiedy kilak rzezy wydarzyło się jednocześnie.
Po
pierwsze, zaatakował. Bez zastanowienia dźgnął Charona prosto w pierś,
zupełnie jakby w ten sposób miał być w stanie osłonić się przed
płomieniem. Zdecydowanym ruchem zatopił drewniany bełt w piersi wilkołaka,
skutecznie wytrącony z równowagi nie tylko sytuacją, ale przede wszystkim
tym, że powietrze wypełniła słodka, jakże charakterystyczna woń.
Miał
wrażenie, że ktoś wykrzyczał jego imię, ale to równie dobrze mogło okazać się
wytworem jego wyobraźni. Równie irracjonalne wydało mu się początkowo to, że
nagle wylądował na ziemi, gdy ktoś bezceremonialnie ściął go z nóg.
Usłyszał przekleństwo i znajomy głos, ale dopiero po dłuższej chwili otrząsnął
się na tyle, by zrozumieć, że to Matt. Brat pojawił się znikąd, nie tylko
odciągając go od wilkołaka, ale na dodatek w zdecydowanie niedelikatny
sposób przyciskając do ziemi.
– Debil –
wycedził przez zaciśnięte zęby Matt.
Nawet jeśli
chciał dodać coś jeszcze, nie zrobił tego. Nie musiał, zwłaszcza że jego
intencje były dla Lucasa aż nazbyt jasne. Przez krótką chwilę miał nawet ochotę
skwitować to nieco wymuszonym śmiechem, ale ostatecznie nie było mu to dane.
Obaj
zesztywnieli, gdy ciemność rozproszył jasny blask. Lucas mógł tylko zgadywać,
skąd wziął się ogień. Z równym powodzeniem to mógł być wypadek, ale
szczerze wątpił, by od przypadkowo upuszczonej zapalniczki wywiązał się pożar. Bardziej
prawdopodobne wydawało się to, że Charon celowo podpalił pierwsze, co wpadło mu
w ręce, gdy stało się jasne, że nie miał szans sięgnąć odciągniętego przez
brata wampira.
W pośpiechu
zrzucając z siebie Matta, spojrzał wprost w miejsce, w którym dopiero
co znajdował się wilkołak. Niemożliwe,
przeszło mu przez myśl, gdy zorientował się, że ten jakimś cudem ruszył się z miejsca,
mimo tkwiącego w jego piersi kawałka drewna tak po prostu podrywając się
na równe nogi. Nieludzka twarz Charona wykrzywił grymas, gdy szarpnięciem
wyrwał trzonek szpadla z rany, obojętny na to, że w efekcie ta
zaczęła jeszcze bardziej obficie krwawić. Choć Lucas był gotów przysiąc, że
trafił w serce, jego ofiara jak gdyby nigdy nic stała pewnie na nogach, sprawiając
wrażenie przede wszystko poirytowanej.
Nie miał
czasu, by zastanawiać się nad tym, co to oznaczało. Ponaglany przez Matta, sam
również poderwał się do pionu, w pośpiechu wycofując w głąb szklarni.
To nie Charon, ale ogień przymusiły ich do ucieczki – na tyle, na ile było to
możliwe na tak niewielkiej powierzchni. Płomienie w zastraszającym tempie
zaczęły rozprzestrzeniać się dookoła, błyskawicznie zajmując kolejne rośliny i wszystko,
co znalazło się na ich drodze. Świeże powietrze jedynie podsycało pożar, w krótkim
czasie czyniąc z małej iskry coś, co w krótkim czasie mogło zniszczyć
nawet całą posiadłość.
Rosalee nas zabije…
Tylko na
tyle było go stać. Spojrzał na Matta, po cichu licząc na to, że brat miał jakiś
cudowny pomysł, ale nic nie wskazywało na to, by tak było. Zauważył jedynie, że
wampir czujnie obserwował rozprzestrzeniający się ogień, nerwowo przy tym
podrygując i jak nic aż rwąc się do ucieczki. Instynkt robił swoje,
podsuwając najprostsze i najbardziej sensowne rozwiązanie – natychmiastowy
odwrót, nawet jeśli to oznaczałoby zostawienie przeciwnikowi wolnej ręki.
Problem polegał
na tym, że Charon nie zamierzał tak po prostu dać im odejść.
Lucas
zaklął, gdy dotarło do niego, że w którymś momencie stracił wilkołaka z oczu.
Potężna sylwetka jakimś cudem zniknęła pośród płomieni i dymu, aż przez krótką
chwilę wampir nabrał nadziei na to, że żywioł sam rozwiązał za nich problem.
Słodka bogini, jeśli nie cios w serce, to może ogień…
Nie miał na
co liczyć. Przekonał się o tym w chwili, w której dostrzegł parę
lśniących dziko, wpatrzonych w nich ślepi i zorientował się, że
Charonowi jakimś cudem udało się przedostać do wyjścia. Zastawił drzwi własnym
ciałem, wyzywająco spoglądając na swoich przeciwników. Jakby tego było mało,
uśmiechał się, choć przy na wpół ludzkiej formie przypominało to raczej jakiś
upiorny grymas, aniżeli sympatyczny, choć po części człowieczy gest.
Poczuł szturchnięcie
w ramię i to wystarczyło, by wyrwać go z zamyślenia. Krótko
spojrzał na Matta, po czym ledwo zauważalnie skinął głową. Nie potrzebowali
drzwi, żeby się wydostać, zwłaszcza że jedyne zagrożenie tak czy siak stanowiły
płomienie. Mimo ognia wciąż był w stanie dostrzec swobodne dojście do przeszklonych
ścian, więc gdyby zaszła taka potrzeba…
– Matt!
Spodziewał
się wszystkiego, ale zdecydowanie nie pojawienia się Issie. Krzyk dziewczyny
otrzeźwił wszystkich, zbyt głośny, piskliwy i… dochodzący z bardzo bliska.
Lucas mógłby zrozumieć, gdyby wampirzyca zaczęła nawoływać z ogrodu, ale prawda
była zgoła inna.
Nie zrobiłaś tego…
Jedno
spojrzenie na twarz brata wystarczyło, by pojął, że jak najbardziej. Zaraz po
tym jego uwagę na powrót rozproszył nie tyle głos Marissy, co ona sama, gdy z głośnym
warknięciem skoczyła wprost na Charona. Przybiegła od strony schodów, w efekcie
lądując tuż za wilkołakiem – i to w odległości wystarczająco
niewielkiej, by bez przeszkód mogła się na niego rzucić. Wszyscy zamarli i to
łącznie z wilkołakiem, kiedy drobna wampirzyca rzuciła się do ataku,
robiąc przy tym najgłupszą rzecz, jaką tylko Lucas był w stanie sobie
wyobrazić.
Marissa tak
po prostu wskoczyła pierwotnemu na plecy, obejmując go za szyję. Uczepiła się
go jak małpka, ściskając na tyle mocno, że jak nic zdołała zmiażdżyć
nieśmiertelnemu krtań. Jej oczy błyszczały dzikim blaskiem, pociemniałe tak
bardzo, że z równym powodzeniem mogłyby uchodzić za dwa rozżarzone węgliki.
Z gardła dziewczyny wyrwało się coś z pogranicza pisku i zdławionego
jęku, a potem…
Charon
przemieścił się błyskawicznie, bez większego problemu zrzucając z siebie
nową przeciwniczkę. Nawet nie kaszlnął, w zamian zdecydowanym ruchem
strząsając wampirzycę z pleców. Chwycił ją za nadgarstek i bezceremonialnie
cisnął przed siebie, zupełnie jakby była szmacianą lalką. Nie zdążyła nawet
krzyknąć, a chwilę później wylądowała w ramionach Matta, gdy ten
przemieścił się błyskawicznie, nie chcąc pozwolić, by dziewczyna wylądowała w ogniu.
Kurczowo przygarnął ją do siebie i to w sposób wystarczająco zaborczy,
by Lucas pojął, że brat w razie potrzeby byłby w stanie osobiście skoczyć
w ogień, gdyby tylko w ten sposób zdołał osłonić Issie.
– Żałosne –
wycedził zdławionym głosem Charon.
Gniewnie
zmrużył oczy, niemalże z pogardą spoglądając na trójkę wampirów. Nie
ruszył się z miejsca, choć z powodzeniem mógłby spróbować rzucić się
na Matta. Choć ten wyprostował się i osłaniał sobą Issie, przez obecność
kurczowo uczepionej jego ramienia dziewczyny był łatwym celem. Zdecydowanie
zbyt prostym, zwłaszcza że coraz szybciej rozprzestrzeniający się pożar
wszystko komplikował.
Lucas
zamarł w bezruchu, w ostatniej chwili powstrzymując przed rzuceniem w kierunku
brata. Gdyby zbili się w ciasną grupkę, to byłoby tak, jakby wręcz prosili
się o śmierć. Tak wielki cel był prosty do trafienia, choć i rozdzielenie
się nie brzmiało jak dobry pomysł. Płomienie nagle wydawały się napierać ze
wszystkich stron, skupiając ich w jednym miejscu i stopniowo
odcinając pozostałe drogi ucieczki. Zwlekali zdecydowanie zbyt długo, a jednak
Lucas nie wyobrażał sobie, że mieliby tak po prostu się poddać.
Musieli coś
zrobić. Cokolwiek, choćby…
Właśnie wtedy
poczuł wilgoć – najpierw pojedyncze kropelki, a ostatecznie cały strumień
wody. Zamarł w bezruchu, przez chwilę gotów przysiąc, że coś pomyślał i tak
naprawdę właśnie dosięgły go płomienie. Nie miał pojęcia jak czułby się, gdyby
płonął żywcem i zdecydowanie nie śpieszył się z uzupełnieniem braków w wiedzy,
ale nic sensowniejszego nie przychodziło mu do głowy. Nie pojmował, skąd brała
się wilgoć – przyjemnie chłodna i orzeźwiająca, choć to zdecydowanie nie
pasowało do działania płomieni. W oszołomieniu uprzytomnił sobie, że
płomienie zaczęły ustępować, co prawda wciąż płonąc jasnym blaskiem, ale jednak
coraz słabiej i słabiej, w miarę jak zaczynały gasnąć.
Deszcz?
Gwałtowna ulewa, która wdzierałaby się do wnętrza szklarni przez wybite okna?
To nie miało sensu, zwłaszcza że nie przypominał sobie, by w którymś
momencie ucierpiał sufit. Pod wpływem impulsu poderwał głowę, a potem zamarł,
z niedowierzaniem spoglądając wprost na uruchomiony zraszacz, bynajmniej
nie zamontowany w szklarni z myślą o ewentualnym pożarze.
Ktoś z premedytacją
uruchomił system nawadniający. Ktoś, kto musiał mieć dostęp do schowka, panelu
kontrolnego i choć niewielkie pojęcie o tym, w jaki sposób działały…
W momencie,
w którym dotarło do niego, że Charon kolejny raz zniknął mu z oczu,
coś przewróciło mu się w żołądku. Chciał się mylić, ale…
A potem
usłyszał jej wrzask i zrozumiał.
Claire.

Claire
Chyba płakała. Chyba, bo z równym
powodzeniem łzy mogły cisnąć jej się do oczu przez gryzący, wypełniający pomieszczenie
dym. Drżącymi dłońmi, niemalże na oślep padała palcami kolejne przyciski, w pamięci
próbując otworzyć przebieg ostatniej wizyty w szklarni. Co prawda wtedy
wraz z Lucasem szukali włącznika światła, ale przecież musiało być coś
więcej…
Obraz raz
po raz rozmazywał jej się przed oczami. Serce tłukło się w piersi, jakby
chcąc wyrwać się na zewnątrz, ale starała się o tym nie myśleć. Działała
trochę jak automat i to właściwie od chwili, w której jak skończona
kretynka ruszyła za Marissą, gdy ostatecznie puściły jej nerwy. Nie mogła tak
po prostu zostawić przyjaciółki i bezmyślnie obserwować tego, co działo
się na dachu, choć może tak byłoby lepiej. Rosalee i reszta na pewno
lepiej od niej wiedzieliby, co zrobić, a jednak kiedy przyszło co do
czego, Claire po prostu przestała myśleć i zdała się na instynkt.
Bieg przez
korytarze i po prowadzących wprost do szklarni schodach, przypominał jakiś
pokręcony sen – i to na dodatek taki, z którego niewiele zapamiętała.
Tylko pęd, machinalne stawianie kolejnych kroków i cichą modlitwę o to,
by nie przybyć za późno. Nie miała żadnego planu, choć pośpiesznie próbowała
jakiś ułożyć, raz po raz powtarzając sobie, że na pewno istniało jakieś
wyjście. Cóż, przynajmniej w kwestii pożaru, bo ten musiało dać się jakoś
opanować.
Dopiero później
pomyślała o systemie nawadniającym, który – jak przynajmniej sądziła –
widziała w szklarni. Przynajmniej sądziła, że jakiś musiał istnieć, choć
przy pierwszej wizycie nie zastanawiała się nad znaczeniem połowy z tego,
co zdążyła zaobserwować. Na pewno widziała jakieś rury, choć ich obecność mogła
znaczyć… dosłownie cokolwiek. Z drugiej strony, Rosalee wydawała się dobrze
wiedzieć, co robi, zaś utrzymanie tak pokaźnej, pięknej szklarni wymagało
czegoś więcej, niż tylko regularnego biegania z pełną konewką.
Mimo
wszystko Claire wątpiła w powodzenie swojego planu aż do ostatniej chwili.
W gruncie rzeczy nie miała nawet pewności, czy w grę wchodził
jakikolwiek plan w pełnym znaczeniu tego słowa. Tak naprawdę działała na
oślep, licząc na łut szczęścia i powodzenie kilku niespójnych pomysłów,
które z równym powodzeniem mogły okazać się całkowicie bezsensowne.
Tym
bardziej nie dowierzała, gdy uprzytomniła sobie, że coś udało jej się uruchomić.
Oparła się o ścianę, chwiejąc się na nogach i z trudem utrzymując
w pionie. Tak naprawdę miała ochotę osunąć się na podłogę, skulić, a potem
popłakać z ulgi, gdy doszedł ją dźwięk przelewanej wody. To musiało być
to, po prostu musiało, bo…
Bała się
zaczerpnąć tchu, nie tylko dlatego, że przez dym ciężko było jej oddychać. O wiele
bardziej przerażała ją perspektywa odkrycia, że opary mogłyby mieć charakterystyczny,
mdląco słodki zapach. Gdyby do tego doszło…
Potrząsnęła
głową, bezskutecznie próbując się uspokoić. Słodka
bogini, nie… Nie, nie, nie…, zaczęła powtarzać niczym mantrę, ale to
niewiele pomogło.
Bała się
wyjrzeć z kryjówki i sprawdzić, co działo się po drugiej stronie
drzwi.
Potarła
skronie, bezskutecznie próbując się uspokoić. Nerwowym ruchem otarła policzki,
choć na niewiele się to zdało, bo świeże łzy jak na zawołanie z powrotem
napłynęły jej do oczu. Wyprostowała się, z wolna wyciągając dłoń ku
klamce, ale nie zdołała nawet zacisnąć na nich palców.
Otworzyły
się samoistnie. I to tak gwałtownie, jakby osoba po drugiej stronie
zamierzała wyrwać je z zawiasów.
A potem Claire
poczuła się tak, jakby nagle znalazła się w samym środku najgorszego
koszmaru.
Chyba krzyknęła,
choć to równie dobrze mogło być wytworem jej wyobraźni. Zatoczyła się, instynktownie
odskakując, gdy tuż przed nią dosłownie wyrosła nieludzka, przypominająca wilka
bestia. Gwałtownie zaczerpnęła powietrza do płuc, ale tym razem z jej
gardła nie wyrwał się nawet jęk. Obraz znów rozmazał się dziewczynie przed
oczami, ale nie straciła przytomności. Czuła się aż nazbyt pobudzona, choć
trwanie w rzeczywistości było w tamtej chwili ostatnim, czego mogłaby
pragnąc.
Zanim
zdążyła się zastanowić, cudze palce z siłą zacisnęły się na jej gardle.
Bestia wdarła się do środka, podrywając ją z ziemi i w zdecydowanie
niedelikatny sposób przyciskając oszołomioną dziewczynę do ściany. Czarne
ślepia zalśniły dziko, gdy spojrzenie wilkołaka spotkało się z jej własnym.
Chciała
zamknąć oczy i stracić przytomność, ale nie była w stanie. W zamian
mogła co najwyżej patrzeć i to z równą dokładnością, co i on na
nią.
Chociaż
palce wciąż zaciskały się na jej gardle, nieśmiertelny z jakiegoś powodu
jej nie zabił. Nie dusił jej, choć mógł, w zamian spoglądając na
dziewczynę tak, jakby pierwszy raz przyszło mu spotkać wampirzą hybrydę.
– Ty… –
wycharczał, a w jego głosie pobrzmiewało przede wszystkim
oszołomienie. Coś w brzmieniu jego głosu skutecznie przyprawiło dziewczynę
o dreszcze. – To… ty.
Claire
zamarła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz