Elizabeth
Chłód powietrza ją otrzeźwił,
pomagając dojść do siebie. Dopiero wtedy w pełni dotarło do niej, co
zrobiła i to wystarczyło, by na dłuższą chwile wytrącić Liz z równowagi.
Na moment przystanęła, z powątpiewaniem spoglądając to na plecy Damiena,
to znów na pogrążoną w ciszy okolicę. Niebiańska Rezydencja wciąż wydawała
się nienaturalnie wręcz spokojna, po prostu górując nad otaczającym ją ogrodem.
Atramentowe niebo znacznie różniło się od iluzji, którą miała okazję zobaczyć w przedsionku,
aż przez moment zapragnęła wrócić do środka i raz jeszcze porównać oba
zjawiska.
– Liz? –
Damien przystanął, gdy tylko zorientował się, że już nie było jej u jego
boku. W pośpiechu odwrócił się, by rzucić dziewczynie zmartwione
spojrzenie. – Wszystko gra? Słabo ci?
Potrząsnęła
głową. Była zmęczona, co zresztą wcale jej nie dziwiło – i to w szczególności
po tym, co się stało – ale to nie oszołomienie utratą krwi okazało się
największym problemem. W gruncie rzeczy Elizabeth była świadoma wyłącznie coraz
bardziej dającego jej się we znaki mętliku w głowie.
Odetchnęła,
próbując jakkolwiek się uspokoić. Nerwowym ruchem odgarnęła włosy z twarzy,
raz po raz przeczesując je palcami, by choć trochę zyskać na czasie.
– To było… O mój
Boże – westchnęła, w końcu decydując się odezwać. W pośpiechu spróbowała
wziąć się w garść, w pośpiechu pokonując dzielącą ją od Damiena
odległość. Wciąż czuła się jak we śnie, lekko chwiejąc się na nogach i mając
niejasne wrażenie, że wszelakie bodźce są o wiele intensywniejsze niż
zazwyczaj. – Mam nadzieję, że twoja siostra szybko dojdzie do siebie. Chociaż myślałam,
że… cóż, będzie gorzej – dodała, ostrożnie dobierając słowa.
– Naprawdę
tym się przejmujesz?
Po
spojrzeniu, które rzucił jej Damien, nie była w stanie stwierdzić, co tak
naprawdę sobie myślał. Wyglądał przede wszystkim na zmęczonego, co zwłaszcza w jego
przypadku wciąż było czymś nowym. Wydawał się dziwnie spięty, poza tym – co
uświadomiła sobie z całą mocą – bez wątpienia próbował się od niej odciąć.
Wciąż uczyła się działania więzi, a jednak wywnioskowanie tego, że chłopak
jakkolwiek próbował na nią wpłynąć, przyszło jej zaskakująco łatwo.
Sęk w tym,
że Liz i tak wiedziała swoje. Do tej pory poczuła i zaobserwowała
dość, by wiedzieć, że Damien dosłownie odchodził od zmysłów. Bez wątpienia
ulżyło mu, kiedy na własne oczy przekonał się, że Alessia była cała (na tyle,
na ile było to możliwe), ale to nie zmieniało najważniejszego – a więc
tego, że mógłby czuć się bezradnie. Liz zacisnęła usta, mimowolnie zastanawiając
się, czy poruszenie tematu ewentualnych wyrzutów sumienia było dobrym pomysłem.
Zresztą jeśli ktoś powinien je odczuwać, to zdecydowanie ona, a nie było
Uzdrowiciel, który na własne życzenie oddał jej wszystko, co miał do
zaoferowania.
Milczenie
przeciągało się, choć to równie dobrze mogło być spotęgowanym przez zmęczenie
wrażeniem. Liz raz jeszcze potrząsnęła głową, jednocześnie przesuwając się na
tyle, by poczuć bijące od Damiena ciepło. Miała ochotę się w niego wtulić,
gotowa przysiąc, że w ten sposób uczyniłaby wszystko łatwiejszym, o ile
to w ogóle było możliwe.
– Nie
żałuję, jeśli masz jakieś wątpliwości – oznajmiła pod wpływem impulsu. Brwi
Damiena powędrowały ku górze, ale nie skomentował tych słów w żaden
sposób. Wykorzystała to milczenie, by swobodnie mówić dalej. – Chociaż to było…
– Wzruszyła ramionami. Palcami bezwiednie potarła nadgarstek w miejscu, w którym
wgryzła się Alessia. Skóra w tamtym miejscu wciąż wydawała się dziwnie
wrażliwa, choć po samym ugryzieniu praktycznie nie pozostał nawet ślad. – Ale to
twoja siostra. A ja zrobiłam to, co chciałam.
– Liz…
– Miałeś zabrać
mnie w jakieś wygodniejsze miejsce, prawda? – przerwała mu, siląc się na
pogodny ton. – Twój dziadek ma rację, a my musimy odpocząć. Wspominałam,
że robisz się nieznośny, kiedy źle się czujesz?
Spojrzał na
nią tak, jakby widział ją po raz pierwszy. Miała wrażenie, że jego zazwyczaj
czekoladowe oczy pociemniały, chociaż nie była pewna czy to w ogóle
możliwe. Nieśmiertelni byli dziwni, o ile to określenie choć po części
oddawało pełnię problemów, z którymi wiązało się zadawanie z tymi
istotami. W tym świecie wciąż czuła się jak dziecko, powoli ucząc
wszystkiego, co wiązało z osobami, które znała od przynajmniej kilku lat.
Co więcej, Liz wciąż czuła się skołowana, choć pierwszy szok minął już jakiś
czas temu. Mimo wszystko wciąż żałowała wszystkiego, co musiało się wydarzyć,
by zdołała wziąć się w garść.
Z tym, że
to teraz nie miało znaczenia. Powtarzała to sobie niczym mantrę, robiąc
wszystko, byleby uwierzyć w prawdziwość tego stwierdzenia. Dla odmiany
chciała być silna, o ile w Mieście Nocy to w ogóle było możliwe,
skoro na każdym kroku napotykała coś, co wytrącało ją z równowagi. Z drugiej
strony, dopiero co pozwoliła się ukąsić i wyszła z tego cało, zresztą
jak i z wizyty w miejscu, które niejako wydawało się stanowić
ośrodek władzy.
A król był
całkiem miły. To nic, że widziała go raptem przez kilka minut.
– Nieznośny…
– mruknął Damien. Wzniósł oczy ku górze, ale przynajmniej w końcu ruszył
się z miejsca. Wciąż wyglądał na spiętego, ale przynajmniej przestał
okazywać to w aż tak otwarty sposób. Liz nie była pewna czy to dobrze, czy
może wręcz przeciwnie, ale najwyraźniej na dobry początek musiało wystarczyć. –
Zresztą nieważne. Czeka nas mały spacer, o ile to ci nie przeszkadza. No i ominiemy
miasto, ale tak będzie lepiej.
– Coś złego
by się stało, gdybyśmy poszli do centrum? – zapytała, rzucając mu zaciekawione
spojrzenie.
Zacisnął
usta.
–
Teoretycznie nie, zwłaszcza że jesteś ze mną. W normalnym wypadku bardzo
chętnie bym ci wszystko pokazał – stwierdził, jednak coś w jego tonie dało
jej do zrozumienia, że to niekoniecznie była prawa – ale w tej sytuacji
nie mamy o czym mówić.
Wzdrygnęła
się, momentalnie przypominając o wszystkim, co usłyszała na temat
nieudanych uroczystości. Chcąc nie chcąc wiedziała więcej niż mogłaby sobie
tego życzyć. Do tej pory pamiętała Riddleya i to jak czuła się po
wilkołaku. Ten przynajmniej jej nie skrzywdził i najwyraźniej był kimś,
kogo może nawet mogłaby określić mianem zaufanego, ale wspomniany Charon…
Widziała
Alessię. To jej wystarczyło, zwłaszcza że dziewczyna mimo wszystko była nieśmiertelną
– a więc kimś o wiele silniejszym od Liz.
Fala ciepła
jak na zawołanie rozeszła się po całym jej ciele. Znów poczuła palenie w miejscu,
w którym znajdowały się tatuaże – mrowienie subtelniejsze niż wcześniej,
ale jednak obecne. W pośpiechu skrzyżowała ramiona na piersiach, obejmując
się ciasno, jakby w ten sposób mogła ochronić się nie tylko przed chłodem,
ale przede wszystkim tym, co działo się wokół niej.
Damien
rzucił jej przenikliwe, troskliwe spojrzenie. Coś w wyrazie jego twarzy
złagodniało, kiedy wyciągnął ku niej rękę.
– Może
lepiej się pośpieszmy – zasugerował, a Liz mimowolnie pomyślała, że musiał
źle zinterpretować jej zachowanie. To nie chłód stanowił największy problem. –
Chociaż szybciej byłoby, gdybym wziął cię na ręce. Możemy pobiegnąć albo…
– Dziękuję
bardzo, umiem chodzić – obruszyła się, w pośpiechu odsuwając na bezpieczną
odległość. – I tak muszę się uspokoić i… Hm, prowadź.
Mimo
wszystko jako pierwsza ruszyła ku bramie, w duchu błogosławiąc fakt, że
nie była skołowana aż tak, by pomylić kierunki. Usłyszała westchnienie, a chwilę
później Damien dosłownie zmaterializował się u jej boku. Nawet się nie wzdrygnęła,
choć jeszcze jakiś czas temu błyskawiczne poruszanie jak nic przyprawiłoby ją o zawał
serca.
– Na pewno?
– nie dawał za wygraną. – Dlaczego musisz być taka uparta?
– Ja?
Powiedział facet, którego razem z Alessia prawie musiałyśmy donieść do
domu – prychnęła. – A ty i tak udawałeś, że wszystko w porządku.
– Bo było.
Prawie
udało jej się uśmiechnąć. To, że mogliby tak po prostu iść i żartować, wciąż
wydawało się nienaturalne.
– Na pewno –
rzuciła z przesadnym wręcz entuzjazmem. – Więc ze mną też wszystko w porządku,
a spacer po lesie jeszcze nikomu nie zaszkodził. Prowadź – powtórzyła, a Damien
jedynie westchnął, w końcu przyjmując do wiadomości to, że mówiła
poważnie.
Nie
zaprotestowała, gdy jak gdyby nigdy nic ujął ją za rękę. Na to akurat mogła mu
pozwolić, zwłaszcza że ze wzajemnej bliskości było coś kojącego. Teraz gdy
zostali sami, przebywanie ze sobą okazało się w pełni naturalne, jak i za
każdym razem, gdy przesiadywali sami w jego pokoju. Co prawda wciąż była w stanie
wyczuć bijące od Damiena napięcie, ale to również zelżało, powoli schodząc gdzieś
na dalszy plan. Liz była gotowa przysiąc, że w tamtej chwili oboje byli
świadomi przede wszystkim zmęczenia, choć i to nie było aż tak intensywne,
jak mogłaby tego oczekiwać.
Prawda była
taka, że nie wyobrażała sobie bezruchu. Gdyby mogła pobiec, zrobiłaby to, ale
sama – to, by ktokolwiek nosił ją na rękach, było absolutnie zbędne. Po tym jak
pozwoliła, żeby Miriam – demonica jakby nie patrzeć – wzbiła się z nią w powietrze
na ślubie Eleny, pęd wampirzej prędkości nie byłby żadnym wyzwaniem. Sęk w tym,
że perspektywa choćby i godzinnego spaceru wydawała się lepsza niż bezruch.
Jeszcze lepszym wydawała się Liz możliwość biegania, tak jak robiła to wielokrotnie
od czasu poznania prawdy. Co prawda podejrzewała, że z perspektywy Damiena
okazałaby się nieznośnie wolna, ale…
Dookoła
panowała cisza, jednak to jej nie przeszkadzało. Las szczególnie nie różnił się
od tego, który otaczał dom Licavolich, choć Elizabeth i tak poczuła się
nieswojo. To miejsce miało w sobie coś, co wzbudzało niepokój, choć
wrażenie to równie dobrze mogło brać się ze świadomości przebywania w zamieszkałym
przez nieśmiertelnych Mieście Nocy. To, że Damien raz po raz czujnie rozglądał
się dookoła, kurczowo ściskając jej dłoń, również okazało się dość wymowne. W pamięci
miała również rozmowę o łowcy, który polował na Beatrycze i Elenę, i choć
zdawała sobie sprawę z tego, że bezimienny byt nie miał powodu, by podążać
akurat za nimi, mimo wszystko poczuła się zagrożona. Zresztą jaką różnicę tak
naprawdę stanowiło zagrożenie ze strony wspomnianego łowcy albo pierwotnego
wilkołaka, który lubił bawić się swoimi ofiarami…?
Nie chciała
o tym myśleć. Co prawda przyszło jej to z trudem, ale jakimś cudem zdołała
się wyłączyć, w pewnym momencie po prostu idąc przed siebie. Pozwalała, by
Damien prowadził ją w gęstwinę nawet wtedy, gdy przechodzili ścieżkami,
które zdecydowanie nie sprawiały wrażenia takich, którymi ktokolwiek uczęszczał
na co dzień. Wtedy też do Elizabeth dotarło, co jeszcze wyróżniało otaczający
ich las – swoista dzikość, której nie dało się doświadczyć w tak wielkiej
metropolii jak Seattle. W tym miejscu łatwo mogła wyobrazić sobie
polującego drapieżnika, nawet takiego o ludzkich kształtach.
Z jakiegoś
powodu w równym stopniu ją to przerażało, co i… fascynowało.
Nie miała
pewności jak długo trwali w ciszy. Nie pytała o nic, koncentrując się
na marszu, bliskości Damiena i mętliku w głowie. Pozwalała myślom
swobodnie przepływać przez jej umysł, z niejaką ulgą odkrywając, że dzięki
temu naprawdę czuła się spokojna. Co prawda na usta cisnęły jej się dziesiątki
pytań, ale nie zadała żadnego z nich, pozwalając, by wszystko toczyło się
swoim tempem. Damien i tak wyglądał na zdenerwowanego, a ona nie
chciała dodatkowo go dręczyć.
– Prawie
jesteśmy – oznajmił w pewnym momencie, przystając tak gwałtownie, że
prawie na niego wpadła. – To pierwsze miejsce, które przyszło mi do głowy i… naprawdę
chciałbym ci je pokazać – przyznał, ostrożnie dobierając słowa. – Choć może
powinienem był zapytać. Równie dobrze mogliśmy zostać w Niebiańskiej Rezydencji
i…
– Dlaczego
się przede mną tłumaczysz? – zapytała, rzucając mu zaciekawione spojrzenie. –
Jestem tutaj, tak?
– Ja tylko…
– Gdzie
jesteśmy? – weszła mu w słowo, choć tak naprawdę nie oczekiwała odpowiedzi.
Nie zaprotestował,
kiedy oswobodziła dłoń z jego uścisku i wyminęła go, decydując się
ruszyć przodem. W tej części lasu ścieżka była o wiele bardziej
wyraźna i wydawała się prowadzić do konkretnego miejsca. Jakby tego było
mało, Liz zauważyła, że drzewa zaczynały rosnąć rzadziej, zwiastując choć
odrobinę wolnej przestrzeni.
Właściwie
sama nie była pewna, czego się spodziewała. Kiedy w końcu dostrzegła majaczący
w pobliżu dom, przystanęła i uśmiechnęła się blado, mimo wszystko zaskoczona.
Był o wiele mniejszy od Niebiańskiej Rezydencji, co jednak nie odejmowało
mu uroku. Wręcz przeciwnie – piętrowy budynek emanował ciepłem, choć na
pierwszy rzut oka wyglądał na opustoszały. Powiodła wzrokiem po uśpionym
zimowym krajobrazie, zwracając uwagę zarówno na zalegający na ziemi śnieg, jak i uśpione
rośliny. Dostrzegła ścieżkę prowadzącą na tyły, a także coś, co wyglądało
jak niewielki sad owocowy, choć z racji pory roku nie potrafiła stwierdzić
czy jej przypuszczenia były słuszne. W ciemnościach i tak nie była w stanie
wychwycić zbyt wielu szczegółów, chociaż z zaskoczeniem odkryła, że zmysły
i tak podsuwały jej więcej, aniżeli mogłaby się spodziewać. Z drugiej
strony, może to Damien nieświadomie przekazywał jej informacje, których w innych
wypadku nie miałaby szans pozyskać.
– Dziwnie
wrócić do domu i to zwłaszcza z tobą – usłyszała za plecami. Wyczuła
ruch, kiedy Damien w pośpiechu przesunął się bliżej. – To takie…
– Chyba się
domyślam.
Rozluźniła
się, kiedy ułożył dłonie na jej ramionach. Pozwoliła, żeby ją objął, tuląc do
siebie w niemalże kurczowy sposób. Coś w jego dotyku przyprawiało ją o dreszcze,
choć trochę pozwalając jej nad sobą zapanować. Miała wrażenie, że wpływali na
siebie nawzajem, kojąc się w sposób, którego po wszystkim, co się
wydarzyło, potrzebowali najbardziej.
– Swoją
drogą, tam dalej są stajnie – rzucił Damien i zabrzmiało to tak lekko i pogodnie,
jakby właśnie prowadzili niezobowiązującą konwersację. Liz zadrżała, kiedy
ciepły oddech musnął jej kark. – I konie, oczywiście, o ile też nie
wybrały się na spacer.
– Zostawiliście
konie same sobie? – zapytała z niedowierzaniem. Samo to, że mogliby je
posiadać, nie zaskoczyło jej aż do tego stopnia. O ile się nie myliła,
rodzice Eleny mieli prywatną wyspę. Przy czymś takim stadnina wypadała naprawdę
skromnie. – Jest środek zimy! Może się nie znam, ale…
– Och,
poradzą sobie – stwierdził z przekonaniem. – Jak je znam, to pewnie
polują. No i raczej nie obrażą się za nas bardziej niż po wieku, który
spędziły same… Już dawno zdziczały. Zresztą Layla czasem ich dogląda.
Otworzyła i zaraz
zamknęła usta, przez moment mając wrażenie, że mówił do niej w jakimś
innym języku. Polujące dzikie konie… Polujące dzikie konie, które miałyby sobie
liczyć przynajmniej wiek i byłyby wstanie o coś się obrazić?!
– Co
znaczy, że… poszły polować?! – wykrztusiła, odwracając się tak gwałtownie, że
chyba jedynie cudem nie znokautowała przy tym Damiena.
– O rany,
wybacz! – zreflektował się pośpiesznie, odskakując na bezpieczną odległość.
Wyrzucił obie ręce ku górze w poddańczym geście. – W tym miejscu tak
łatwo mi zapomnieć, że powinienem… – Westchnął, po czym wzruszył ramionami. – Tak
naprawdę nie chcę cię okłamywać, skoro nie muszę. Konie, o których
mówiłem, nie są takie zwykłe. Należały do matki mojego ojca, więc…
– Chcę
wiedzieć ile lat w takim razie ma Gabriel? – wymamrotała, nie kryjąc
oszołomienia. Skoro mówił o całym wieku…
Dobry Boże,
wiedziała, że nieśmiertelni żyli długo. W zasadzie wspomniana
nieśmiertelność mówiła sama za siebie, zresztą bracia Eleny zdążyli uświadomić
jej to i owo, kiedy nabrali pewności, że już nie muszą udawać ludzi, ale…
– Może na
razie nie wnikajmy w szczegóły? – zaproponował z wahaniem Damien.
Zaśmiał się nerwowo, w pośpiechu szukając sposobu na zmianę tematu. –
Wybacz mi aż taką bezpośredniość. Ciągle zapominam, że ty… Chociaż wiesz, nieśmiertelne
konie nie są aż tak szokujące jak miasto wampirów, prawda?
Prychnęła, przez
moment sama niepewna czy powinna się śmiać, czy może płakać. Najgorsze w tym
wszystkim było to, że Damien niejako trafił w sedno – zdążyła już usłyszeć
dość, by stajnia pełna dziwnych zwierząt nie szokowała jej aż tak bardzo.
No i była
tutaj. To mówiło samo za siebie, jeśli chodzi o ewentualne istnienie jej
zdrowego rozsądku.
Ze świstem
wypuściła powietrze, choć tym razem nie była w stanie tak po prostu się
uspokoić.
– Powiedz
mi tylko jedną rzecz – powiedziała w końcu, starannie dobierając słowa. –
Te konie… Mówiąc o polowaniu nie miałeś na myśli szukania trawy do
skubania, prawda?
Tak
naprawdę wcale nie była pewna, czy chciała poznać odpowiedź na to pytanie. Z drugiej
strony, skoro już zabrnęli aż tak daleko…
– Naprawdę
wątpię, by znalazły jakąkolwiek trawę w takich warunkach.
Wydała z siebie
coś z pogranicza jęknięcia i nerwowego śmiechu. Na nic więcej nie
było ją stać, więc po prostu skinęła głową i na nieco drżących nogach
ruszyła przed siebie. Cóż, sama chciała. Zresztą w obecnych
okolicznościach już nic nie miało wytrącić ją z równowagi bardziej od
tego.
– Cudownie –
wymamrotała bardziej do siebie niż kogokolwiek innego. – Ale przynajmniej wiem o tobie
coś nowego. Najpewniej potrafisz jeździć konno.
– Alessia
jest w tym lepsza ode mnie – poprawił łagodnie.
Liz prawie udało
się uśmiechnąć. Kolejny raz uderzyła ją niezwykła czułość z jaką
wypowiadał się o siostrze.
– A Elena
lepiej radzi sobie z szermierka – rzuciła zaczepnym tonem, próbując zająć
czymś myśli.
– Elena wcale
nie… – obruszył się, wyraźnie rozdrażniony, gdy przypomniała mu niedawne
upokorzenie. Urwał, w zamian decydując się w pośpiechu z nią
zrównać. Kiedy Liz spojrzała na niego kątem oka, z niejaką ulgą odkryła,
że się rozluźnił. – Zresztą nieważne. Chcesz zobaczyć stajnię? Kiedyś mógłbym zabrać
cię na przejażdżkę, gdybyś miała ochotę. Te młodsze całkiem nieźle reagują na
ludzi.
– Może
kiedy indziej – rzuciła w panice. Dobry Boże, tego jeszcze jej brakowało,
by zastanawiać się, czy któryś z koni przypadkiem nie zdecyduje się jej
pogryźć! Jakby mało było, że już dała się ukąsić Alessi… – Dom. Przyszliśmy
tutaj, żeby zobaczyć dom – wymamrotała nerwowo.
Damien
skinął głową, co przyjęła z ulgą. Mimo wszystko nie mogła się pozbyć
wrażenia, że go bawiła, choć sama nie była pewna dlaczego. Wiedziała za to, że jej
obecność sprawiała mu przyjemność, nawet jeśli myślami nadal wydawał się być
gdzieś daleko. Czuła, że ją obserwował, uważnie śledząc każdy krok i kolejne
reakcje.
Nie musiał
jej prowadzić, ale i tak nie zaprotestowała, kiedy znów objął ją
ramieniem. Nie była pewna, czego spodziewać się po samym domu, zwłaszcza gdy
okazało się, że drzwi były otwarte. Rzuciła Damienowi zaniepokojone spojrzenie,
spodziewając się, że jakkolwiek to skomentuje, ale nic podobnego nie miało
miejsca. Zachowywał się tak, jakby otwarte drzwi wejściowe w opustoszałym
domu były czymś najzupełniej normalnym.
Oczywiście, że tak, odezwał się cichy
głosik w jej głosie. Zawahała się, z wrażenia omal nie potykając przy
przekraczania progu. Dlaczego ktokolwiek
miałby zamykać je w tym miejscu…?
Mimowolnie
pomyślała o Jasonie, jakoś nie wątpiąc, że nawet najlepszy system
przeciwwłamaniowy i pancerne zabezpieczenia nie powstrzymałyby go przed
wejściem… Cóż, w zasadzie gdziekolwiek. Dla istot nieśmiertelnych drzwi
pozostawały co najwyżej niewielką niewygodą. W tamtej chwili do Liz z całą
mocą dotarło, że ktoś musiałby naprawdę upaść na głowę, by próbować włamać się
do któregokolwiek z budynków w Mieście Nocy.
Przestała o tym
myśleć, kiedy znaleźli się w środku. Tam również panował półmrok, ale i tak
powiodła wzrokiem dookoła, w ciemnościach próbując doszukać się
jakichkolwiek szczegółów.
– Woda i prąd
powinny działać. Idę zająć się ogrzewaniem – rzucił Damien, w pośpiechu
przemykając tuż obok niej. – Rozgość się, co? Tam jest salon – dodał, kiwając
głową w odpowiednim kierunku.
Nie zdążyła
mu odpowiedzieć, bo prawie natychmiast zniknął jej z oczu. Została sama, wciąż
zdezorientowana i otoczona ciemnością.
Cóż… Po rozmowie o polujących koniach
nie może być dziwniej, prawda?
Tyle że
wcale nie była tego taka pewna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz