24 lutego 2019

Dwieście trzydzieści osiem

Elizabeth

Czujnie rozglądała się dookoła. Wciąż czuła się jak we śnie, nie mogąc pozbyć wrażenia, że w każdej chwili mogłoby się okazać, że wszystko, co widziała, w rzeczywistości pozostawało wytworem jej wyobraźni. To w gruncie rzeczy wcale nie byłoby takie dziwne. Krwiożercze konie, miasto wampirów i wilkołaki zdecydowanie nie brzmiały jak coś, czego w normalnych warunkach doświadczało się na co dzień.
Tyle że czuła się z tym zadziwiająco dobrze. Nie była pewna czy istniał jakiś limit dziwnych doświadczeń, po którego przekroczeniu każde kolejne jawiło się jako coś normalnego. Jeśli tak, wszystko wskazywało na to, że dotarła do granicy, bo czuła przede wszystkim oszołomienie i… spokój. Ufała Damienowi, z kolei coś w domu, do którego ją przyprowadził, przynosiło jej ulgę. Być może to świadomość, że znów znajdowała się w miejscu, które niedawno zamieszkiwali Licavoli, miała z tym jakiś związek – przy kim jak przy kim, ale przy tej rodzinie Liz czuła się naprawdę bezpieczna – jednak niezależnie od przyczyny, liczyło się, że w końcu zdołała się rozluźnić.
Raz jeszcze spojrzała w ślad za Damienem, ale ostatecznie powstrzymała się przed zawołaniem go. Bez pośpiechu ruszyła w stronę salonu, z uwagą wodząc wzrokiem po pogrążonym w półmroku wnętrzu. Dom był mniejszy od tego, który zajęli w Seattle, ale to jedynie czyniło go bardziej przytulnym. Na pierwszy rzut oka wszystko wskazywało na to, że Licavoli większość rzeczy zostawili na miejscu, jakby w przyszłości planowali wrócić do Miasta Nocy. Nie miała pewności, co o tym sądzić, ale widok zakurzonych mebli miał w sobie coś kojącego. Czułaby się o wiele dziwniej, gdyby nagle znalazła się w otoczeniu nagich ścian i zakurzonych podłóg.
Na moment przystanęła w progu, już na wstępie zwracając uwagę na najbardziej rzucający się w oczy element wystroju. To marmurowy kominek w pierwszej kolejności przyciągnął jej wzrok. Choć widok paleniska nie powinien szokować, coś w jego obecności sprawiło, że Liz momentalnie zdecydowała się podejść bliżej. Dopiero w niewielkiej odległości i po dokładniejszych oględzinach zauważyła, że białą powierzchnię zdobiły misterne kwiatowe wzory – piękne, subtelne i tak niezwykłe, że mimowolnie zdecydowała się ich dotknąć, by upewnić się, że były prawdziwe. Ostrożnie przesuwała palcami po zdobieniach, coraz bardziej zafascynowana.
– To replika – usłyszała za plecami głos Damiena. Wzdrygnęła się, instynktownie odskakując i czując trochę jak przyłapane na gorącym uczynku dziecko. Jej towarzysz jedynie uśmiechnął się przepraszająco, bez pośpiechu podchodząc bliżej. – Taki sam kominek znajduje się w rodzinnym domu mojego ojca we Włoszech. – Damien wzruszył ramionami. – Gabriel zawsze bywał nostalgiczny… No i chyba podobał się mamie, więc miał kolejny argument, by go tu postawić.
– Dalej się martwisz – stwierdziła pod wpływem impulsu.
Prawie natychmiast pożałowała tych słów, widząc, że chłopak się skrzywił. Zauważyła, że nerwowym ruchem przeczesał już i tak zmierzwione włosy palcami, być może nawet nie zdając sobie sprawy z tego, co robił. Spędziła z Damienem dość czasu, by z wprawą interpretować jego emocje, nawet jeśli czasami to wciąż bywało problematyczne.
– Nie mówmy o tym teraz – zaproponował pośpiesznie, zanim zdążyła zadecydować czy pociągnięcie tematu miałoby sens. – Rozpalimy ogień? Włączyłem ogrzewanie, ale do czasu aż zrobi się cieplej…
W gruncie rzeczy wcale nie pytał jej o zdanie. W milczeniu obserwowała go, kiedy zaczął krążyć po pokoju, szukając tego, co mogłoby być mu potrzebne. Kolejny raz uderzyło ją to, że dom mimo wszystko nie wyglądał na opustoszały – raczej tak jakby czekał, choć sama nie była pewna na noc. Sam Damien poruszał się po nim w pełni swobodny sposób, a Liz była gotowa przysiąc, że bliskość tego miejsca była mu na rękę. Nie potrafiła tego nazwać, ale od chwili, w której znalazła się w Mieście Nocy, wyczuwała coś, co po prostu nie dawało jej spokoju. To było jak rodzaj napięcia, które na każdym kroku przypominało, że choć znajdowała się w miejscu, które nie było dla niej stworzone, dla kogoś takiego jak Damien pozostawało idealne.
Bezwiednie potrząsnęła głową. Myślami była daleko, raz po raz rozpamiętując wszystko, co wydarzyło się w ciągu zaledwie kilku godzin. Wciąż czuła się przytłoczona nadmiarem wrażeń i bodźców, ale stojąc w pogrążonym w półmroku salonie Licavolich dziwnie łatwo potrafiła przejść z tym do porządku dziennego.
Chwilę obserwowała Damiena, kiedy przyklęknął przy palenisku. Poruszał się w pełni ludzkim, nieśpiesznym tempem, przesadną wręcz uwagę wydając się poświęcać każdemu kolejnemu ruchowi. Znała to doskonale – tę skrupulatność i metodyczność, mającą na celu rozproszyć myśli. Było w tym coś fascynującego, zwłaszcza że w tamtej chwili bardziej niż zazwyczaj przypominał jej człowieka, ale… wiedziała przecież, że musiało kryć się za tym coś więcej. Była pewna, że odwiedziny u Alessi go uspokoiły, ale wszystko wskazywało na to, że mimo wszystko się przeliczyła.
Uciekła wzrokiem gdzieś w bok, gorączkowo zastanawiając nad tym, co powinna powiedzieć. Wiedziała przecież, że zdecydowanie zbyt wiele uwagi poświęcał również jej, czekając na każdą kolejną reakcję i słowo. Wciąż spoglądał na nią tak jakby sądził, że kolejny raz mogłaby zareagować jak po tym nieszczęsnym balu i oznajmić, że sytuacja ją przerosła. To bolało, choć Liz dobrze wiedziała, że zasłużyła sobie na taką podejrzliwość. W gruncie rzeczy sama obawiała się, że w którymś momencie okaże się zbyt słaba, by to udźwignąć.
Ale teraz była z nim, za punkt honoru biorąc sobie to, by podnieść go na duchu. Nie miała pojęcia jak tego dokonać, a tym bardziej czy to w ogóle było możliwe, ale…
– Dlaczego wyjechaliście? – zapytała, zadając pierwsze pytanie, które przyszło jej do głowy. Podeszła bliżej kominka, pierwszy raz zwracając uwagę nie tylko na zdobienia, ale również ustawione na nim zdjęcia. Ostrożnie ujęła jedną z ramek, by móc uważniej przyjrzeć się oprawionej w nią fotografii. – Od Eleny wiem, że rodzice chcieli dla niej jak najnormalniejszego życia. Jak zdążyłam poznać Cullenów, ma to sens. Ale ty…
Urwała, ostatecznie ograniczając się do wzruszenia ramionami. Licavoli byli inni i czuła to od samego początku. To nie tak, że już na wstępie sugerowali, że nie są ludźmi – zwłaszcza Damienowi udawanie wychodziło świetnie – ale mimo wszystko nie jawili jej się w tak naturalny sposób jak Cullenowie. Nie miała pojęcia czy w przypadku istot, które regularnie miewały do czynienia ze śmiercią, jakakolwiek normalność wchodziła w grę.
Westchnęła w duchu, nagle znów zagubiona. Nie wątpiła, że te dwie rodziny były ze sobą powiązane, ale i tak była w stanie zauważyć różnicę. Styl życia bliskich Eleny jakoś bardziej pasował jej do osób, które pragnęły obcować z ludźmi – „wegetarianizm” i wszystko, co wiązało się z pełni pacyfistycznym podejściem. Pomijając to, że jej najlepsza przyjaciółka wyszła za demona, z łatwością mogła wyobrazić sobie Cullenów jako ludzi. Cóż, wierzyła w to przez całe lata, choć zarazem od początku czuła, że ta rodzina miała w sobie coś nie do końca normalnego.
W przypadku Licavolich coś mimo wszystko jej nie pasowało. Czas, który spędziła w ich domu, również mówił sam za siebie. Dlaczego mieliby przenosić się do wielkiej metropolii, skoro mogli zostać w znajomym Mieście Nocy, na dodatek takim, gdzie nikt nie zmuszałby ich do udawania i ukrywania tego, że trzymali krew w lodówce…?
– Przede wszystkim przez Joce – wyjaśnił Damien takim tonem, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie. Wyprostował się, w milczeniu wpatrując w stopniowo nabierający siły ogień, który z wolna pochłonął kawałek ułożonego na palenisku drewna. Jasny blask padł na jego twarz, sprawiając, że nieśmiertelny wydał się jej jeszcze bledszy niż do tej pory. – Wierz mi bądź nie, ale mała nie miałaby tutaj życia.
– Przez to co robi? Ale…
– Nie. Wtedy do głowy by nam nie przyszło, że mogłaby… – Urwał i westchnął przeciągle. – Ale Jocelyne wciąż bliżej do człowieka niż nieśmiertelnej. Widzisz… W mieście funkcjonuje Akademia – podjął, starannie dobierając słowa. – Swoją drogą, sam ją kończyłem. W zasadzie my wszyscy, może pomijając Claire… Tak czy siak, wysłanie człowieka do szkoły pełnej nieśmiertelnych to zły pomysł. Tym gorszy, jeśli chodzi o zagubioną i mocno rozchwianą nastolatkę, u której dopiero co zaczęły rozwijać się telepatyczne zdolności.
Elizabeth słuchała go, wciąż będąc w stanie co najmniej milczeć. W pewnym momencie co prawda chciała zadać jedno z wielu pytań, które przyszło jej do głowy, ale w ostatniej chwili z tego zrezygnowała. W zamian jak na zawołanie pomyślała o zamieszaniu, które w liceum wywiązało się po tym jak spanikowana Joce skończyła na skraju szkolnego dachu. Jeszcze długo po tym Liz słyszała plotki, które sprawiały, że miała ochotę komuś przyłożyć. Ludzie bywali okrutni, a coś w słowach Damiena uprzytomniło jej, że to samo można było powiedzieć również o nieśmiertelnych dzieciach.
Biedna dziewczyna…
Mogła tylko zgadywać, co wydarzyło się w Mieście Nocy, skoro Gabriel i Renesmee zadecydowali o przeprowadzce, ale to i tak nie było ważne. Liczyło się, że to wyglądało tak, jakby siostra Damiena nie pasowała do żadnego z tych światów – ani ludzkiego, ani właściwego istotom nocy. To i fakt, że poruszała się gdzieś na granicy życia i śmierci zdecydowanie niczego nie ułatwiało.
– Szczerze mówiąc zastanawiam się, czy to faktycznie był taki dobry pomysł – doszedł ją wciąż zamyślony, dziwnie odległy głos Damiena. – To miejsce jest trochę jak magnes… I wielokrotnie słyszałem, że jeśli ktoś raz wkroczył do Miasta Nocy, prędzej czy później tutaj wróci. Spędziłem tu prawie całe życie, a to coś znaczy. – Zawahał się na moment. – Seattle nie przyniosło nam niczego dobrego…
– I to z mojej winy – stwierdziła, nim zdążyła ugryźć się w język.
Damien błyskawicznie zwrócił się w jej stronę. Poderwał się tak gwałtownie, że aż się wzdrygnęła, zwłaszcza że do tej pory poruszał się ludzkim tempem. Zesztywniała, kiedy w ułamku sekundy dosłownie zmaterializował się tuż przed nią, dłonie zaciskając bezpośrednio na jej ramionach.
– A wydawało mi się, że nie zamierzasz pozwolić mi się obwiniać – oznajmił wprost, przy okazji uświadamiając jej, że doskonale zdawał sobie sprawę z tego, o czym myślała. Otworzyła usta, chcąc zaprotestować, jednak nie miała po temu okazji. – Skoro tak, sama również tego nie rób, zwłaszcza że ten temat już omawialiśmy.
– Ale…
Damien potrząsnął głową.
– Nie masz wpływu na swoją rodzinę. Z kolei ja zrobiłem coś, czego żałuję, nawet jeśli… Och, tak. – Na moment urwał, a jego twarz wykrzywił grymas. – Czuję się cholernie bezradny, bo nie mogę pomóc Alessi. Spodziewałem się, że kiedyś do tego dojdzie, ale i tak… – Znów zamilkł, wyraźnie mając problem ze sformułowaniem spójnych myśli. Jakakolwiek forma przekleństwa wciąż dziwnie brzmiała w jego ustach. – Nieważne. Po prostu spójrz na to, co się wydarzyło. Miasto Nocy nie jest bezpieczniejsze od Seattle i to nawet dla nas.
Uświadomiła sobie, że miał rację, ale wcale nie poczuła się dzięki temu lepiej. Może i atak wilkołaka można było porównać do zagrożenia ze strony łowców, ale to wciąż brzmiało nienaturalnie. Wszystko, co wiązało się z tym światem, najzwyczajniej w świecie szokowało.
– W porządku – powiedziała w końcu, próbując załagodzić sytuację. – Zresztą nie pojechałam z tobą po to, by cię dręczyć. A tym bardziej nie żałuję tego, że pomogłam twojej siostrze.
– Wciąż jestem ci za to wdzięczny.
– Więc domyśl się, co czuję ja po wszystkim, co zrobiłeś dla mnie – oznajmiła bez chwili wahania. – Tylko że nie o to w tym wszystkim chodzi, Damien.
Spojrzał na nią dziwnie, nagle zdezorientowany. Wiedziała, że plotła od rzeczy, ale nie była w stanie niczego na to poradzić. Przez chwilę mierzyła go wzrokiem, świadoma wyłącznie tego, że wciąż zaciskał dłonie na jej ramionach. Nie bolało i to uprzytomniło jej, że w pełni nad sobą panował; co prawda do głowy by jej nie przyszło, że akurat Damien miałby ją skrzywdzić, ale to nie zmieniało faktu, że się o niego martwiła. To, że był podenerwowany, pozostawało dla Liz aż nazbyt jasne, tym bardziej że wciąż miała dostęp do łączącej ich więzi.
– Więc w czym rzecz? – zapytał łagodnie. – Twoje emocje… są dziwne, Liz. I naprawdę nie jestem pewien, co o tym myśleć.
– A czy to ma znaczenie? – Uniosła brwi, co najmniej zaskoczona. – Choć ten jeden raz przestań przejmować się moim samopoczuciem. Na tę chwilę się martwię, ale tylko o ciebie.
– O mnie?
Ledwo powstrzymała się przed wywróceniem oczami. Czy naprawdę właśnie to było dla niego najdziwniejsze w sytuacji?
– Oczywiście – obruszyła się. – Damien, na Boga, dawno nie widziałam cię tak zdenerwowanego. Nawet po tym jak upewniłeś się, że Alessia… Och, nie wmówisz mi, że nawet przez moment nie pożałowałeś tego, że nie możesz jej pomóc.
– Żałuję wyłącznie tego – oznajmił z naciskiem – że nie było mnie obok, bym mógł ją ochronić. To moja siostra. A ja już wiek temu obiecałem, że zrobię wszystko, byleby zapewnić jej bezpieczeństwo.
Mimowolnie zadrżała w odpowiedzi na te słowa, choć nie była pewna z jakiego powodu – przez niepokojący błysk, który pojawił się w jego łagodnych zazwyczaj oczach, czy może przez sam wydźwięk tych słów, a zwłaszcza sugestię ponad stu lat życia. Być może do tego drugiego powinna się przyzwyczaić, ale…
Bez słowa oswobodziła się z jego uścisku. Pozwolił jej na to, zabierając ręce w chwili, gdy tylko zdecydowała się zrobić krok w tył. Przez jego twarz przemknął cień, ale zapanował nad sobą zbyt szybko, by zdążyła przeanalizować targające nim emocje. To i tak okazało się mało istotne, bo aż nazbyt dobrze zdawała sobie sprawę z tego, co musiał sobie myśleć. Wtedy też pożałowała swojej reakcji, uprzytomniając sobie, że to wyglądało tak, jakby znów szukała drogi ucieczki, ale prawie natychmiast odrzuciła od siebie tę myśl. Nie, zdecydowanie nie zamierzała uciekać.
W dłoni wciąż trzymała zdjęcie w ramce, które zabrała z kominka. Na moment uniosła je na tyle, by w blasku ognia raz jeszcze spojrzeć na wspólną fotografie osób, które prędzej utożsamiłaby z rodzeństwem aniżeli rodziców z dziećmi. Co najwyżej wtulona w Renesmee Joce, na fotografii wyglądająca jakby miała co najwyżej dziesięć lat, mogłaby uchodzić za córkę obejmującej ją pół-wampirzycy – i to pod warunkiem, że Nessie wyglądałaby na dużo młodszą niż w rzeczywistości. Gabriel stał tuż obok, trzymając dłonie na ramionach żony i z błyskiem w oczach spoglądając na osobę, która zrobiła zdjęcie. Zdecydowanie nie wyglądał na kogoś dużo starszego od Alessi i Damiena, a przez jakże charakterystyczne dla Licavolich rysy twarzy, cała trójka wyglądała jak zgrane rodzeństwo.
Liz zacisnęła usta. Dziwnie było jej patrzeć na ten sielankowy obrazek, skoro wiedziała, co się działo. Renesmee wciąż się błąkała, pozbawiona ciała i jakiegokolwiek kontaktu ze światem materialnym, Gabriel zniknął, Joce wypłakiwała sobie oczy, Alessia prawie umarła, a Damien…
Cóż, Damien wyglądał na kogoś, kto z coraz większym trudem radził sobie z tym, co działo się wokół niego.
Czuła, że wciąż ją obserwował, kiedy odstawiła zdjęcie na swoje miejsce. Tym bardziej zaskoczył ją tym, że zdecydował ruszyć się z miejsca, bez pośpiechu obchodząc salon. Krążył po rozjaśnionym wyłącznie słabym blaskiem kominka pomieszczeniu, sprawiając wrażenie kogoś, kto był na dobrej drodze do tego, żeby wyjść z siebie i stanąć obok.
– Damien? – rzuciła z wahaniem, próbując łagodnie zwrócić jego uwagę.
Nie odpowiedział, ani nawet nie spojrzał w jej stronę. Coś ścisnęło Liz w gardle, ale nie próbowała naciskać, po prostu biernie obserwując, kiedy ruszył ku części kuchennej. Bez pośpiechu podążyła za nim, po czym oparła się o blat, przez krótką chwilę nie ufając sobie na tyle, by próbować ustać na nogach. Nawet słowem nie skomentowała momentu, w którym Damien wyjął z szafki kieliszki i starannie zamkniętą butelkę wina.
– Ulubione Gabriela – wyjaśnił. Skinęła głową, choć to nie zawartość butelki interesowała ją najbardziej. W gruncie rzeczy kamień spadł jej z serca, kiedy chłopak w końcu się odezwał i to w tak spokojny sposób. Nie wierzyła, że to oznaczało, że nagle wszystko wróciło do normy, ale wszystko wydawało się lepsze niż nic. – Nie wierzę, że to mówię, ale chyba tego potrzebuje… Chcesz?
Tak naprawdę i tym razem nie oczekiwał odpowiedzi. Liz i tak nie zamierzała protestować, bez słowa przyjmując wypełnioną do połowy lampkę. Kątem oka wciąż uważnie obserwując Damiena, przechyliła kieliszek na boki, pozwalając, by krwistoczerwony płyn zmieniał kształt. Zdecydowanie nie wyobrażała sobie, że skończy w kuchni dawnego domu Licavolich, pijąc wino z kuzynem Eleny – i to zwłaszcza tym, którego dziewczyna nie bez powodu nazywała „świętym”.
Sęk w tym, że w tamtej chwili w Damienie nie było niczego łagodnego. Gdyby miała oceniać, powiedziałaby, że o wiele bardziej przypominał Gabriela. W jego spojrzeniu było coś drapieżnego, zresztą jak i w ruchach, zaczynając od sposobu, w jaki uniósł kieliszek do ust, przy pierwszym podejściu pozbywając się niemalże połowy jego zawartości. Bijące od niego napięcie było tak wyczuwalne, że nie potrzebowała więzi, by je zidentyfikować. Co więcej udzielało jej się, choć robiła wszystko, by zachować spokój.
No i martwiła się. Nie o siebie, ale właśnie o Damiena, zwłaszcza że ten sprawiał wrażenie przede wszystkim zmęczonego i nader rozżalonego.
Bez pośpiechu wzięła łyk wina, przez moment koncentrując się przede wszystkim na smaku. Okazało się zadziwiająco słodkie, choć po kilku sekundach Liz wyczuła dziwny, gorzkawy posmak.
– Damien… – zaczęła raz jeszcze. Trwanie w ciszy zaczynało doprowadzać jej do szaleństwa.
Nie zareagował. W zamian po prostu dolał sobie wina, tym razem nie próbując ograniczać się do połowy kieliszka. Elizabeth z trudem powstrzymała jęk, mimowolnie zastanawiając nad tym czy wszystko naprawdę dążyło do tego, by mogła przekonać się, w jaki sposób Damien Licavoli zachowywał się po pijaku. Z drugiej strony, wszystko wydawało się lepsze od sytuacji, w której chłopak zrobiłby coś naprawdę głupiego – chociażby decydując się szukać oprawcy siostry.
Rzecz w tym, że tego nie chciała. Nie po to pofatygowała się aż do Miasta Nocy, by pozwolić Damienowi cierpieć z powodu czegoś, na co przecież nie miał wpływu. Chciała być silna, a pozwolenie na to, żeby się upił, raczej do tego nie prowadziło.
Odstawiła kieliszek na blat, obojętna na to, że wciąż był pełny. Z wolna przesunęła się bliżej, po czym bezceremonialnie wyjęła wino z rąk Damiena. Przyszło jej to zaskakująco łatwo, zwłaszcza że nie doczekała się protestu.
Wyczuła, że drgnął, kiedy ułożyła dłonie na jego torsie.
– Proszę…
Właściwie nie była pewna, czego od niego oczekiwała. Znów zabrakło jej tchu, ale zanim zdążyła choćby zastanowić się, co to oznacza, ich spojrzenia się spotkały i do Liz dotarło, że tak naprawdę nie musiała niczego mówić. To był jeden z tych momentów, w których słowa wydawały się absolutnie zbędne.
Wyczuła wahanie, ale sama nie pozwoliła sobie na wątpliwości. Uniosła się na palcach, by mieć szansę sięgnąć jego ust. Nawet nie musiała dopraszać się pocałunku, z nieopisaną wręcz ulgą przyjmując to, że odwzajemnił pieszczotę – i to w zdecydowany, gwałtowny wręcz sposób. Serce zabiło jej szybciej, gdy objął ją ramionami, zdecydowanym ruchem unosząc i sadzając na blacie. Usłyszała dźwięk tłuczonego szkła i to uprzytomniło jej, że potrąciła wino, ale to nie było ważne.
Zamknęła oczy. Mocniej objęła Damiena za szyję, po czym odchyliła głowę, pozwalając by wplótł palce we włosy.
Nie zaprotestowała, kiedy jego dłonie przesunęły się niżej. Gdy chwilę później porwał ją na ręce, po prostu mu się poddała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa