23 lutego 2019

Dwieście trzydzieści siedem

Elizabeth
Chłód powietrza ją otrzeźwił, pomagając dojść do siebie. Dopiero wtedy w pełni dotarło do niej, co zrobiła i to wystarczyło, by na dłuższą chwile wytrącić Liz z równowagi. Na moment przystanęła, z powątpiewaniem spoglądając to na plecy Damiena, to znów na pogrążoną w ciszy okolicę. Niebiańska Rezydencja wciąż wydawała się nienaturalnie wręcz spokojna, po prostu górując nad otaczającym ją ogrodem. Atramentowe niebo znacznie różniło się od iluzji, którą miała okazję zobaczyć w przedsionku, aż przez moment zapragnęła wrócić do środka i raz jeszcze porównać oba zjawiska.
– Liz? – Damien przystanął, gdy tylko zorientował się, że już nie było jej u jego boku. W pośpiechu odwrócił się, by rzucić dziewczynie zmartwione spojrzenie. – Wszystko gra? Słabo ci?
Potrząsnęła głową. Była zmęczona, co zresztą wcale jej nie dziwiło – i to w szczególności po tym, co się stało – ale to nie oszołomienie utratą krwi okazało się największym problemem. W gruncie rzeczy Elizabeth była świadoma wyłącznie coraz bardziej dającego jej się we znaki mętliku w głowie.
Odetchnęła, próbując jakkolwiek się uspokoić. Nerwowym ruchem odgarnęła włosy z twarzy, raz po raz przeczesując je palcami, by choć trochę zyskać na czasie.
– To było… O mój Boże – westchnęła, w końcu decydując się odezwać. W pośpiechu spróbowała wziąć się w garść, w pośpiechu pokonując dzielącą ją od Damiena odległość. Wciąż czuła się jak we śnie, lekko chwiejąc się na nogach i mając niejasne wrażenie, że wszelakie bodźce są o wiele intensywniejsze niż zazwyczaj. – Mam nadzieję, że twoja siostra szybko dojdzie do siebie. Chociaż myślałam, że… cóż, będzie gorzej – dodała, ostrożnie dobierając słowa.
– Naprawdę tym się przejmujesz?
Po spojrzeniu, które rzucił jej Damien, nie była w stanie stwierdzić, co tak naprawdę sobie myślał. Wyglądał przede wszystkim na zmęczonego, co zwłaszcza w jego przypadku wciąż było czymś nowym. Wydawał się dziwnie spięty, poza tym – co uświadomiła sobie z całą mocą – bez wątpienia próbował się od niej odciąć. Wciąż uczyła się działania więzi, a jednak wywnioskowanie tego, że chłopak jakkolwiek próbował na nią wpłynąć, przyszło jej zaskakująco łatwo.
Sęk w tym, że Liz i tak wiedziała swoje. Do tej pory poczuła i zaobserwowała dość, by wiedzieć, że Damien dosłownie odchodził od zmysłów. Bez wątpienia ulżyło mu, kiedy na własne oczy przekonał się, że Alessia była cała (na tyle, na ile było to możliwe), ale to nie zmieniało najważniejszego – a więc tego, że mógłby czuć się bezradnie. Liz zacisnęła usta, mimowolnie zastanawiając się, czy poruszenie tematu ewentualnych wyrzutów sumienia było dobrym pomysłem. Zresztą jeśli ktoś powinien je odczuwać, to zdecydowanie ona, a nie było Uzdrowiciel, który na własne życzenie oddał jej wszystko, co miał do zaoferowania.
Milczenie przeciągało się, choć to równie dobrze mogło być spotęgowanym przez zmęczenie wrażeniem. Liz raz jeszcze potrząsnęła głową, jednocześnie przesuwając się na tyle, by poczuć bijące od Damiena ciepło. Miała ochotę się w niego wtulić, gotowa przysiąc, że w ten sposób uczyniłaby wszystko łatwiejszym, o ile to w ogóle było możliwe.
– Nie żałuję, jeśli masz jakieś wątpliwości – oznajmiła pod wpływem impulsu. Brwi Damiena powędrowały ku górze, ale nie skomentował tych słów w żaden sposób. Wykorzystała to milczenie, by swobodnie mówić dalej. – Chociaż to było… – Wzruszyła ramionami. Palcami bezwiednie potarła nadgarstek w miejscu, w którym wgryzła się Alessia. Skóra w tamtym miejscu wciąż wydawała się dziwnie wrażliwa, choć po samym ugryzieniu praktycznie nie pozostał nawet ślad. – Ale to twoja siostra. A ja zrobiłam to, co chciałam.
– Liz…
– Miałeś zabrać mnie w jakieś wygodniejsze miejsce, prawda? – przerwała mu, siląc się na pogodny ton. – Twój dziadek ma rację, a my musimy odpocząć. Wspominałam, że robisz się nieznośny, kiedy źle się czujesz?
Spojrzał na nią tak, jakby widział ją po raz pierwszy. Miała wrażenie, że jego zazwyczaj czekoladowe oczy pociemniały, chociaż nie była pewna czy to w ogóle możliwe. Nieśmiertelni byli dziwni, o ile to określenie choć po części oddawało pełnię problemów, z którymi wiązało się zadawanie z tymi istotami. W tym świecie wciąż czuła się jak dziecko, powoli ucząc wszystkiego, co wiązało z osobami, które znała od przynajmniej kilku lat. Co więcej, Liz wciąż czuła się skołowana, choć pierwszy szok minął już jakiś czas temu. Mimo wszystko wciąż żałowała wszystkiego, co musiało się wydarzyć, by zdołała wziąć się w garść.
Z tym, że to teraz nie miało znaczenia. Powtarzała to sobie niczym mantrę, robiąc wszystko, byleby uwierzyć w prawdziwość tego stwierdzenia. Dla odmiany chciała być silna, o ile w Mieście Nocy to w ogóle było możliwe, skoro na każdym kroku napotykała coś, co wytrącało ją z równowagi. Z drugiej strony, dopiero co pozwoliła się ukąsić i wyszła z tego cało, zresztą jak i z wizyty w miejscu, które niejako wydawało się stanowić ośrodek władzy.
A król był całkiem miły. To nic, że widziała go raptem przez kilka minut.
– Nieznośny… – mruknął Damien. Wzniósł oczy ku górze, ale przynajmniej w końcu ruszył się z miejsca. Wciąż wyglądał na spiętego, ale przynajmniej przestał okazywać to w aż tak otwarty sposób. Liz nie była pewna czy to dobrze, czy może wręcz przeciwnie, ale najwyraźniej na dobry początek musiało wystarczyć. – Zresztą nieważne. Czeka nas mały spacer, o ile to ci nie przeszkadza. No i ominiemy miasto, ale tak będzie lepiej.
– Coś złego by się stało, gdybyśmy poszli do centrum? – zapytała, rzucając mu zaciekawione spojrzenie.
Zacisnął usta.
– Teoretycznie nie, zwłaszcza że jesteś ze mną. W normalnym wypadku bardzo chętnie bym ci wszystko pokazał – stwierdził, jednak coś w jego tonie dało jej do zrozumienia, że to niekoniecznie była prawa – ale w tej sytuacji nie mamy o czym mówić.
Wzdrygnęła się, momentalnie przypominając o wszystkim, co usłyszała na temat nieudanych uroczystości. Chcąc nie chcąc wiedziała więcej niż mogłaby sobie tego życzyć. Do tej pory pamiętała Riddleya i to jak czuła się po wilkołaku. Ten przynajmniej jej nie skrzywdził i najwyraźniej był kimś, kogo może nawet mogłaby określić mianem zaufanego, ale wspomniany Charon…
Widziała Alessię. To jej wystarczyło, zwłaszcza że dziewczyna mimo wszystko była nieśmiertelną – a więc kimś o wiele silniejszym od Liz.
Fala ciepła jak na zawołanie rozeszła się po całym jej ciele. Znów poczuła palenie w miejscu, w którym znajdowały się tatuaże – mrowienie subtelniejsze niż wcześniej, ale jednak obecne. W pośpiechu skrzyżowała ramiona na piersiach, obejmując się ciasno, jakby w ten sposób mogła ochronić się nie tylko przed chłodem, ale przede wszystkim tym, co działo się wokół niej.
Damien rzucił jej przenikliwe, troskliwe spojrzenie. Coś w wyrazie jego twarzy złagodniało, kiedy wyciągnął ku niej rękę.
– Może lepiej się pośpieszmy – zasugerował, a Liz mimowolnie pomyślała, że musiał źle zinterpretować jej zachowanie. To nie chłód stanowił największy problem. – Chociaż szybciej byłoby, gdybym wziął cię na ręce. Możemy pobiegnąć albo…
– Dziękuję bardzo, umiem chodzić – obruszyła się, w pośpiechu odsuwając na bezpieczną odległość. – I tak muszę się uspokoić i… Hm, prowadź.
Mimo wszystko jako pierwsza ruszyła ku bramie, w duchu błogosławiąc fakt, że nie była skołowana aż tak, by pomylić kierunki. Usłyszała westchnienie, a chwilę później Damien dosłownie zmaterializował się u jej boku. Nawet się nie wzdrygnęła, choć jeszcze jakiś czas temu błyskawiczne poruszanie jak nic przyprawiłoby ją o zawał serca.
– Na pewno? – nie dawał za wygraną. – Dlaczego musisz być taka uparta?
– Ja? Powiedział facet, którego razem z Alessia prawie musiałyśmy donieść do domu – prychnęła. – A ty i tak udawałeś, że wszystko w porządku.
– Bo było.
Prawie udało jej się uśmiechnąć. To, że mogliby tak po prostu iść i żartować, wciąż wydawało się nienaturalne.
– Na pewno – rzuciła z przesadnym wręcz entuzjazmem. – Więc ze mną też wszystko w porządku, a spacer po lesie jeszcze nikomu nie zaszkodził. Prowadź – powtórzyła, a Damien jedynie westchnął, w końcu przyjmując do wiadomości to, że mówiła poważnie.
Nie zaprotestowała, gdy jak gdyby nigdy nic ujął ją za rękę. Na to akurat mogła mu pozwolić, zwłaszcza że ze wzajemnej bliskości było coś kojącego. Teraz gdy zostali sami, przebywanie ze sobą okazało się w pełni naturalne, jak i za każdym razem, gdy przesiadywali sami w jego pokoju. Co prawda wciąż była w stanie wyczuć bijące od Damiena napięcie, ale to również zelżało, powoli schodząc gdzieś na dalszy plan. Liz była gotowa przysiąc, że w tamtej chwili oboje byli świadomi przede wszystkim zmęczenia, choć i to nie było aż tak intensywne, jak mogłaby tego oczekiwać.
Prawda była taka, że nie wyobrażała sobie bezruchu. Gdyby mogła pobiec, zrobiłaby to, ale sama – to, by ktokolwiek nosił ją na rękach, było absolutnie zbędne. Po tym jak pozwoliła, żeby Miriam – demonica jakby nie patrzeć – wzbiła się z nią w powietrze na ślubie Eleny, pęd wampirzej prędkości nie byłby żadnym wyzwaniem. Sęk w tym, że perspektywa choćby i godzinnego spaceru wydawała się lepsza niż bezruch. Jeszcze lepszym wydawała się Liz możliwość biegania, tak jak robiła to wielokrotnie od czasu poznania prawdy. Co prawda podejrzewała, że z perspektywy Damiena okazałaby się nieznośnie wolna, ale…
Dookoła panowała cisza, jednak to jej nie przeszkadzało. Las szczególnie nie różnił się od tego, który otaczał dom Licavolich, choć Elizabeth i tak poczuła się nieswojo. To miejsce miało w sobie coś, co wzbudzało niepokój, choć wrażenie to równie dobrze mogło brać się ze świadomości przebywania w zamieszkałym przez nieśmiertelnych Mieście Nocy. To, że Damien raz po raz czujnie rozglądał się dookoła, kurczowo ściskając jej dłoń, również okazało się dość wymowne. W pamięci miała również rozmowę o łowcy, który polował na Beatrycze i Elenę, i choć zdawała sobie sprawę z tego, że bezimienny byt nie miał powodu, by podążać akurat za nimi, mimo wszystko poczuła się zagrożona. Zresztą jaką różnicę tak naprawdę stanowiło zagrożenie ze strony wspomnianego łowcy albo pierwotnego wilkołaka, który lubił bawić się swoimi ofiarami…?
Nie chciała o tym myśleć. Co prawda przyszło jej to z trudem, ale jakimś cudem zdołała się wyłączyć, w pewnym momencie po prostu idąc przed siebie. Pozwalała, by Damien prowadził ją w gęstwinę nawet wtedy, gdy przechodzili ścieżkami, które zdecydowanie nie sprawiały wrażenia takich, którymi ktokolwiek uczęszczał na co dzień. Wtedy też do Elizabeth dotarło, co jeszcze wyróżniało otaczający ich las – swoista dzikość, której nie dało się doświadczyć w tak wielkiej metropolii jak Seattle. W tym miejscu łatwo mogła wyobrazić sobie polującego drapieżnika, nawet takiego o ludzkich kształtach.
Z jakiegoś powodu w równym stopniu ją to przerażało, co i… fascynowało.
Nie miała pewności jak długo trwali w ciszy. Nie pytała o nic, koncentrując się na marszu, bliskości Damiena i mętliku w głowie. Pozwalała myślom swobodnie przepływać przez jej umysł, z niejaką ulgą odkrywając, że dzięki temu naprawdę czuła się spokojna. Co prawda na usta cisnęły jej się dziesiątki pytań, ale nie zadała żadnego z nich, pozwalając, by wszystko toczyło się swoim tempem. Damien i tak wyglądał na zdenerwowanego, a ona nie chciała dodatkowo go dręczyć.
– Prawie jesteśmy – oznajmił w pewnym momencie, przystając tak gwałtownie, że prawie na niego wpadła. – To pierwsze miejsce, które przyszło mi do głowy i… naprawdę chciałbym ci je pokazać – przyznał, ostrożnie dobierając słowa. – Choć może powinienem był zapytać. Równie dobrze mogliśmy zostać w Niebiańskiej Rezydencji i…
– Dlaczego się przede mną tłumaczysz? – zapytała, rzucając mu zaciekawione spojrzenie. – Jestem tutaj, tak?
– Ja tylko…
– Gdzie jesteśmy? – weszła mu w słowo, choć tak naprawdę nie oczekiwała odpowiedzi.
Nie zaprotestował, kiedy oswobodziła dłoń z jego uścisku i wyminęła go, decydując się ruszyć przodem. W tej części lasu ścieżka była o wiele bardziej wyraźna i wydawała się prowadzić do konkretnego miejsca. Jakby tego było mało, Liz zauważyła, że drzewa zaczynały rosnąć rzadziej, zwiastując choć odrobinę wolnej przestrzeni.
Właściwie sama nie była pewna, czego się spodziewała. Kiedy w końcu dostrzegła majaczący w pobliżu dom, przystanęła i uśmiechnęła się blado, mimo wszystko zaskoczona. Był o wiele mniejszy od Niebiańskiej Rezydencji, co jednak nie odejmowało mu uroku. Wręcz przeciwnie – piętrowy budynek emanował ciepłem, choć na pierwszy rzut oka wyglądał na opustoszały. Powiodła wzrokiem po uśpionym zimowym krajobrazie, zwracając uwagę zarówno na zalegający na ziemi śnieg, jak i uśpione rośliny. Dostrzegła ścieżkę prowadzącą na tyły, a także coś, co wyglądało jak niewielki sad owocowy, choć z racji pory roku nie potrafiła stwierdzić czy jej przypuszczenia były słuszne. W ciemnościach i tak nie była w stanie wychwycić zbyt wielu szczegółów, chociaż z zaskoczeniem odkryła, że zmysły i tak podsuwały jej więcej, aniżeli mogłaby się spodziewać. Z drugiej strony, może to Damien nieświadomie przekazywał jej informacje, których w innych wypadku nie miałaby szans pozyskać.
– Dziwnie wrócić do domu i to zwłaszcza z tobą – usłyszała za plecami. Wyczuła ruch, kiedy Damien w pośpiechu przesunął się bliżej. – To takie…
– Chyba się domyślam.
Rozluźniła się, kiedy ułożył dłonie na jej ramionach. Pozwoliła, żeby ją objął, tuląc do siebie w niemalże kurczowy sposób. Coś w jego dotyku przyprawiało ją o dreszcze, choć trochę pozwalając jej nad sobą zapanować. Miała wrażenie, że wpływali na siebie nawzajem, kojąc się w sposób, którego po wszystkim, co się wydarzyło, potrzebowali najbardziej.
– Swoją drogą, tam dalej są stajnie – rzucił Damien i zabrzmiało to tak lekko i pogodnie, jakby właśnie prowadzili niezobowiązującą konwersację. Liz zadrżała, kiedy ciepły oddech musnął jej kark. – I konie, oczywiście, o ile też nie wybrały się na spacer.
– Zostawiliście konie same sobie? – zapytała z niedowierzaniem. Samo to, że mogliby je posiadać, nie zaskoczyło jej aż do tego stopnia. O ile się nie myliła, rodzice Eleny mieli prywatną wyspę. Przy czymś takim stadnina wypadała naprawdę skromnie. – Jest środek zimy! Może się nie znam, ale…
– Och, poradzą sobie – stwierdził z przekonaniem. – Jak je znam, to pewnie polują. No i raczej nie obrażą się za nas bardziej niż po wieku, który spędziły same… Już dawno zdziczały. Zresztą Layla czasem ich dogląda.
Otworzyła i zaraz zamknęła usta, przez moment mając wrażenie, że mówił do niej w jakimś innym języku. Polujące dzikie konie… Polujące dzikie konie, które miałyby sobie liczyć przynajmniej wiek i byłyby wstanie o coś się obrazić?!
– Co znaczy, że… poszły polować?! – wykrztusiła, odwracając się tak gwałtownie, że chyba jedynie cudem nie znokautowała przy tym Damiena.
– O rany, wybacz! – zreflektował się pośpiesznie, odskakując na bezpieczną odległość. Wyrzucił obie ręce ku górze w poddańczym geście. – W tym miejscu tak łatwo mi zapomnieć, że powinienem… – Westchnął, po czym wzruszył ramionami. – Tak naprawdę nie chcę cię okłamywać, skoro nie muszę. Konie, o których mówiłem, nie są takie zwykłe. Należały do matki mojego ojca, więc…
– Chcę wiedzieć ile lat w takim razie ma Gabriel? – wymamrotała, nie kryjąc oszołomienia. Skoro mówił o całym wieku…
Dobry Boże, wiedziała, że nieśmiertelni żyli długo. W zasadzie wspomniana nieśmiertelność mówiła sama za siebie, zresztą bracia Eleny zdążyli uświadomić jej to i owo, kiedy nabrali pewności, że już nie muszą udawać ludzi, ale…
– Może na razie nie wnikajmy w szczegóły? – zaproponował z wahaniem Damien. Zaśmiał się nerwowo, w pośpiechu szukając sposobu na zmianę tematu. – Wybacz mi aż taką bezpośredniość. Ciągle zapominam, że ty… Chociaż wiesz, nieśmiertelne konie nie są aż tak szokujące jak miasto wampirów, prawda?
Prychnęła, przez moment sama niepewna czy powinna się śmiać, czy może płakać. Najgorsze w tym wszystkim było to, że Damien niejako trafił w sedno – zdążyła już usłyszeć dość, by stajnia pełna dziwnych zwierząt nie szokowała jej aż tak bardzo.
No i była tutaj. To mówiło samo za siebie, jeśli chodzi o ewentualne istnienie jej zdrowego rozsądku.
Ze świstem wypuściła powietrze, choć tym razem nie była w stanie tak po prostu się uspokoić.
– Powiedz mi tylko jedną rzecz – powiedziała w końcu, starannie dobierając słowa. – Te konie… Mówiąc o polowaniu nie miałeś na myśli szukania trawy do skubania, prawda?
Tak naprawdę wcale nie była pewna, czy chciała poznać odpowiedź na to pytanie. Z drugiej strony, skoro już zabrnęli aż tak daleko…
– Naprawdę wątpię, by znalazły jakąkolwiek trawę w takich warunkach.
Wydała z siebie coś z pogranicza jęknięcia i nerwowego śmiechu. Na nic więcej nie było ją stać, więc po prostu skinęła głową i na nieco drżących nogach ruszyła przed siebie. Cóż, sama chciała. Zresztą w obecnych okolicznościach już nic nie miało wytrącić ją z równowagi bardziej od tego.
– Cudownie – wymamrotała bardziej do siebie niż kogokolwiek innego. – Ale przynajmniej wiem o tobie coś nowego. Najpewniej potrafisz jeździć konno.
– Alessia jest w tym lepsza ode mnie – poprawił łagodnie.
Liz prawie udało się uśmiechnąć. Kolejny raz uderzyła ją niezwykła czułość z jaką wypowiadał się o siostrze.
– A Elena lepiej radzi sobie z szermierka – rzuciła zaczepnym tonem, próbując zająć czymś myśli.
– Elena wcale nie… – obruszył się, wyraźnie rozdrażniony, gdy przypomniała mu niedawne upokorzenie. Urwał, w zamian decydując się w pośpiechu z nią zrównać. Kiedy Liz spojrzała na niego kątem oka, z niejaką ulgą odkryła, że się rozluźnił. – Zresztą nieważne. Chcesz zobaczyć stajnię? Kiedyś mógłbym zabrać cię na przejażdżkę, gdybyś miała ochotę. Te młodsze całkiem nieźle reagują na ludzi.
– Może kiedy indziej – rzuciła w panice. Dobry Boże, tego jeszcze jej brakowało, by zastanawiać się, czy któryś z koni przypadkiem nie zdecyduje się jej pogryźć! Jakby mało było, że już dała się ukąsić Alessi… – Dom. Przyszliśmy tutaj, żeby zobaczyć dom – wymamrotała nerwowo.
Damien skinął głową, co przyjęła z ulgą. Mimo wszystko nie mogła się pozbyć wrażenia, że go bawiła, choć sama nie była pewna dlaczego. Wiedziała za to, że jej obecność sprawiała mu przyjemność, nawet jeśli myślami nadal wydawał się być gdzieś daleko. Czuła, że ją obserwował, uważnie śledząc każdy krok i kolejne reakcje.
Nie musiał jej prowadzić, ale i tak nie zaprotestowała, kiedy znów objął ją ramieniem. Nie była pewna, czego spodziewać się po samym domu, zwłaszcza gdy okazało się, że drzwi były otwarte. Rzuciła Damienowi zaniepokojone spojrzenie, spodziewając się, że jakkolwiek to skomentuje, ale nic podobnego nie miało miejsca. Zachowywał się tak, jakby otwarte drzwi wejściowe w opustoszałym domu były czymś najzupełniej normalnym.
Oczywiście, że tak, odezwał się cichy głosik w jej głosie. Zawahała się, z wrażenia omal nie potykając przy przekraczania progu. Dlaczego ktokolwiek miałby zamykać je w tym miejscu…?
Mimowolnie pomyślała o Jasonie, jakoś nie wątpiąc, że nawet najlepszy system przeciwwłamaniowy i pancerne zabezpieczenia nie powstrzymałyby go przed wejściem… Cóż, w zasadzie gdziekolwiek. Dla istot nieśmiertelnych drzwi pozostawały co najwyżej niewielką niewygodą. W tamtej chwili do Liz z całą mocą dotarło, że ktoś musiałby naprawdę upaść na głowę, by próbować włamać się do któregokolwiek z budynków w Mieście Nocy.
Przestała o tym myśleć, kiedy znaleźli się w środku. Tam również panował półmrok, ale i tak powiodła wzrokiem dookoła, w ciemnościach próbując doszukać się jakichkolwiek szczegółów.
– Woda i prąd powinny działać. Idę zająć się ogrzewaniem – rzucił Damien, w pośpiechu przemykając tuż obok niej. – Rozgość się, co? Tam jest salon – dodał, kiwając głową w odpowiednim kierunku.
Nie zdążyła mu odpowiedzieć, bo prawie natychmiast zniknął jej z oczu. Została sama, wciąż zdezorientowana i otoczona ciemnością.
Cóż… Po rozmowie o polujących koniach nie może być dziwniej, prawda?
Tyle że wcale nie była tego taka pewna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa