Lucy
Odepchnęła ręce Rufusa, po
czym ukryła twarz w dłoniach. Nie była w stanie płakać, ale obraz i tak
na moment rozmazał jej się przed oczami. Na moment zamarła w bezruchu,
skupiona przede wszystkim na chwytaniu oddechu, choć nawet to okazało się zadziwiającym
wyzwaniem dla kogoś, kto nawet nie potrzebował do funkcjonowania tlenu.
Nie miała
pojęcia jakim cudem w tym wszystkim udało jej się uśmiechnąć. Było w tym
coś wymuszonego, ale jednak szczerego, choć nie sądziła, że to w ogóle
możliwe. Wciąż czuła przede wszystkim narastające stopniowo przerażenie,
zwłaszcza gdy w końcu – nie mając innego wyboru – dopuściła do siebie coś
więcej, aniżeli urywki i skrawki informacji. Wtedy też przekonała się, że
te wspomnienia wciąż w niej były i to tak żywe, jakby nigdy nie
zniknęły. Jakby tego było mało, to choć wciąż bolały, okazały się zadziwiająco
właściwe.
To było
tak, jakby po długim czasie wróciła do domu.
Pamiętała
wszystko – ciepłe dłonie na jej biodrach, delikatne muśnięcie przeczesujących
włosy palców. To jak momentalnie uspokajał się, kiedy była obok. Kiedyś
usłyszała, że była niczym rozsądek i utracona radość życia, którego tak
bardzo potrzebował. To ona czekała po każdej pełni, początkowo przerażona i niepewna,
ale później… Och, to stało się naturalne – jak rutyna, którą rządził się każdy
kolejny miesiąc. Więc zawsze wiedziała, co powinna zrobić, kiedy przyjść, a kiedy
się wycofać, by nie sprowokować istoty, którą w najgorszych momentach
rządził przede wszystkim instynkt. Czasami nie chciał jej widzieć, ale i to
wydawało się właściwe, zwłaszcza że Lucy nauczyła się, że życie pośród istot,
które z założenia powinny stanowić jej naturalnych wrogów, wymagało
poświęceń. Patrzyła na to przez palce, co może i było naiwne, ale czy złe?
Skoro widziała w wilkołakach po prostu równych siebie, wciąż ludzkich towarzyszy,
czy cokolwiek mogło pójść nie tak?
No i była
szczęśliwa. Przy Aaronie na pewno, choć początkowo trudno było jej przywyknąć,
gdy ktokolwiek patrzył na nich krzywo. Alfa i wampirzyca? To brzmiało co
najmniej niedorzecznie, tyle że Lucy było wszystko jedno. Od samego początku, bo
przecież sama najlepiej wiedziała, czego chciała.
– Nigdy nie
wnikałam w politykę – oznajmiła pod wpływem impulsu. Nie była pewna czy
zwracała się do Rufusa, czy może raczej do samej siebie, chcąc w ten
sposób udowodnić sobie, że pamiętała. – W Lille byłam obca, poza tym w działaniu
każdej watahy jest coś takiego… – Zaśmiała się nieco nerwowo. Miała okazję,
żeby obserwować i to wystarczająco długo, by poznać zasady, ale to nie oznaczało,
że wszystko zrozumiała. Podejrzewała, że do tego trzeba było przynajmniej jednej
przemiany, by wszystko stało się jasne. Jej naturalnie nigdy nie było to dane. –
Wiele razy słyszałam, że upadliśmy na głowę, ale czy to takie złe?
Nie
doczekała się odpowiedzi, ale to wydało jej się w pełni uzasadnione. Tak
naprawdę wcale nie potrzebowała wymuszonego pocieszania i słów, które na
dłuższa metę niczego nie znaczyły. Tym bardziej nie chciała wymuszać tego na
Rufusie, skoro mimo wszystko zdążyła go poznać – na tyle by wiedzieć, że już i tak
wszystko w nim aż rwało się do ucieczki.
Co nie
zmieniało faktu, że wciąż był obok. Nie pojmowała tego, skoro nawet jej nie
lubił, ale z drugiej strony…
– Lilia
tego nie rozumiała.
Coś ścisnęło
ją w gardle, gdy tylko wypowiedziała te słowa. W końcu też doczekała
się reakcji ze strony swojego towarzysza, kiedy ten prychnął, najwyraźniej nie
mogąc się powstrzymać.
– Poznałem
Lilię – stwierdził wymijającym tonem. Mogła tylko zgadywać, co to oznaczało,
ale wolała się nad tym nie zastanawiać. – Nie wiem czy to ma dla ciebie znaczenie,
ale sam ją zabiłem. Wiele się zmieniło, kiedy pozbyliśmy się Isobel.
– Słyszałam.
Wiem, co o mnie sądzisz, ale interesowałam się Miastem Nocy bardziej niż
mogłoby się wydawać. – W końcu uniosła głowę, by na niego spojrzeć. Twarz
wampira nadal nie wyrażała niczego, a może to po prostu ona nie była w stanie
rozróżnić targających nim emocji. – Słyszałam, że królowa zabiła niemalże
wszystkich z watahy w Lille. Dlatego ja… – zaczęła i zaraz urwała,
nie będąc w stanie dokończyć. – Wtedy to wróciło. Nie tak jak teraz, ale
wróciło, chociaż nie wiem czy to ma sens. Ja… Claryssa. – Westchnęła
przeciągle. – Może po prostu postradałam zmysły. Dawno nie czułam się tak
świadoma, ale nie wiem czy to dobrze. To takie…
Nie była w stanie
znaleźć odpowiedniego słowa. Znów czuła się jakby robiła z siebie idiotkę,
chociaż nigdy dotąd nie miało to dla niej takiego znaczenia. Claryssa nie przejmowała
się tym, czy ktokolwiek uważał ją za normalną.
– Cóż… Najwyraźniej
stało się coś, o czym bardzo chciałaś zapomnieć. To jak reakcja obronna, choć
zdarza się bardzo rzadko – stwierdził w zamyśleniu Rufus. Zacisnęła usta,
sama niepewna czy podobał jej się ton, jakim się do niej zwracał. To brzmiało
tak, jakby analizował jakiś wyjątkowo fascynujący naukowy przypadek. – Wyparłaś
coś, co było dla ciebie… niewygodne.
–
Niewygodne? – powtórzyła z niedowierzaniem. – Nie ujęłabym tego w ten
sposób.
Jedynie wzruszył
ramionami.
– Ujmuj to w takim
razie tak, jak ci odpowiada – zasugerował ze spokojem. – Pomyślałem po prostu,
że będziesz chciała to zrozumieć. Nie wiem czy to dla ciebie jakieś pocieszenie,
ale na tę chwilę rozmawia mi się lepiej z Lucy niż Claryssą.
Coś w jego
ostatnich słowach sprawiło, że parsknęła śmiechem. Spojrzała na niego z niedowierzaniem,
ostatecznie ograniczając się do potrząśnięcia głową. Mogła się tego spodziewać;
tyle przynajmniej wywnioskowała z braku zaskoczenia tego, w jaki
sposób zachowywał się względem niej Rufus. No i przynajmniej próbował,
prawda? To mimo wszystko również miało dla niej znaczenie.
– Claryssa…
– Uśmiechnęła się pod nosem, choć i to przyszło jej w dość wymuszony
sposób. Więcej było w tym goryczy niż faktycznej radości. – Tak czułam się
bezpieczniejsza. Chyba nie było lepszego sposobu, by trzymać wszystkich na
dystans. Chociaż kiedy tak o tym myślę… – mruknęła, uciekając wzrokiem gdzieś
w bok. – Nigdy tak naprawdę nie byłam sama. Nigdy, a potem uciekłam z Lille
i wszystko się posypało. Zaproszenia, które czasami dostawałam, były…
namiastką czegoś, co kiedyś sprawiałoby mi przyjemność, ale i tak zrażałam
wszystkich wokół. To takie głupie, ale…
Znów
zamilkła, tym razem bardziej gwałtownie. Ze świstem wypuściła powietrze,
świadoma wyłącznie tego, że ucisk w piersi przybrał na sile. Krążyli wokół
tematu, którego tak bardzo nie chciała poruszać, choć zarazem nie potrafiła pozostawić
go bez echa. Czuła, że gdyby znów zdecydowała się na ucieczkę – pominęła to, co
najważniejsze – po prostu by się zapadła, a na to nie mogła sobie pozwolić.
Tyle że nie
chciała pamiętać. Tak bardzo pragnęła zapomnieć, ale…
– Lilii się
to nie podobało – powtórzyła cicho, trochę jak w transie. W tamtej
chwili skupiała się wyłącznie na dziwnie kruchym, drżącym głosie, który
wydobywał się z jej piersi. Wszystko inne przestało się liczyć, łącznie z tym,
że nie była sama. Co prawda przez ułamek sekundy pomyślała, że Rufus mógł mieć z tym
jakiś związek, zwłaszcza że sama poprosiła go, by wykorzystał wpływ, ale nie
miała pewności. – To tak głupio brzmi: nie
podobało jej się. – Parsknęła śmiechem, choć zdecydowanie nie czułą się rozbawiona.
– Zawsze patrzyła się na mnie tak dziwnie, chociaż ja próbowałam się zaprzyjaźnić.
Wszyscy na początku reagowali dość osobliwie, kiedy ja i Aaron… Ale zawsze
przywykali, prędzej czy później. Próbowałam być miła, nie wtrącałam się i zawsze
schodziłam jej z drogi, kiedy sobie tego życzyła. Co robiłam źle, skoro darzyła
mnie taką nienawiścią?
Nerwowo zacisnęła
dłonie w pięści. Ciasno oplotła się ramionami, próbując powstrzymać
dreszcze, które nagle wstrząsnęły całym jej ciałem. Przez chwilę miała ochotę poderwać
się na równe nogi, a potem zacząć miotać na prawo i lewo, w tamtym
momencie nie wyobrażając sobie, że miałaby spokojnie siedzieć. Emocje sprzed
kilku wieków wróciły i okazały się tak prawdziwe, że Lucy niemalże była w stanie
wyobrazić sobie, że znów znajdowała się w Lille, siedziała w sypialni
swojej i Aarona i zadręczała czymś, na co nie miała wpływu. Pierwotna
miała w sobie coś, co niejednego przyprawiało o dreszcze, ale wampirzyca
i tak chciała żyć z nią w zgodzie. Skoro kobieta zamieszkała w twierdzy
i najwyraźniej na stałe zamierzała dołączyć do watahy, nie pozostawiała
jej innego wyboru. Zresztą to było tak, jakby chciała dołączyć do rodziny, a ta
od zawsze pozostawała dla Lucy nader ważna. Co prawda Kathy twierdziła, że to
strata czasu, a partnerka jej brata najpewniej upadła na głowę, ale…
Katherine
rozumiała. Może gdyby częściej jej słuchali, w porę uniknęliby tragedii.
– To Aaron
nauczył mnie różnych rzeczy. Nie chciałam po prostu grzecznie siedzieć w pokoju
i udawać, że wszystko w porządku, skoro każdemu z nich w każdej
chwili mogło coś się stać. No i na wilkołaki polowano, więc… – Wzruszyła
ramionami. Mimowolnie zmieniła temat, choć trochę próbując obejść ten, który najbardziej
ją dręczył. – Dlatego wiem jak bardzo wilkołaki zależne są od cyklu księżyca,
choć nów nie czyni ich aż tak słabymi. Uczyłam się o srebrze, zwłaszcza o tym,
w jaki sposób zneutralizować jego działanie. Chciałam być… przydatna, a nie
tylko robić za głupiutką zakochaną wampirzycę, która każdej pełni kryła się po
kątach. To ja ich obserwowałam, słuchałam i… chyba rozumiałam. Choć może gdyby
tak było, potrafiłabym poradzić sobie z Lilią.
Tym razem
ciało odmówiło jej posłuszeństwa. Bez zastanowienia poderwała się, po czym z jękiem
oparła o ścianę. W ułamku sekundy zapragnęła coś zniszczyć – po
prostu roznieść na kawałeczki, nawet jeśli czuła, że w ten sposób nie
sprawiłaby, by cokolwiek stało się łatwiejsze.
Wyczuła
ruch za plecami, ale właściwie nie zwróciła na to uwagi. Jej myśli wirowały, przeplatając
się ze sobą i tworząc tak skomplikowaną mieszankę, że ledwo była w stanie
to znieść. Zachwiała się na nogach, ale przymusiła się do tego, żeby stać.
Chociaż tyle mogła i to pomimo tego, że ta odrobina wysiłku wcale nie czyniła
z niej kogoś choć odrobinę silniejszego. Tak naprawdę Lucy czuła się
bardziej chwiejna i zagubiona niż kiedykolwiek wcześniej.
– Gdybym
faktycznie się czegoś nauczyła, pamiętałabym, żeby zawsze słuchać instynktu. A on
mówił mi, żebym zawsze trzymała się z daleka od Lilii – rzuciła z goryczą.
Jęk, który wyrwał się z głębi jej gardła, odbił się echem od ścian opustoszałego
korytarza. – Nie wiem na co liczyłam, kiedy tak nagle poprosiła, żebym jej
towarzyszyła. Aarona nie było, ale ja… Och, ja nie przywykłam, by bać się tych,
którzy zamieszkiwali twierdzę. Wiedziałam, by uważać z młodziakami, ale
Lilia przecież nie była niedoświadczonym szczeniakiem, który mógł zaatakować
mnie pod wpływem impulsu. – Nerwowym ruchem przeczesała włosy palcami. A potem
jeszcze raz i kolejny, ostatecznie zaciskając dłoń na niesfornych
kosmykach i szarpiąc za nie tak gwałtownie, jakby chciała je wyrwać. –
Pamiętam chaos, ogień i Aarona… Może chciała spalić mnie żywcem? Nie
jestem pewna. Niczego nie jestem… Ale zabrała mu wzrok. Wydaje mi się, że
zawsze uważała, że ujęło go tylko moje ciało, bo co innego miałoby trzymać go
przy wampirzycy? A ja…
Zabrakło
jej tchu. Kolejny raz musiała urwać, przez ułamek sekundy bliska tego, by
skulić się na posadzce i zacząć szlochać, choć to i tak nie byłoby w stanie
niczego zmienić. Wiedziała o tym z doświadczenia, nawet ze świeżo
przywołanymi wspomnieniami nie potrafiąc stwierdzić jak wiele razy rozpamiętywała
przeszłość, cierpiąc z powodu tego, co się wydarzyło. Gdzieś w tym
wszystkim były niespójne urywki – ciepło ognia, obojętne spojrzenie Lilii, krew
Aarona… I jej własne przerażenie – na tyle silne, że nie była w stanie
krzyczeć, chociaż aż za dobrze pamiętała, że tego chciała. W duchu to
robiła, jednocześnie w myślach powtarzając kolejne błagania, które nigdy
nie padły. Nie żeby zakładała, że zrobiłyby na pierwotnej jakiekolwiek wrażenie,
ale może przynajmniej miałaby poczucie, że zrobiła wszystko, co mogła.
Z tym, że
gdyby tak było, nigdy nie dopuściłaby się tego, co zrobiła później.
– To była
moja wina – oznajmiła drżącym głosem. Wciąż cała się trzęsła, w milczeniu
spoglądając w przestrzeń. Patrzyła w głąb korytarza, ale tak naprawdę
nie widziała niczego. – Ona też mi to powiedziała. Już nawet nie próbowała mnie
skrzywdzić, a ja… Ja po prostu stamtąd uciekłam. Uciekłam i nigdy nie
wróciłam, bo… bo zrobiłam dość. Sobie i Aaronowi, a on… – Przycisnęła
obie dłonie do piersi. – Najwyraźniej powiedziała mu, że nie żyję. Może i słusznie,
bo Lucy umarła.
Jeszcze
jakiś czas temu te słowa miałyby sens. Takie przynajmniej miała wrażenie,
próbując wyobrazić sobie, w jaki sposób odebrałaby je Claryssa. Sęk w tym,
że czuła się zdecydowanie zbyt rozemocjonowana, by przywołać do siebie naiwność,
z jaką do życia podchodziło jej drugie „ja”. W zasadzie sama nie była
pewna, w jaki sposób powinna nazywać tożsamość, którą stworzyła, by chronić
się przed wszystkim, co się wydarzyło. Może z perspektywy Rufusa miało to swoją
nazwę, wyjaśnienie, a może nawet było naturalne, ale żadne z tych
wyjaśnień nie sprawiało, że Lucy czuła się jakkolwiek lepiej. Wręcz przeciwnie,
bo to nie zmieniało niczego – w tym tego, że była tchórzem.
Nie
pojmowała jakim cudem zabrnęła aż do tego miejsca. W gruncie rzeczy nie powinna
nawet istnieć, całą sobą czując, że najlepiej byłoby, gdyby faktycznie umarła
tamtej nocy – nie tylko metaforycznie, skoro po tym wszystkim znów czuła się
przede wszystkim Lucy. Jakaś jej cząstka w panice szukała sposobu na
powrót do bezpiecznego stanu i życia, które toczyła przez tyle czasu, ale nie
potrafiła znaleźć wyjścia. Miała wrażenie, że wyparcie siebie tych kilka wieków
temu przyszło jej ot tak, a jednak kiedy przyszło co do czego…
To była
podróż w jedną stronę. Jedyna szansa, która zaprzepaściła w chwili, w której
zdecydowała się zainterweniować.
Z jakiegoś
powodu nie potrafiła mieć do siebie o to pretensji.
– Tak
bardzo chciałam tutaj zostać, kiedy Isobel… – Westchnęła cicho. Te słowa wciąż nie
były w stanie przejść jej przez gardło. – Może też czułam się trochę
samotna… A Miasto Nocy nabrało nowego znaczenia po tym, co się tu
wydarzyło. Nie umiałam…
Wzruszyła
ramionami. Tego też nie była pewna, więc po prostu przestała się nad tym
zastanawiać. Patrząc na to, jak wiele kwestii już zdążyła uznać za „mało
istotne”, jedna dodatkowa na pewno nie miała zaszkodzić.
Cisza,
która nagle zapadła, miała w sobie coś przenikliwego. Czuła na sobie
spojrzenie Rufusa, choć ten milczał, to jednak nie wydało jej się niewłaściwe.
Niby co miał powiedzieć? W gruncie rzeczy nie oczekiwała niczego.
– Alessia
jest silniejsza ode mnie – stwierdziła w zamyśleniu, ostrożnie dobierając
słowa. – Tak przynajmniej sądzę, chociaż my nigdy… Ale trudno nie usłyszeć o dziewczynie,
która ugania się za wilkami. Mam wielką ochotę nią potrząsnąć, ale przecież
dobrze wiem, że jeśli raz poznać ich od tej strony, którą widziałam ja… Więc po
prostu mam nadzieję, że nigdy nie okaże się drugą mną.
Jeszcze
kiedy mówiła, z wolna odwróciła się, niemalże spodziewając, że w którymś
momencie została sama. Tym też nie byłaby zaskoczona – odkryciem, że Rufus po
prostu się ewakuował, zostawiając ją w korytarzu i pozwalając, by jak
skończona kretynka rzucała się na prawo i lewo, mówiąc do siebie. Nawet
gdyby do tego doszło, nie miałaby nic przeciwko. Pewne rzeczy po prostu musiały
zostać wypowiedziane na głos, zwłaszcza że Lucy milczała zdecydowanie zbyt
długo.
Cóż, może
jednak oszalała. Innego wyjaśnienia nie widziała, zwłaszcza analizując
wszystko, co miało miejsce od momentu, w którym odrzuciła siebie. Wielu
zresztą twierdziło, że postradała zmysły dużo wcześniej, a konkretnie w chwili,
w której zaczęła igrać nie z tą rasą co trzeba.
Tyle że
Rufus został. Co prawda milczący i na swój sposób obojętny, ale to jej
wystarczyło.
–
Przepraszam. Tak się rozgadałam… – oznajmiła jak gdyby nigdy nic. Wampir uniósł
brwi, spoglądając na nią tak, jakby widział ją po raz pierwszy. – Chyba mi
lepiej. Dziękuję ci bardzo, że tu ze mną posiedziałeś.
– Lucy…
– Powinnam…
wrócić do Belli – stwierdziła, bez wahania wchodząc mu w słowo. Poprawiła sukienkę,
nerwowym ruchem wygładzając przód spódnicy. – Muszę ochłonąć. Jeszcze nie mam
pojęcia, co zrobię, ale… Cóż, na razie nie zamierzam zachowywać się dziwniej
niż do tej pory. – W zamyśleniu zmierzyła Rufusa wzrokiem. – Pewnie na
razie zostanę w Niebiańskiej Rezydencji. To tak jakbyś czegoś ode mnie
chciał. O Claudii też mogę pomówić i to bez zabawy w podchody – zapowiedział,
a wampir zesztywniał, wyraźnie wytrącony z równowagi.
– Ja wcale
nie… – zaczął niemalże gniewnym tonem, ale i tym razem zdecydowała się mu
przerwać.
– Będę się
uczyć was wszystkich od nowa, ale to nie znaczy, że do tej pory byłam głupia.
Masz szczęście, że nigdy nie potrafiłam chować urazy, zresztą chyba jestem w stanie
zrozumieć sposób, w jaki traktowałeś mnie do tej pory. – Uśmiechnęła się
słodko. – Z jakiegoś powodu zawsze cię lubiłam. Chyba dalej lubię, ale
przysięgam, że jeśli jeszcze raz potraktujesz mnie jak kretynkę, wylądujesz za
drzwiami i to w samo południe. Radziłam sobie z watahą
niebezpiecznych wilków. Z podatnym na słońce wampirem z przerośniętym
ego też dam radę.
A potem – wciąż
się uśmiechając, choć przychodziło jej to z trudem – odwróciła się i po
prostu odeszła.
Wciąż czuła
się jakby we śnie, kiedy bez pośpiechu ruszyła w drogę powrotną do pokoju
Belli i Victoria. Nadmiar emocji dawał jej się we znaki, ale nie był aż
tak uciążliwy jak do tej pory. Burza stopniowo ustępowała, pozostawiając po
sobie dziwny spokój i coś, w czym Lucy z zaskoczeniem rozpoznała
oczyszczenie. To było tak, jakby uciekała przez tyle czasu tylko po to, by po
wszystkim odnaleźć jakże upragniony spokój – i to w momencie, w którym
najmniej spodziewała się czegoś takiego. Wciąż nie docierało do niej, że wszystko
potoczyło się w taki sposób, zresztą podświadomie i tak oczekiwała
silniejszego niż do tej pory bólu, ale wcale nie czuła się z tego powodu
przerażona. Nie w taki sposób, jak mogłaby tego oczekiwać.
Nic nie
miało jej zwrócić Aarona. To wciąż bolało, jak i świadomość, że z jej
winy stracił naprawdę wiele, o ile nie wszystko. Popełniła błąd, a później
próbowała uciec przed konsekwencjami, choć rozsądek podpowiadał jej, że to nie
powinno być możliwe. Widziała to zwłaszcza teraz, kiedy w końcu dopuściła
do siebie wszystko, przed czym uciekała przez tyle czasu.
I z jakiegoś
powodu czuła się z tym dobrze.
Położyła
dłoń na klamce, nie od razu decydując się ją nacisnąć. Wahała się nad tym, by
zapukać, ale ostatecznie tego nie zrobiła. W zamian po prostu wślizgnęła
się do środka, już na wstępie czując na sobie przenikliwe spojrzenie Isabelli.
Kobieta błyskawicznie poderwała się w fotela, przyciskając dłoń do zaokrąglonego
brzucha. Lucy na pierwszy rzut oka zorientowała się, że ciężarna była podenerwowana.
To, że chwilę później na jej bladej twarzy pojawiła się ulga, również okazało
się dość wymowną podpowiedzią tego, czym mogłaby się przejmować.
– Trochę ci
zeszło – zarzuciła, ale w jej głosie nie pobrzmiewał nawet cień pretensji.
Lucy uśmiechnęła
się i tym razem przyszło jej to zaskakująco łatwo.
– Musiałam…
uporządkować to i owo – wyjaśniła ze spokojem. – Ale nie przejmuj się. Mamy
czas… Bardzo dużo czasu – zapowiedziała i wraz z tymi słowami pojęła,
że to prawda.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz