22 lutego 2019

Dwieście trzydzieści sześć

Lucy
Odepchnęła ręce Rufusa, po czym ukryła twarz w dłoniach. Nie była w stanie płakać, ale obraz i tak na moment rozmazał jej się przed oczami. Na moment zamarła w bezruchu, skupiona przede wszystkim na chwytaniu oddechu, choć nawet to okazało się zadziwiającym wyzwaniem dla kogoś, kto nawet nie potrzebował do funkcjonowania tlenu.
Nie miała pojęcia jakim cudem w tym wszystkim udało jej się uśmiechnąć. Było w tym coś wymuszonego, ale jednak szczerego, choć nie sądziła, że to w ogóle możliwe. Wciąż czuła przede wszystkim narastające stopniowo przerażenie, zwłaszcza gdy w końcu – nie mając innego wyboru – dopuściła do siebie coś więcej, aniżeli urywki i skrawki informacji. Wtedy też przekonała się, że te wspomnienia wciąż w niej były i to tak żywe, jakby nigdy nie zniknęły. Jakby tego było mało, to choć wciąż bolały, okazały się zadziwiająco właściwe.
To było tak, jakby po długim czasie wróciła do domu.
Pamiętała wszystko – ciepłe dłonie na jej biodrach, delikatne muśnięcie przeczesujących włosy palców. To jak momentalnie uspokajał się, kiedy była obok. Kiedyś usłyszała, że była niczym rozsądek i utracona radość życia, którego tak bardzo potrzebował. To ona czekała po każdej pełni, początkowo przerażona i niepewna, ale później… Och, to stało się naturalne – jak rutyna, którą rządził się każdy kolejny miesiąc. Więc zawsze wiedziała, co powinna zrobić, kiedy przyjść, a kiedy się wycofać, by nie sprowokować istoty, którą w najgorszych momentach rządził przede wszystkim instynkt. Czasami nie chciał jej widzieć, ale i to wydawało się właściwe, zwłaszcza że Lucy nauczyła się, że życie pośród istot, które z założenia powinny stanowić jej naturalnych wrogów, wymagało poświęceń. Patrzyła na to przez palce, co może i było naiwne, ale czy złe? Skoro widziała w wilkołakach po prostu równych siebie, wciąż ludzkich towarzyszy, czy cokolwiek mogło pójść nie tak?
No i była szczęśliwa. Przy Aaronie na pewno, choć początkowo trudno było jej przywyknąć, gdy ktokolwiek patrzył na nich krzywo. Alfa i wampirzyca? To brzmiało co najmniej niedorzecznie, tyle że Lucy było wszystko jedno. Od samego początku, bo przecież sama najlepiej wiedziała, czego chciała.
– Nigdy nie wnikałam w politykę – oznajmiła pod wpływem impulsu. Nie była pewna czy zwracała się do Rufusa, czy może raczej do samej siebie, chcąc w ten sposób udowodnić sobie, że pamiętała. – W Lille byłam obca, poza tym w działaniu każdej watahy jest coś takiego… – Zaśmiała się nieco nerwowo. Miała okazję, żeby obserwować i to wystarczająco długo, by poznać zasady, ale to nie oznaczało, że wszystko zrozumiała. Podejrzewała, że do tego trzeba było przynajmniej jednej przemiany, by wszystko stało się jasne. Jej naturalnie nigdy nie było to dane. – Wiele razy słyszałam, że upadliśmy na głowę, ale czy to takie złe?
Nie doczekała się odpowiedzi, ale to wydało jej się w pełni uzasadnione. Tak naprawdę wcale nie potrzebowała wymuszonego pocieszania i słów, które na dłuższa metę niczego nie znaczyły. Tym bardziej nie chciała wymuszać tego na Rufusie, skoro mimo wszystko zdążyła go poznać – na tyle by wiedzieć, że już i tak wszystko w nim aż rwało się do ucieczki.
Co nie zmieniało faktu, że wciąż był obok. Nie pojmowała tego, skoro nawet jej nie lubił, ale z drugiej strony…
– Lilia tego nie rozumiała.
Coś ścisnęło ją w gardle, gdy tylko wypowiedziała te słowa. W końcu też doczekała się reakcji ze strony swojego towarzysza, kiedy ten prychnął, najwyraźniej nie mogąc się powstrzymać.
– Poznałem Lilię – stwierdził wymijającym tonem. Mogła tylko zgadywać, co to oznaczało, ale wolała się nad tym nie zastanawiać. – Nie wiem czy to ma dla ciebie znaczenie, ale sam ją zabiłem. Wiele się zmieniło, kiedy pozbyliśmy się Isobel.
– Słyszałam. Wiem, co o mnie sądzisz, ale interesowałam się Miastem Nocy bardziej niż mogłoby się wydawać. – W końcu uniosła głowę, by na niego spojrzeć. Twarz wampira nadal nie wyrażała niczego, a może to po prostu ona nie była w stanie rozróżnić targających nim emocji. – Słyszałam, że królowa zabiła niemalże wszystkich z watahy w Lille. Dlatego ja… – zaczęła i zaraz urwała, nie będąc w stanie dokończyć. – Wtedy to wróciło. Nie tak jak teraz, ale wróciło, chociaż nie wiem czy to ma sens. Ja… Claryssa. – Westchnęła przeciągle. – Może po prostu postradałam zmysły. Dawno nie czułam się tak świadoma, ale nie wiem czy to dobrze. To takie…
Nie była w stanie znaleźć odpowiedniego słowa. Znów czuła się jakby robiła z siebie idiotkę, chociaż nigdy dotąd nie miało to dla niej takiego znaczenia. Claryssa nie przejmowała się tym, czy ktokolwiek uważał ją za normalną.
– Cóż… Najwyraźniej stało się coś, o czym bardzo chciałaś zapomnieć. To jak reakcja obronna, choć zdarza się bardzo rzadko – stwierdził w zamyśleniu Rufus. Zacisnęła usta, sama niepewna czy podobał jej się ton, jakim się do niej zwracał. To brzmiało tak, jakby analizował jakiś wyjątkowo fascynujący naukowy przypadek. – Wyparłaś coś, co było dla ciebie… niewygodne.
– Niewygodne? – powtórzyła z niedowierzaniem. – Nie ujęłabym tego w ten sposób.
Jedynie wzruszył ramionami.
– Ujmuj to w takim razie tak, jak ci odpowiada – zasugerował ze spokojem. – Pomyślałem po prostu, że będziesz chciała to zrozumieć. Nie wiem czy to dla ciebie jakieś pocieszenie, ale na tę chwilę rozmawia mi się lepiej z Lucy niż Claryssą.
Coś w jego ostatnich słowach sprawiło, że parsknęła śmiechem. Spojrzała na niego z niedowierzaniem, ostatecznie ograniczając się do potrząśnięcia głową. Mogła się tego spodziewać; tyle przynajmniej wywnioskowała z braku zaskoczenia tego, w jaki sposób zachowywał się względem niej Rufus. No i przynajmniej próbował, prawda? To mimo wszystko również miało dla niej znaczenie.
– Claryssa… – Uśmiechnęła się pod nosem, choć i to przyszło jej w dość wymuszony sposób. Więcej było w tym goryczy niż faktycznej radości. – Tak czułam się bezpieczniejsza. Chyba nie było lepszego sposobu, by trzymać wszystkich na dystans. Chociaż kiedy tak o tym myślę… – mruknęła, uciekając wzrokiem gdzieś w bok. – Nigdy tak naprawdę nie byłam sama. Nigdy, a potem uciekłam z Lille i wszystko się posypało. Zaproszenia, które czasami dostawałam, były… namiastką czegoś, co kiedyś sprawiałoby mi przyjemność, ale i tak zrażałam wszystkich wokół. To takie głupie, ale…
Znów zamilkła, tym razem bardziej gwałtownie. Ze świstem wypuściła powietrze, świadoma wyłącznie tego, że ucisk w piersi przybrał na sile. Krążyli wokół tematu, którego tak bardzo nie chciała poruszać, choć zarazem nie potrafiła pozostawić go bez echa. Czuła, że gdyby znów zdecydowała się na ucieczkę – pominęła to, co najważniejsze – po prostu by się zapadła, a na to nie mogła sobie pozwolić.
Tyle że nie chciała pamiętać. Tak bardzo pragnęła zapomnieć, ale…
– Lilii się to nie podobało – powtórzyła cicho, trochę jak w transie. W tamtej chwili skupiała się wyłącznie na dziwnie kruchym, drżącym głosie, który wydobywał się z jej piersi. Wszystko inne przestało się liczyć, łącznie z tym, że nie była sama. Co prawda przez ułamek sekundy pomyślała, że Rufus mógł mieć z tym jakiś związek, zwłaszcza że sama poprosiła go, by wykorzystał wpływ, ale nie miała pewności. – To tak głupio brzmi: nie podobało jej się. – Parsknęła śmiechem, choć zdecydowanie nie czułą się rozbawiona. – Zawsze patrzyła się na mnie tak dziwnie, chociaż ja próbowałam się zaprzyjaźnić. Wszyscy na początku reagowali dość osobliwie, kiedy ja i Aaron… Ale zawsze przywykali, prędzej czy później. Próbowałam być miła, nie wtrącałam się i zawsze schodziłam jej z drogi, kiedy sobie tego życzyła. Co robiłam źle, skoro darzyła mnie taką nienawiścią?
Nerwowo zacisnęła dłonie w pięści. Ciasno oplotła się ramionami, próbując powstrzymać dreszcze, które nagle wstrząsnęły całym jej ciałem. Przez chwilę miała ochotę poderwać się na równe nogi, a potem zacząć miotać na prawo i lewo, w tamtym momencie nie wyobrażając sobie, że miałaby spokojnie siedzieć. Emocje sprzed kilku wieków wróciły i okazały się tak prawdziwe, że Lucy niemalże była w stanie wyobrazić sobie, że znów znajdowała się w Lille, siedziała w sypialni swojej i Aarona i zadręczała czymś, na co nie miała wpływu. Pierwotna miała w sobie coś, co niejednego przyprawiało o dreszcze, ale wampirzyca i tak chciała żyć z nią w zgodzie. Skoro kobieta zamieszkała w twierdzy i najwyraźniej na stałe zamierzała dołączyć do watahy, nie pozostawiała jej innego wyboru. Zresztą to było tak, jakby chciała dołączyć do rodziny, a ta od zawsze pozostawała dla Lucy nader ważna. Co prawda Kathy twierdziła, że to strata czasu, a partnerka jej brata najpewniej upadła na głowę, ale…
Katherine rozumiała. Może gdyby częściej jej słuchali, w porę uniknęliby tragedii.
– To Aaron nauczył mnie różnych rzeczy. Nie chciałam po prostu grzecznie siedzieć w pokoju i udawać, że wszystko w porządku, skoro każdemu z nich w każdej chwili mogło coś się stać. No i na wilkołaki polowano, więc… – Wzruszyła ramionami. Mimowolnie zmieniła temat, choć trochę próbując obejść ten, który najbardziej ją dręczył. – Dlatego wiem jak bardzo wilkołaki zależne są od cyklu księżyca, choć nów nie czyni ich aż tak słabymi. Uczyłam się o srebrze, zwłaszcza o tym, w jaki sposób zneutralizować jego działanie. Chciałam być… przydatna, a nie tylko robić za głupiutką zakochaną wampirzycę, która każdej pełni kryła się po kątach. To ja ich obserwowałam, słuchałam i… chyba rozumiałam. Choć może gdyby tak było, potrafiłabym poradzić sobie z Lilią.
Tym razem ciało odmówiło jej posłuszeństwa. Bez zastanowienia poderwała się, po czym z jękiem oparła o ścianę. W ułamku sekundy zapragnęła coś zniszczyć – po prostu roznieść na kawałeczki, nawet jeśli czuła, że w ten sposób nie sprawiłaby, by cokolwiek stało się łatwiejsze.
Wyczuła ruch za plecami, ale właściwie nie zwróciła na to uwagi. Jej myśli wirowały, przeplatając się ze sobą i tworząc tak skomplikowaną mieszankę, że ledwo była w stanie to znieść. Zachwiała się na nogach, ale przymusiła się do tego, żeby stać. Chociaż tyle mogła i to pomimo tego, że ta odrobina wysiłku wcale nie czyniła z niej kogoś choć odrobinę silniejszego. Tak naprawdę Lucy czuła się bardziej chwiejna i zagubiona niż kiedykolwiek wcześniej.
– Gdybym faktycznie się czegoś nauczyła, pamiętałabym, żeby zawsze słuchać instynktu. A on mówił mi, żebym zawsze trzymała się z daleka od Lilii – rzuciła z goryczą. Jęk, który wyrwał się z głębi jej gardła, odbił się echem od ścian opustoszałego korytarza. – Nie wiem na co liczyłam, kiedy tak nagle poprosiła, żebym jej towarzyszyła. Aarona nie było, ale ja… Och, ja nie przywykłam, by bać się tych, którzy zamieszkiwali twierdzę. Wiedziałam, by uważać z młodziakami, ale Lilia przecież nie była niedoświadczonym szczeniakiem, który mógł zaatakować mnie pod wpływem impulsu. – Nerwowym ruchem przeczesała włosy palcami. A potem jeszcze raz i kolejny, ostatecznie zaciskając dłoń na niesfornych kosmykach i szarpiąc za nie tak gwałtownie, jakby chciała je wyrwać. – Pamiętam chaos, ogień i Aarona… Może chciała spalić mnie żywcem? Nie jestem pewna. Niczego nie jestem… Ale zabrała mu wzrok. Wydaje mi się, że zawsze uważała, że ujęło go tylko moje ciało, bo co innego miałoby trzymać go przy wampirzycy? A ja…
Zabrakło jej tchu. Kolejny raz musiała urwać, przez ułamek sekundy bliska tego, by skulić się na posadzce i zacząć szlochać, choć to i tak nie byłoby w stanie niczego zmienić. Wiedziała o tym z doświadczenia, nawet ze świeżo przywołanymi wspomnieniami nie potrafiąc stwierdzić jak wiele razy rozpamiętywała przeszłość, cierpiąc z powodu tego, co się wydarzyło. Gdzieś w tym wszystkim były niespójne urywki – ciepło ognia, obojętne spojrzenie Lilii, krew Aarona… I jej własne przerażenie – na tyle silne, że nie była w stanie krzyczeć, chociaż aż za dobrze pamiętała, że tego chciała. W duchu to robiła, jednocześnie w myślach powtarzając kolejne błagania, które nigdy nie padły. Nie żeby zakładała, że zrobiłyby na pierwotnej jakiekolwiek wrażenie, ale może przynajmniej miałaby poczucie, że zrobiła wszystko, co mogła.
Z tym, że gdyby tak było, nigdy nie dopuściłaby się tego, co zrobiła później.
– To była moja wina – oznajmiła drżącym głosem. Wciąż cała się trzęsła, w milczeniu spoglądając w przestrzeń. Patrzyła w głąb korytarza, ale tak naprawdę nie widziała niczego. – Ona też mi to powiedziała. Już nawet nie próbowała mnie skrzywdzić, a ja… Ja po prostu stamtąd uciekłam. Uciekłam i nigdy nie wróciłam, bo… bo zrobiłam dość. Sobie i Aaronowi, a on… – Przycisnęła obie dłonie do piersi. – Najwyraźniej powiedziała mu, że nie żyję. Może i słusznie, bo Lucy umarła.
Jeszcze jakiś czas temu te słowa miałyby sens. Takie przynajmniej miała wrażenie, próbując wyobrazić sobie, w jaki sposób odebrałaby je Claryssa. Sęk w tym, że czuła się zdecydowanie zbyt rozemocjonowana, by przywołać do siebie naiwność, z jaką do życia podchodziło jej drugie „ja”. W zasadzie sama nie była pewna, w jaki sposób powinna nazywać tożsamość, którą stworzyła, by chronić się przed wszystkim, co się wydarzyło. Może z perspektywy Rufusa miało to swoją nazwę, wyjaśnienie, a może nawet było naturalne, ale żadne z tych wyjaśnień nie sprawiało, że Lucy czuła się jakkolwiek lepiej. Wręcz przeciwnie, bo to nie zmieniało niczego – w tym tego, że była tchórzem.
Nie pojmowała jakim cudem zabrnęła aż do tego miejsca. W gruncie rzeczy nie powinna nawet istnieć, całą sobą czując, że najlepiej byłoby, gdyby faktycznie umarła tamtej nocy – nie tylko metaforycznie, skoro po tym wszystkim znów czuła się przede wszystkim Lucy. Jakaś jej cząstka w panice szukała sposobu na powrót do bezpiecznego stanu i życia, które toczyła przez tyle czasu, ale nie potrafiła znaleźć wyjścia. Miała wrażenie, że wyparcie siebie tych kilka wieków temu przyszło jej ot tak, a jednak kiedy przyszło co do czego…
To była podróż w jedną stronę. Jedyna szansa, która zaprzepaściła w chwili, w której zdecydowała się zainterweniować.
Z jakiegoś powodu nie potrafiła mieć do siebie o to pretensji.
– Tak bardzo chciałam tutaj zostać, kiedy Isobel… – Westchnęła cicho. Te słowa wciąż nie były w stanie przejść jej przez gardło. – Może też czułam się trochę samotna… A Miasto Nocy nabrało nowego znaczenia po tym, co się tu wydarzyło. Nie umiałam…
Wzruszyła ramionami. Tego też nie była pewna, więc po prostu przestała się nad tym zastanawiać. Patrząc na to, jak wiele kwestii już zdążyła uznać za „mało istotne”, jedna dodatkowa na pewno nie miała zaszkodzić.
Cisza, która nagle zapadła, miała w sobie coś przenikliwego. Czuła na sobie spojrzenie Rufusa, choć ten milczał, to jednak nie wydało jej się niewłaściwe. Niby co miał powiedzieć? W gruncie rzeczy nie oczekiwała niczego.
– Alessia jest silniejsza ode mnie – stwierdziła w zamyśleniu, ostrożnie dobierając słowa. – Tak przynajmniej sądzę, chociaż my nigdy… Ale trudno nie usłyszeć o dziewczynie, która ugania się za wilkami. Mam wielką ochotę nią potrząsnąć, ale przecież dobrze wiem, że jeśli raz poznać ich od tej strony, którą widziałam ja… Więc po prostu mam nadzieję, że nigdy nie okaże się drugą mną.
Jeszcze kiedy mówiła, z wolna odwróciła się, niemalże spodziewając, że w którymś momencie została sama. Tym też nie byłaby zaskoczona – odkryciem, że Rufus po prostu się ewakuował, zostawiając ją w korytarzu i pozwalając, by jak skończona kretynka rzucała się na prawo i lewo, mówiąc do siebie. Nawet gdyby do tego doszło, nie miałaby nic przeciwko. Pewne rzeczy po prostu musiały zostać wypowiedziane na głos, zwłaszcza że Lucy milczała zdecydowanie zbyt długo.
Cóż, może jednak oszalała. Innego wyjaśnienia nie widziała, zwłaszcza analizując wszystko, co miało miejsce od momentu, w którym odrzuciła siebie. Wielu zresztą twierdziło, że postradała zmysły dużo wcześniej, a konkretnie w chwili, w której zaczęła igrać nie z tą rasą co trzeba.
Tyle że Rufus został. Co prawda milczący i na swój sposób obojętny, ale to jej wystarczyło.
– Przepraszam. Tak się rozgadałam… – oznajmiła jak gdyby nigdy nic. Wampir uniósł brwi, spoglądając na nią tak, jakby widział ją po raz pierwszy. – Chyba mi lepiej. Dziękuję ci bardzo, że tu ze mną posiedziałeś.
– Lucy…
– Powinnam… wrócić do Belli – stwierdziła, bez wahania wchodząc mu w słowo. Poprawiła sukienkę, nerwowym ruchem wygładzając przód spódnicy. – Muszę ochłonąć. Jeszcze nie mam pojęcia, co zrobię, ale… Cóż, na razie nie zamierzam zachowywać się dziwniej niż do tej pory. – W zamyśleniu zmierzyła Rufusa wzrokiem. – Pewnie na razie zostanę w Niebiańskiej Rezydencji. To tak jakbyś czegoś ode mnie chciał. O Claudii też mogę pomówić i to bez zabawy w podchody – zapowiedział, a wampir zesztywniał, wyraźnie wytrącony z równowagi.
– Ja wcale nie… – zaczął niemalże gniewnym tonem, ale i tym razem zdecydowała się mu przerwać.
– Będę się uczyć was wszystkich od nowa, ale to nie znaczy, że do tej pory byłam głupia. Masz szczęście, że nigdy nie potrafiłam chować urazy, zresztą chyba jestem w stanie zrozumieć sposób, w jaki traktowałeś mnie do tej pory. – Uśmiechnęła się słodko. – Z jakiegoś powodu zawsze cię lubiłam. Chyba dalej lubię, ale przysięgam, że jeśli jeszcze raz potraktujesz mnie jak kretynkę, wylądujesz za drzwiami i to w samo południe. Radziłam sobie z watahą niebezpiecznych wilków. Z podatnym na słońce wampirem z przerośniętym ego też dam radę.
A potem – wciąż się uśmiechając, choć przychodziło jej to z trudem – odwróciła się i po prostu odeszła.
Wciąż czuła się jakby we śnie, kiedy bez pośpiechu ruszyła w drogę powrotną do pokoju Belli i Victoria. Nadmiar emocji dawał jej się we znaki, ale nie był aż tak uciążliwy jak do tej pory. Burza stopniowo ustępowała, pozostawiając po sobie dziwny spokój i coś, w czym Lucy z zaskoczeniem rozpoznała oczyszczenie. To było tak, jakby uciekała przez tyle czasu tylko po to, by po wszystkim odnaleźć jakże upragniony spokój – i to w momencie, w którym najmniej spodziewała się czegoś takiego. Wciąż nie docierało do niej, że wszystko potoczyło się w taki sposób, zresztą podświadomie i tak oczekiwała silniejszego niż do tej pory bólu, ale wcale nie czuła się z tego powodu przerażona. Nie w taki sposób, jak mogłaby tego oczekiwać.
Nic nie miało jej zwrócić Aarona. To wciąż bolało, jak i świadomość, że z jej winy stracił naprawdę wiele, o ile nie wszystko. Popełniła błąd, a później próbowała uciec przed konsekwencjami, choć rozsądek podpowiadał jej, że to nie powinno być możliwe. Widziała to zwłaszcza teraz, kiedy w końcu dopuściła do siebie wszystko, przed czym uciekała przez tyle czasu.
I z jakiegoś powodu czuła się z tym dobrze.
Położyła dłoń na klamce, nie od razu decydując się ją nacisnąć. Wahała się nad tym, by zapukać, ale ostatecznie tego nie zrobiła. W zamian po prostu wślizgnęła się do środka, już na wstępie czując na sobie przenikliwe spojrzenie Isabelli. Kobieta błyskawicznie poderwała się w fotela, przyciskając dłoń do zaokrąglonego brzucha. Lucy na pierwszy rzut oka zorientowała się, że ciężarna była podenerwowana. To, że chwilę później na jej bladej twarzy pojawiła się ulga, również okazało się dość wymowną podpowiedzią tego, czym mogłaby się przejmować.
– Trochę ci zeszło – zarzuciła, ale w jej głosie nie pobrzmiewał nawet cień pretensji.
Lucy uśmiechnęła się i tym razem przyszło jej to zaskakująco łatwo.
– Musiałam… uporządkować to i owo – wyjaśniła ze spokojem. – Ale nie przejmuj się. Mamy czas… Bardzo dużo czasu – zapowiedziała i wraz z tymi słowami pojęła, że to prawda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa