28 marca 2019

Dwieście pięćdziesiąt dziewięć

Lucas
Wystarczyła chwila, by śmiertelny taniec rozpoczął się na nowo. Charon był szybki i zadziwiająco zwinny jak na kogoś, kto w ciele bestii wydawał się wypełniać niemalże całą wolną przestrzeń. Jak na zawołanie w szklarni zapanował chaos, gdy – naprzemiennie to doskakując, to odskakując od siebie – potrącali wszystko, co tylko znalazło się na ich drodze. Dotychczas piękny, pełen kolorowych kwiatów ogród w zaledwie kilka minut zamienił się wypełnioną odłamkami ruinę, ale Lucas nie miał czasu, by z tego powodu ubolewać.
Usłyszał huk, a chwilę później do parnego wnętrza wdarło się chłodne powietrze. To wystarczyło, by zrozumiał, że w którymś momencie ucierpiała jedna z szyb, ale to również okazało się mało istotne. W tamtej chwili liczyło się przede wszystkim unikanie kolejnych ciosów i trzymanie na bezpieczną odległość od coraz bardziej poirytowanego wilkołaka.
Na dłuższą metę walka z Charonem nie różniła się niczym od tych, które zdarzało mu się stoczyć z innymi dziećmi księżyca. Nieśmiertelny może i był wprawiony, ale – przynajmniej na pierwszy rzut oka – nie wyróżniał się niczym od swoich pobratymców. Nawet na wpół ludzka forma nie robiła takiego wrażenia, zwłaszcza że Lucas widział podobną przemianę już wcześniej. Nie wszystkie wilkołaki pozwalały sobie na transformację z własnej woli, ale jednak wielu to robiło – i to zwłaszcza ci bardziej doświadczeni.
Kolejny raz uskoczył, w następnej sekundzie dosłownie materializując się za plecami przeciwnika. Nie miał większego problemu, by przemknąć tuż za Charona, by chwilę później celnym kopnięciem posłać go na drugi skraj szklarni. Poczuł niemałą satysfakcję, gdy wielkie cielsko z impetem wpadło na ustawione pod ścianą regały, wypełnione nawozem i specyfikami do pielęgnacji roślin. Przynajmniej wydawało mu się, że dokładnie to znajdowało się na półkach, kiedy widział je ostatnim razem.
Nie dał sobie czasu na wahanie i zbyt długi triumf. Choć instynkt wciąż podpowiadał mu, że powinien uciekać, Lucas nie zamierzał tak po prostu się wycofać. Nie, skoro miał przewagę, choć do samego końca nie przypuszczał nawet, że coś podobnego okaże się możliwe. To wszystko? Znał dom Rosalee, a tym bardziej wiedział jak poruszać się po szklarni, ale to niczego nie zmieniało. Dla przeistoczonego potwora kilka nawet najbardziej egzotycznych roślin nie było żadną przeszkodą – on po prostu je miażdżył, niszcząc wszystko na swojej drodze. Skoro z taką łatwością poradził sobie z iluzją, musiał być niebezpieczny, a jednak…
Wciąż z uwagą obserwując nieruchomego wilkołaka, Lucas bez pośpiechu podszedł bliżej. Coś przykuło jego uwagę pośród walających się na ziemi odłamków. Palce zacisnął na czymś, co jeszcze nie tak dawno temu było częścią szpadla, a teraz stanowiło co najwyżej ostro zakończony kawałek drewna. Gdyby miał do czynienia z wampirem, trzonek stanowiłby idealną broń; wystarczyłoby zagłębić go w piersi przeciwnika, najlepiej tak, by przebić serce. W przypadku wilkołaka taka metoda jak nic miała okazać się zabójca, ale z drugiej strony… Skoro to był Charon, czy tak naprawdę okazałoby się aż tak złym pomysłem?
– No i na co ci to było? – mruknął, nie mogąc się powstrzymać. Wciąż zaciskając palce na trzonku szpadla, z powątpiewaniem spojrzał na nieśmiertelnego. Nagły spokój, z jakim ten po prostu go obserwował, zaczynał być co najmniej niepokojący. – Teraz to ja mógłbym zadawać pytania, ale… tak się składa, że nie mam żadnych.
To nie do końca było prawdą, ale zdecydował się tego nie komentować. Jasne, że mógłby pytać. Miał ochotę, począwszy od próby wyciągnięcia od nieśmiertelnego powodów jego pojawienia się we Florencji, na motywach ataku w Mieście Nocy kończąc. Ani trochę nie przekonywała go lakoniczna wzmianka o poszukiwaniach, zwłaszcza że wciąż nie miał pojęcia, co kryło się za tymi słowami. W gruncie rzeczy sam nie był pewien, czy na to jedno pytanie faktycznie chciał poznać prawdę.
Zacisnął usta, w napięciu czekając na reakcję. Poczuł się dziwnie, kiedy wilkołak podniósł głowę i spojrzał mu prosto w oczy – w zdecydowany, niemalże wyzywający sposób. Coś w jego obecności sprawiało, że Lucas czuł się nieswojo, nawet ze świadomością, że w razie potrzeby mógłby po prostu Charona zabić. Wystarczyłoby przebić go na wylot, a potem zostawić, by się wykrwawił albo od razu celować w serce. Dzieci księżyca były pod tym względem proste do wyeliminowania, a jednak…
– Za to ja… mam do ciebie… gorącą prośbę.
Ledwo zrozumiał poszczególne słowa, co najmniej zaskoczony tym, że w obecnej formie Charon był w stanie się odezwać. To przypominało bardziej charkot niż ludzką mowę – coś jak dzikie warknięcie, które nie miało prawa wydobyć się z ust człowieka. Palce Lucasa instynktownie mocniej zacisnęły się na kawałku drewna, zaraz też dla pewności wycelował postrzępionym końcem w pierś przeciwnika. Gdyby ten tylko spróbował go zaatakować, sam by się nadział.
Cisza, która nagle między nimi zapadła, miała w sobie coś przenikliwego. Spokój kolejny raz wydał się Lucasowi nienaturalny, dokładnie jak na korytarzu, gdy jeszcze wypatrywał zagrożenia. To po prostu mu nie pasowało – nie do kogoś, kto jeszcze chwilę wcześniej z taką zawziętością próbował go zabić. Tym bardziej niedorzeczne wydało się Lucasowi to, że mógłby zyskać przewagę. Co prawda właśnie górował nad Charonem, ale sam zainteresowany nie zachowywał się jak ktoś, kto wyjątkowo się takim stanem rzeczy przejmował, wręcz przeciwnie. Właśnie to najbardziej dało mu do myślenia, choć nawet wtedy nie zdecydował się na to, by się wycofać.
I to był błąd.
– Płoń.
Kolejny raz z ust wilkołaka wydobył się raczej charkot niż konkretne słowo, ale to już nie miało znaczenia. Coś zabłysło w jego dłoniach, a do wampira z opóźnieniem dotarło, że to zapalniczka. Jasny płomień był aż nazbyt wyraźny w panującym mroku, gdy aż w aż nazbyt skuteczny sposób rozproszył ciemność.
A potem Charon cisnął zapalniczką prosto w Lucasa.
Właściwie nie miał okazji, żeby uskoczyć. Nie myślał o tym, zbyt wytrącony z równowagi samą obecnością ognia – nawet małego, skoro ten tak czy siak miał okazać się zabójczy. Przez ułamek sekundy czuł się wręcz tak, jakby obserwował wszystko w zwolnionym tempie – i to tylko po to, by w następnej chwili świat gwałtownie przyśpieszył, kiedy kilak rzezy wydarzyło się jednocześnie.
Po pierwsze, zaatakował. Bez zastanowienia dźgnął Charona prosto w pierś, zupełnie jakby w ten sposób miał być w stanie osłonić się przed płomieniem. Zdecydowanym ruchem zatopił drewniany bełt w piersi wilkołaka, skutecznie wytrącony z równowagi nie tylko sytuacją, ale przede wszystkim tym, że powietrze wypełniła słodka, jakże charakterystyczna woń.
Miał wrażenie, że ktoś wykrzyczał jego imię, ale to równie dobrze mogło okazać się wytworem jego wyobraźni. Równie irracjonalne wydało mu się początkowo to, że nagle wylądował na ziemi, gdy ktoś bezceremonialnie ściął go z nóg. Usłyszał przekleństwo i znajomy głos, ale dopiero po dłuższej chwili otrząsnął się na tyle, by zrozumieć, że to Matt. Brat pojawił się znikąd, nie tylko odciągając go od wilkołaka, ale na dodatek w zdecydowanie niedelikatny sposób przyciskając do ziemi.
– Debil – wycedził przez zaciśnięte zęby Matt.
Nawet jeśli chciał dodać coś jeszcze, nie zrobił tego. Nie musiał, zwłaszcza że jego intencje były dla Lucasa aż nazbyt jasne. Przez krótką chwilę miał nawet ochotę skwitować to nieco wymuszonym śmiechem, ale ostatecznie nie było mu to dane.
Obaj zesztywnieli, gdy ciemność rozproszył jasny blask. Lucas mógł tylko zgadywać, skąd wziął się ogień. Z równym powodzeniem to mógł być wypadek, ale szczerze wątpił, by od przypadkowo upuszczonej zapalniczki wywiązał się pożar. Bardziej prawdopodobne wydawało się to, że Charon celowo podpalił pierwsze, co wpadło mu w ręce, gdy stało się jasne, że nie miał szans sięgnąć odciągniętego przez brata wampira.
W pośpiechu zrzucając z siebie Matta, spojrzał wprost w miejsce, w którym dopiero co znajdował się wilkołak. Niemożliwe, przeszło mu przez myśl, gdy zorientował się, że ten jakimś cudem ruszył się z miejsca, mimo tkwiącego w jego piersi kawałka drewna tak po prostu podrywając się na równe nogi. Nieludzka twarz Charona wykrzywił grymas, gdy szarpnięciem wyrwał trzonek szpadla z rany, obojętny na to, że w efekcie ta zaczęła jeszcze bardziej obficie krwawić. Choć Lucas był gotów przysiąc, że trafił w serce, jego ofiara jak gdyby nigdy nic stała pewnie na nogach, sprawiając wrażenie przede wszystko poirytowanej.
Nie miał czasu, by zastanawiać się nad tym, co to oznaczało. Ponaglany przez Matta, sam również poderwał się do pionu, w pośpiechu wycofując w głąb szklarni. To nie Charon, ale ogień przymusiły ich do ucieczki – na tyle, na ile było to możliwe na tak niewielkiej powierzchni. Płomienie w zastraszającym tempie zaczęły rozprzestrzeniać się dookoła, błyskawicznie zajmując kolejne rośliny i wszystko, co znalazło się na ich drodze. Świeże powietrze jedynie podsycało pożar, w krótkim czasie czyniąc z małej iskry coś, co w krótkim czasie mogło zniszczyć nawet całą posiadłość.
Rosalee nas zabije…
Tylko na tyle było go stać. Spojrzał na Matta, po cichu licząc na to, że brat miał jakiś cudowny pomysł, ale nic nie wskazywało na to, by tak było. Zauważył jedynie, że wampir czujnie obserwował rozprzestrzeniający się ogień, nerwowo przy tym podrygując i jak nic aż rwąc się do ucieczki. Instynkt robił swoje, podsuwając najprostsze i najbardziej sensowne rozwiązanie – natychmiastowy odwrót, nawet jeśli to oznaczałoby zostawienie przeciwnikowi wolnej ręki.
Problem polegał na tym, że Charon nie zamierzał tak po prostu dać im odejść.
Lucas zaklął, gdy dotarło do niego, że w którymś momencie stracił wilkołaka z oczu. Potężna sylwetka jakimś cudem zniknęła pośród płomieni i dymu, aż przez krótką chwilę wampir nabrał nadziei na to, że żywioł sam rozwiązał za nich problem. Słodka bogini, jeśli nie cios w serce, to może ogień…
Nie miał na co liczyć. Przekonał się o tym w chwili, w której dostrzegł parę lśniących dziko, wpatrzonych w nich ślepi i zorientował się, że Charonowi jakimś cudem udało się przedostać do wyjścia. Zastawił drzwi własnym ciałem, wyzywająco spoglądając na swoich przeciwników. Jakby tego było mało, uśmiechał się, choć przy na wpół ludzkiej formie przypominało to raczej jakiś upiorny grymas, aniżeli sympatyczny, choć po części człowieczy gest.
Poczuł szturchnięcie w ramię i to wystarczyło, by wyrwać go z zamyślenia. Krótko spojrzał na Matta, po czym ledwo zauważalnie skinął głową. Nie potrzebowali drzwi, żeby się wydostać, zwłaszcza że jedyne zagrożenie tak czy siak stanowiły płomienie. Mimo ognia wciąż był w stanie dostrzec swobodne dojście do przeszklonych ścian, więc gdyby zaszła taka potrzeba…
– Matt!
Spodziewał się wszystkiego, ale zdecydowanie nie pojawienia się Issie. Krzyk dziewczyny otrzeźwił wszystkich, zbyt głośny, piskliwy i… dochodzący z bardzo bliska. Lucas mógłby zrozumieć, gdyby wampirzyca zaczęła nawoływać z ogrodu, ale prawda była zgoła inna.
Nie zrobiłaś tego…
Jedno spojrzenie na twarz brata wystarczyło, by pojął, że jak najbardziej. Zaraz po tym jego uwagę na powrót rozproszył nie tyle głos Marissy, co ona sama, gdy z głośnym warknięciem skoczyła wprost na Charona. Przybiegła od strony schodów, w efekcie lądując tuż za wilkołakiem – i to w odległości wystarczająco niewielkiej, by bez przeszkód mogła się na niego rzucić. Wszyscy zamarli i to łącznie z wilkołakiem, kiedy drobna wampirzyca rzuciła się do ataku, robiąc przy tym najgłupszą rzecz, jaką tylko Lucas był w stanie sobie wyobrazić.
Marissa tak po prostu wskoczyła pierwotnemu na plecy, obejmując go za szyję. Uczepiła się go jak małpka, ściskając na tyle mocno, że jak nic zdołała zmiażdżyć nieśmiertelnemu krtań. Jej oczy błyszczały dzikim blaskiem, pociemniałe tak bardzo, że z równym powodzeniem mogłyby uchodzić za dwa rozżarzone węgliki. Z gardła dziewczyny wyrwało się coś z pogranicza pisku i zdławionego jęku, a potem…
Charon przemieścił się błyskawicznie, bez większego problemu zrzucając z siebie nową przeciwniczkę. Nawet nie kaszlnął, w zamian zdecydowanym ruchem strząsając wampirzycę z pleców. Chwycił ją za nadgarstek i bezceremonialnie cisnął przed siebie, zupełnie jakby była szmacianą lalką. Nie zdążyła nawet krzyknąć, a chwilę później wylądowała w ramionach Matta, gdy ten przemieścił się błyskawicznie, nie chcąc pozwolić, by dziewczyna wylądowała w ogniu. Kurczowo przygarnął ją do siebie i to w sposób wystarczająco zaborczy, by Lucas pojął, że brat w razie potrzeby byłby w stanie osobiście skoczyć w ogień, gdyby tylko w ten sposób zdołał osłonić Issie.
– Żałosne – wycedził zdławionym głosem Charon.
Gniewnie zmrużył oczy, niemalże z pogardą spoglądając na trójkę wampirów. Nie ruszył się z miejsca, choć z powodzeniem mógłby spróbować rzucić się na Matta. Choć ten wyprostował się i osłaniał sobą Issie, przez obecność kurczowo uczepionej jego ramienia dziewczyny był łatwym celem. Zdecydowanie zbyt prostym, zwłaszcza że coraz szybciej rozprzestrzeniający się pożar wszystko komplikował.
Lucas zamarł w bezruchu, w ostatniej chwili powstrzymując przed rzuceniem w kierunku brata. Gdyby zbili się w ciasną grupkę, to byłoby tak, jakby wręcz prosili się o śmierć. Tak wielki cel był prosty do trafienia, choć i rozdzielenie się nie brzmiało jak dobry pomysł. Płomienie nagle wydawały się napierać ze wszystkich stron, skupiając ich w jednym miejscu i stopniowo odcinając pozostałe drogi ucieczki. Zwlekali zdecydowanie zbyt długo, a jednak Lucas nie wyobrażał sobie, że mieliby tak po prostu się poddać.
Musieli coś zrobić. Cokolwiek, choćby…
Właśnie wtedy poczuł wilgoć – najpierw pojedyncze kropelki, a ostatecznie cały strumień wody. Zamarł w bezruchu, przez chwilę gotów przysiąc, że coś pomyślał i tak naprawdę właśnie dosięgły go płomienie. Nie miał pojęcia jak czułby się, gdyby płonął żywcem i zdecydowanie nie śpieszył się z uzupełnieniem braków w wiedzy, ale nic sensowniejszego nie przychodziło mu do głowy. Nie pojmował, skąd brała się wilgoć – przyjemnie chłodna i orzeźwiająca, choć to zdecydowanie nie pasowało do działania płomieni. W oszołomieniu uprzytomnił sobie, że płomienie zaczęły ustępować, co prawda wciąż płonąc jasnym blaskiem, ale jednak coraz słabiej i słabiej, w miarę jak zaczynały gasnąć.
Deszcz? Gwałtowna ulewa, która wdzierałaby się do wnętrza szklarni przez wybite okna? To nie miało sensu, zwłaszcza że nie przypominał sobie, by w którymś momencie ucierpiał sufit. Pod wpływem impulsu poderwał głowę, a potem zamarł, z niedowierzaniem spoglądając wprost na uruchomiony zraszacz, bynajmniej nie zamontowany w szklarni z myślą o ewentualnym pożarze.
Ktoś z premedytacją uruchomił system nawadniający. Ktoś, kto musiał mieć dostęp do schowka, panelu kontrolnego i choć niewielkie pojęcie o tym, w jaki sposób działały…
W momencie, w którym dotarło do niego, że Charon kolejny raz zniknął mu z oczu, coś przewróciło mu się w żołądku. Chciał się mylić, ale…
A potem usłyszał jej wrzask i zrozumiał.
Claire.
Claire
Chyba płakała. Chyba, bo z równym powodzeniem łzy mogły cisnąć jej się do oczu przez gryzący, wypełniający pomieszczenie dym. Drżącymi dłońmi, niemalże na oślep padała palcami kolejne przyciski, w pamięci próbując otworzyć przebieg ostatniej wizyty w szklarni. Co prawda wtedy wraz z Lucasem szukali włącznika światła, ale przecież musiało być coś więcej…
Obraz raz po raz rozmazywał jej się przed oczami. Serce tłukło się w piersi, jakby chcąc wyrwać się na zewnątrz, ale starała się o tym nie myśleć. Działała trochę jak automat i to właściwie od chwili, w której jak skończona kretynka ruszyła za Marissą, gdy ostatecznie puściły jej nerwy. Nie mogła tak po prostu zostawić przyjaciółki i bezmyślnie obserwować tego, co działo się na dachu, choć może tak byłoby lepiej. Rosalee i reszta na pewno lepiej od niej wiedzieliby, co zrobić, a jednak kiedy przyszło co do czego, Claire po prostu przestała myśleć i zdała się na instynkt.
Bieg przez korytarze i po prowadzących wprost do szklarni schodach, przypominał jakiś pokręcony sen – i to na dodatek taki, z którego niewiele zapamiętała. Tylko pęd, machinalne stawianie kolejnych kroków i cichą modlitwę o to, by nie przybyć za późno. Nie miała żadnego planu, choć pośpiesznie próbowała jakiś ułożyć, raz po raz powtarzając sobie, że na pewno istniało jakieś wyjście. Cóż, przynajmniej w kwestii pożaru, bo ten musiało dać się jakoś opanować.
Dopiero później pomyślała o systemie nawadniającym, który – jak przynajmniej sądziła – widziała w szklarni. Przynajmniej sądziła, że jakiś musiał istnieć, choć przy pierwszej wizycie nie zastanawiała się nad znaczeniem połowy z tego, co zdążyła zaobserwować. Na pewno widziała jakieś rury, choć ich obecność mogła znaczyć… dosłownie cokolwiek. Z drugiej strony, Rosalee wydawała się dobrze wiedzieć, co robi, zaś utrzymanie tak pokaźnej, pięknej szklarni wymagało czegoś więcej, niż tylko regularnego biegania z pełną konewką.
Mimo wszystko Claire wątpiła w powodzenie swojego planu aż do ostatniej chwili. W gruncie rzeczy nie miała nawet pewności, czy w grę wchodził jakikolwiek plan w pełnym znaczeniu tego słowa. Tak naprawdę działała na oślep, licząc na łut szczęścia i powodzenie kilku niespójnych pomysłów, które z równym powodzeniem mogły okazać się całkowicie bezsensowne.
Tym bardziej nie dowierzała, gdy uprzytomniła sobie, że coś udało jej się uruchomić. Oparła się o ścianę, chwiejąc się na nogach i z trudem utrzymując w pionie. Tak naprawdę miała ochotę osunąć się na podłogę, skulić, a potem popłakać z ulgi, gdy doszedł ją dźwięk przelewanej wody. To musiało być to, po prostu musiało, bo…
Bała się zaczerpnąć tchu, nie tylko dlatego, że przez dym ciężko było jej oddychać. O wiele bardziej przerażała ją perspektywa odkrycia, że opary mogłyby mieć charakterystyczny, mdląco słodki zapach. Gdyby do tego doszło…
Potrząsnęła głową, bezskutecznie próbując się uspokoić. Słodka bogini, nie… Nie, nie, nie…, zaczęła powtarzać niczym mantrę, ale to niewiele pomogło.
Bała się wyjrzeć z kryjówki i sprawdzić, co działo się po drugiej stronie drzwi.
Potarła skronie, bezskutecznie próbując się uspokoić. Nerwowym ruchem otarła policzki, choć na niewiele się to zdało, bo świeże łzy jak na zawołanie z powrotem napłynęły jej do oczu. Wyprostowała się, z wolna wyciągając dłoń ku klamce, ale nie zdołała nawet zacisnąć na nich palców.
Otworzyły się samoistnie. I to tak gwałtownie, jakby osoba po drugiej stronie zamierzała wyrwać je z zawiasów.
A potem Claire poczuła się tak, jakby nagle znalazła się w samym środku najgorszego koszmaru.
Chyba krzyknęła, choć to równie dobrze mogło być wytworem jej wyobraźni. Zatoczyła się, instynktownie odskakując, gdy tuż przed nią dosłownie wyrosła nieludzka, przypominająca wilka bestia. Gwałtownie zaczerpnęła powietrza do płuc, ale tym razem z jej gardła nie wyrwał się nawet jęk. Obraz znów rozmazał się dziewczynie przed oczami, ale nie straciła przytomności. Czuła się aż nazbyt pobudzona, choć trwanie w rzeczywistości było w tamtej chwili ostatnim, czego mogłaby pragnąc.
Zanim zdążyła się zastanowić, cudze palce z siłą zacisnęły się na jej gardle. Bestia wdarła się do środka, podrywając ją z ziemi i w zdecydowanie niedelikatny sposób przyciskając oszołomioną dziewczynę do ściany. Czarne ślepia zalśniły dziko, gdy spojrzenie wilkołaka spotkało się z jej własnym.
Chciała zamknąć oczy i stracić przytomność, ale nie była w stanie. W zamian mogła co najwyżej patrzeć i to z równą dokładnością, co i on na nią.
Chociaż palce wciąż zaciskały się na jej gardle, nieśmiertelny z jakiegoś powodu jej nie zabił. Nie dusił jej, choć mógł, w zamian spoglądając na dziewczynę tak, jakby pierwszy raz przyszło mu spotkać wampirzą hybrydę.
– Ty… – wycharczał, a w jego głosie pobrzmiewało przede wszystkim oszołomienie. Coś w brzmieniu jego głosu skutecznie przyprawiło dziewczynę o dreszcze. – To… ty.
Claire zamarła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa