
Elizabeth
Czujnie rozglądała się dookoła.
Wciąż czuła się jak we śnie, nie mogąc pozbyć wrażenia, że w każdej chwili
mogłoby się okazać, że wszystko, co widziała, w rzeczywistości pozostawało
wytworem jej wyobraźni. To w gruncie rzeczy wcale nie byłoby takie dziwne.
Krwiożercze konie, miasto wampirów i wilkołaki zdecydowanie nie brzmiały
jak coś, czego w normalnych warunkach doświadczało się na co dzień.
Tyle że
czuła się z tym zadziwiająco dobrze. Nie była pewna czy istniał jakiś
limit dziwnych doświadczeń, po którego przekroczeniu każde kolejne jawiło się jako
coś normalnego. Jeśli tak, wszystko wskazywało na to, że dotarła do granicy, bo
czuła przede wszystkim oszołomienie i… spokój. Ufała Damienowi, z kolei
coś w domu, do którego ją przyprowadził, przynosiło jej ulgę. Być może to
świadomość, że znów znajdowała się w miejscu, które niedawno zamieszkiwali
Licavoli, miała z tym jakiś związek – przy kim jak przy kim, ale przy tej
rodzinie Liz czuła się naprawdę bezpieczna – jednak niezależnie od przyczyny,
liczyło się, że w końcu zdołała się rozluźnić.
Raz jeszcze
spojrzała w ślad za Damienem, ale ostatecznie powstrzymała się przed
zawołaniem go. Bez pośpiechu ruszyła w stronę salonu, z uwagą wodząc
wzrokiem po pogrążonym w półmroku wnętrzu. Dom był mniejszy od tego, który
zajęli w Seattle, ale to jedynie czyniło go bardziej przytulnym. Na
pierwszy rzut oka wszystko wskazywało na to, że Licavoli większość rzeczy
zostawili na miejscu, jakby w przyszłości planowali wrócić do Miasta Nocy.
Nie miała pewności, co o tym sądzić, ale widok zakurzonych mebli miał w sobie
coś kojącego. Czułaby się o wiele dziwniej, gdyby nagle znalazła się w otoczeniu
nagich ścian i zakurzonych podłóg.
Na moment
przystanęła w progu, już na wstępie zwracając uwagę na najbardziej rzucający
się w oczy element wystroju. To marmurowy kominek w pierwszej
kolejności przyciągnął jej wzrok. Choć widok paleniska nie powinien szokować, coś
w jego obecności sprawiło, że Liz momentalnie zdecydowała się podejść
bliżej. Dopiero w niewielkiej odległości i po dokładniejszych oględzinach
zauważyła, że białą powierzchnię zdobiły misterne kwiatowe wzory – piękne, subtelne
i tak niezwykłe, że mimowolnie zdecydowała się ich dotknąć, by upewnić się,
że były prawdziwe. Ostrożnie przesuwała palcami po zdobieniach, coraz bardziej
zafascynowana.
– To replika
– usłyszała za plecami głos Damiena. Wzdrygnęła się, instynktownie odskakując i czując
trochę jak przyłapane na gorącym uczynku dziecko. Jej towarzysz jedynie
uśmiechnął się przepraszająco, bez pośpiechu podchodząc bliżej. – Taki sam
kominek znajduje się w rodzinnym domu mojego ojca we Włoszech. – Damien
wzruszył ramionami. – Gabriel zawsze bywał nostalgiczny… No i chyba podobał
się mamie, więc miał kolejny argument, by go tu postawić.
– Dalej się
martwisz – stwierdziła pod wpływem impulsu.
Prawie
natychmiast pożałowała tych słów, widząc, że chłopak się skrzywił. Zauważyła,
że nerwowym ruchem przeczesał już i tak zmierzwione włosy palcami, być
może nawet nie zdając sobie sprawy z tego, co robił. Spędziła z Damienem
dość czasu, by z wprawą interpretować jego emocje, nawet jeśli czasami to wciąż
bywało problematyczne.
– Nie mówmy
o tym teraz – zaproponował pośpiesznie, zanim zdążyła zadecydować czy
pociągnięcie tematu miałoby sens. – Rozpalimy ogień? Włączyłem ogrzewanie, ale
do czasu aż zrobi się cieplej…
W gruncie
rzeczy wcale nie pytał jej o zdanie. W milczeniu obserwowała go,
kiedy zaczął krążyć po pokoju, szukając tego, co mogłoby być mu potrzebne.
Kolejny raz uderzyło ją to, że dom mimo wszystko nie wyglądał na opustoszały –
raczej tak jakby czekał, choć sama nie była pewna na noc. Sam Damien poruszał
się po nim w pełni swobodny sposób, a Liz była gotowa przysiąc, że
bliskość tego miejsca była mu na rękę. Nie potrafiła tego nazwać, ale od chwili,
w której znalazła się w Mieście Nocy, wyczuwała coś, co po prostu nie
dawało jej spokoju. To było jak rodzaj napięcia, które na każdym kroku
przypominało, że choć znajdowała się w miejscu, które nie było dla niej
stworzone, dla kogoś takiego jak Damien pozostawało idealne.
Bezwiednie
potrząsnęła głową. Myślami była daleko, raz po raz rozpamiętując wszystko, co wydarzyło
się w ciągu zaledwie kilku godzin. Wciąż czuła się przytłoczona nadmiarem
wrażeń i bodźców, ale stojąc w pogrążonym w półmroku salonie
Licavolich dziwnie łatwo potrafiła przejść z tym do porządku dziennego.
Chwilę
obserwowała Damiena, kiedy przyklęknął przy palenisku. Poruszał się w pełni
ludzkim, nieśpiesznym tempem, przesadną wręcz uwagę wydając się poświęcać
każdemu kolejnemu ruchowi. Znała to doskonale – tę skrupulatność i metodyczność,
mającą na celu rozproszyć myśli. Było w tym coś fascynującego, zwłaszcza
że w tamtej chwili bardziej niż zazwyczaj przypominał jej człowieka, ale…
wiedziała przecież, że musiało kryć się za tym coś więcej. Była pewna, że
odwiedziny u Alessi go uspokoiły, ale wszystko wskazywało na to, że mimo
wszystko się przeliczyła.
Uciekła
wzrokiem gdzieś w bok, gorączkowo zastanawiając nad tym, co powinna powiedzieć.
Wiedziała przecież, że zdecydowanie zbyt wiele uwagi poświęcał również jej,
czekając na każdą kolejną reakcję i słowo. Wciąż spoglądał na nią tak
jakby sądził, że kolejny raz mogłaby zareagować jak po tym nieszczęsnym balu i oznajmić,
że sytuacja ją przerosła. To bolało, choć Liz dobrze wiedziała, że zasłużyła
sobie na taką podejrzliwość. W gruncie rzeczy sama obawiała się, że w którymś
momencie okaże się zbyt słaba, by to udźwignąć.
Ale teraz
była z nim, za punkt honoru biorąc sobie to, by podnieść go na duchu. Nie
miała pojęcia jak tego dokonać, a tym bardziej czy to w ogóle było
możliwe, ale…
– Dlaczego wyjechaliście?
– zapytała, zadając pierwsze pytanie, które przyszło jej do głowy. Podeszła
bliżej kominka, pierwszy raz zwracając uwagę nie tylko na zdobienia, ale
również ustawione na nim zdjęcia. Ostrożnie ujęła jedną z ramek, by móc
uważniej przyjrzeć się oprawionej w nią fotografii. – Od Eleny wiem, że
rodzice chcieli dla niej jak najnormalniejszego życia. Jak zdążyłam poznać
Cullenów, ma to sens. Ale ty…
Urwała,
ostatecznie ograniczając się do wzruszenia ramionami. Licavoli byli inni i czuła
to od samego początku. To nie tak, że już na wstępie sugerowali, że nie są
ludźmi – zwłaszcza Damienowi udawanie wychodziło świetnie – ale mimo wszystko
nie jawili jej się w tak naturalny sposób jak Cullenowie. Nie miała
pojęcia czy w przypadku istot, które regularnie miewały do czynienia ze
śmiercią, jakakolwiek normalność wchodziła w grę.
Westchnęła w duchu,
nagle znów zagubiona. Nie wątpiła, że te dwie rodziny były ze sobą powiązane,
ale i tak była w stanie zauważyć różnicę. Styl życia bliskich Eleny
jakoś bardziej pasował jej do osób, które pragnęły obcować z ludźmi – „wegetarianizm”
i wszystko, co wiązało się z pełni pacyfistycznym podejściem.
Pomijając to, że jej najlepsza przyjaciółka wyszła za demona, z łatwością
mogła wyobrazić sobie Cullenów jako ludzi. Cóż, wierzyła w to przez całe
lata, choć zarazem od początku czuła, że ta rodzina miała w sobie coś nie
do końca normalnego.
W przypadku
Licavolich coś mimo wszystko jej nie pasowało. Czas, który spędziła w ich
domu, również mówił sam za siebie. Dlaczego mieliby przenosić się do wielkiej
metropolii, skoro mogli zostać w znajomym Mieście Nocy, na dodatek takim,
gdzie nikt nie zmuszałby ich do udawania i ukrywania tego, że trzymali
krew w lodówce…?
– Przede wszystkim
przez Joce – wyjaśnił Damien takim tonem, jakby to była najoczywistsza rzecz na
świecie. Wyprostował się, w milczeniu wpatrując w stopniowo nabierający
siły ogień, który z wolna pochłonął kawałek ułożonego na palenisku drewna.
Jasny blask padł na jego twarz, sprawiając, że nieśmiertelny wydał się jej jeszcze
bledszy niż do tej pory. – Wierz mi bądź nie, ale mała nie miałaby tutaj życia.
– Przez to
co robi? Ale…
– Nie.
Wtedy do głowy by nam nie przyszło, że mogłaby… – Urwał i westchnął
przeciągle. – Ale Jocelyne wciąż bliżej do człowieka niż nieśmiertelnej. Widzisz…
W mieście funkcjonuje Akademia – podjął, starannie dobierając słowa. –
Swoją drogą, sam ją kończyłem. W zasadzie my wszyscy, może pomijając
Claire… Tak czy siak, wysłanie człowieka do szkoły pełnej nieśmiertelnych to
zły pomysł. Tym gorszy, jeśli chodzi o zagubioną i mocno rozchwianą
nastolatkę, u której dopiero co zaczęły rozwijać się telepatyczne zdolności.
Elizabeth
słuchała go, wciąż będąc w stanie co najmniej milczeć. W pewnym
momencie co prawda chciała zadać jedno z wielu pytań, które przyszło jej
do głowy, ale w ostatniej chwili z tego zrezygnowała. W zamian
jak na zawołanie pomyślała o zamieszaniu, które w liceum wywiązało
się po tym jak spanikowana Joce skończyła na skraju szkolnego dachu. Jeszcze
długo po tym Liz słyszała plotki, które sprawiały, że miała ochotę komuś
przyłożyć. Ludzie bywali okrutni, a coś w słowach Damiena
uprzytomniło jej, że to samo można było powiedzieć również o nieśmiertelnych
dzieciach.
Biedna dziewczyna…
Mogła tylko
zgadywać, co wydarzyło się w Mieście Nocy, skoro Gabriel i Renesmee
zadecydowali o przeprowadzce, ale to i tak nie było ważne. Liczyło
się, że to wyglądało tak, jakby siostra Damiena nie pasowała do żadnego z tych
światów – ani ludzkiego, ani właściwego istotom nocy. To i fakt, że
poruszała się gdzieś na granicy życia i śmierci zdecydowanie niczego nie
ułatwiało.
– Szczerze
mówiąc zastanawiam się, czy to faktycznie był taki dobry pomysł – doszedł ją wciąż
zamyślony, dziwnie odległy głos Damiena. – To miejsce jest trochę jak magnes… I wielokrotnie
słyszałem, że jeśli ktoś raz wkroczył do Miasta Nocy, prędzej czy później tutaj
wróci. Spędziłem tu prawie całe życie, a to coś znaczy. – Zawahał się na
moment. – Seattle nie przyniosło nam niczego dobrego…
– I to
z mojej winy – stwierdziła, nim zdążyła ugryźć się w język.
Damien
błyskawicznie zwrócił się w jej stronę. Poderwał się tak gwałtownie, że aż
się wzdrygnęła, zwłaszcza że do tej pory poruszał się ludzkim tempem.
Zesztywniała, kiedy w ułamku sekundy dosłownie zmaterializował się tuż
przed nią, dłonie zaciskając bezpośrednio na jej ramionach.
– A wydawało
mi się, że nie zamierzasz pozwolić mi się obwiniać – oznajmił wprost, przy
okazji uświadamiając jej, że doskonale zdawał sobie sprawę z tego, o czym
myślała. Otworzyła usta, chcąc zaprotestować, jednak nie miała po temu okazji. –
Skoro tak, sama również tego nie rób, zwłaszcza że ten temat już omawialiśmy.
– Ale…
Damien
potrząsnął głową.
– Nie masz
wpływu na swoją rodzinę. Z kolei ja zrobiłem coś, czego żałuję, nawet
jeśli… Och, tak. – Na moment urwał, a jego twarz wykrzywił grymas. – Czuję
się cholernie bezradny, bo nie mogę pomóc Alessi. Spodziewałem się, że kiedyś
do tego dojdzie, ale i tak… – Znów zamilkł, wyraźnie mając problem ze
sformułowaniem spójnych myśli. Jakakolwiek forma przekleństwa wciąż dziwnie
brzmiała w jego ustach. – Nieważne. Po prostu spójrz na to, co się
wydarzyło. Miasto Nocy nie jest bezpieczniejsze od Seattle i to nawet dla
nas.
Uświadomiła
sobie, że miał rację, ale wcale nie poczuła się dzięki temu lepiej. Może i atak
wilkołaka można było porównać do zagrożenia ze strony łowców, ale to wciąż brzmiało
nienaturalnie. Wszystko, co wiązało się z tym światem, najzwyczajniej w świecie
szokowało.
– W porządku
– powiedziała w końcu, próbując załagodzić sytuację. – Zresztą nie
pojechałam z tobą po to, by cię dręczyć. A tym bardziej nie żałuję tego,
że pomogłam twojej siostrze.
– Wciąż
jestem ci za to wdzięczny.
– Więc
domyśl się, co czuję ja po wszystkim, co zrobiłeś dla mnie – oznajmiła bez
chwili wahania. – Tylko że nie o to w tym wszystkim chodzi, Damien.
Spojrzał na
nią dziwnie, nagle zdezorientowany. Wiedziała, że plotła od rzeczy, ale nie
była w stanie niczego na to poradzić. Przez chwilę mierzyła go wzrokiem,
świadoma wyłącznie tego, że wciąż zaciskał dłonie na jej ramionach. Nie bolało i to
uprzytomniło jej, że w pełni nad sobą panował; co prawda do głowy by jej
nie przyszło, że akurat Damien miałby ją skrzywdzić, ale to nie zmieniało
faktu, że się o niego martwiła. To, że był podenerwowany, pozostawało dla
Liz aż nazbyt jasne, tym bardziej że wciąż miała dostęp do łączącej ich więzi.
– Więc w czym
rzecz? – zapytał łagodnie. – Twoje emocje… są dziwne, Liz. I naprawdę nie
jestem pewien, co o tym myśleć.
– A czy
to ma znaczenie? – Uniosła brwi, co najmniej zaskoczona. – Choć ten jeden raz
przestań przejmować się moim samopoczuciem. Na tę chwilę się martwię, ale tylko
o ciebie.
– O mnie?
Ledwo
powstrzymała się przed wywróceniem oczami. Czy naprawdę właśnie to było dla
niego najdziwniejsze w sytuacji?
– Oczywiście
– obruszyła się. – Damien, na Boga, dawno nie widziałam cię tak zdenerwowanego.
Nawet po tym jak upewniłeś się, że Alessia… Och, nie wmówisz mi, że nawet przez
moment nie pożałowałeś tego, że nie możesz jej pomóc.
– Żałuję wyłącznie
tego – oznajmił z naciskiem – że nie było mnie obok, bym mógł ją ochronić.
To moja siostra. A ja już wiek temu obiecałem, że zrobię wszystko, byleby
zapewnić jej bezpieczeństwo.
Mimowolnie
zadrżała w odpowiedzi na te słowa, choć nie była pewna z jakiego
powodu – przez niepokojący błysk, który pojawił się w jego łagodnych
zazwyczaj oczach, czy może przez sam wydźwięk tych słów, a zwłaszcza
sugestię ponad stu lat życia. Być może do tego drugiego powinna się
przyzwyczaić, ale…
Bez słowa
oswobodziła się z jego uścisku. Pozwolił jej na to, zabierając ręce w chwili,
gdy tylko zdecydowała się zrobić krok w tył. Przez jego twarz przemknął cień,
ale zapanował nad sobą zbyt szybko, by zdążyła przeanalizować targające nim
emocje. To i tak okazało się mało istotne, bo aż nazbyt dobrze zdawała
sobie sprawę z tego, co musiał sobie myśleć. Wtedy też pożałowała swojej
reakcji, uprzytomniając sobie, że to wyglądało tak, jakby znów szukała drogi ucieczki,
ale prawie natychmiast odrzuciła od siebie tę myśl. Nie, zdecydowanie nie
zamierzała uciekać.
W dłoni
wciąż trzymała zdjęcie w ramce, które zabrała z kominka. Na moment uniosła
je na tyle, by w blasku ognia raz jeszcze spojrzeć na wspólną fotografie
osób, które prędzej utożsamiłaby z rodzeństwem aniżeli rodziców z dziećmi.
Co najwyżej wtulona w Renesmee Joce, na fotografii wyglądająca jakby miała
co najwyżej dziesięć lat, mogłaby uchodzić za córkę obejmującej ją pół-wampirzycy
– i to pod warunkiem, że Nessie wyglądałaby na dużo młodszą niż w rzeczywistości.
Gabriel stał tuż obok, trzymając dłonie na ramionach żony i z błyskiem
w oczach spoglądając na osobę, która zrobiła zdjęcie. Zdecydowanie nie
wyglądał na kogoś dużo starszego od Alessi i Damiena, a przez jakże
charakterystyczne dla Licavolich rysy twarzy, cała trójka wyglądała jak zgrane
rodzeństwo.
Liz
zacisnęła usta. Dziwnie było jej patrzeć na ten sielankowy obrazek, skoro
wiedziała, co się działo. Renesmee wciąż się błąkała, pozbawiona ciała i jakiegokolwiek
kontaktu ze światem materialnym, Gabriel zniknął, Joce wypłakiwała sobie oczy,
Alessia prawie umarła, a Damien…
Cóż, Damien
wyglądał na kogoś, kto z coraz większym trudem radził sobie z tym, co
działo się wokół niego.
Czuła, że
wciąż ją obserwował, kiedy odstawiła zdjęcie na swoje miejsce. Tym bardziej zaskoczył
ją tym, że zdecydował ruszyć się z miejsca, bez pośpiechu obchodząc salon.
Krążył po rozjaśnionym wyłącznie słabym blaskiem kominka pomieszczeniu, sprawiając
wrażenie kogoś, kto był na dobrej drodze do tego, żeby wyjść z siebie i stanąć
obok.
– Damien? –
rzuciła z wahaniem, próbując łagodnie zwrócić jego uwagę.
Nie
odpowiedział, ani nawet nie spojrzał w jej stronę. Coś ścisnęło Liz w gardle,
ale nie próbowała naciskać, po prostu biernie obserwując, kiedy ruszył ku części
kuchennej. Bez pośpiechu podążyła za nim, po czym oparła się o blat, przez
krótką chwilę nie ufając sobie na tyle, by próbować ustać na nogach. Nawet
słowem nie skomentowała momentu, w którym Damien wyjął z szafki
kieliszki i starannie zamkniętą butelkę wina.
– Ulubione
Gabriela – wyjaśnił. Skinęła głową, choć to nie zawartość butelki interesowała
ją najbardziej. W gruncie rzeczy kamień spadł jej z serca, kiedy
chłopak w końcu się odezwał i to w tak spokojny sposób. Nie
wierzyła, że to oznaczało, że nagle wszystko wróciło do normy, ale wszystko wydawało
się lepsze niż nic. – Nie wierzę, że to mówię, ale chyba tego potrzebuje…
Chcesz?
Tak
naprawdę i tym razem nie oczekiwał odpowiedzi. Liz i tak nie zamierzała
protestować, bez słowa przyjmując wypełnioną do połowy lampkę. Kątem oka wciąż uważnie
obserwując Damiena, przechyliła kieliszek na boki, pozwalając, by krwistoczerwony
płyn zmieniał kształt. Zdecydowanie nie wyobrażała sobie, że skończy w kuchni
dawnego domu Licavolich, pijąc wino z kuzynem Eleny – i to zwłaszcza
tym, którego dziewczyna nie bez powodu nazywała „świętym”.
Sęk w tym,
że w tamtej chwili w Damienie nie było niczego łagodnego. Gdyby miała
oceniać, powiedziałaby, że o wiele bardziej przypominał Gabriela. W jego
spojrzeniu było coś drapieżnego, zresztą jak i w ruchach, zaczynając
od sposobu, w jaki uniósł kieliszek do ust, przy pierwszym podejściu
pozbywając się niemalże połowy jego zawartości. Bijące od niego napięcie było
tak wyczuwalne, że nie potrzebowała więzi, by je zidentyfikować. Co więcej
udzielało jej się, choć robiła wszystko, by zachować spokój.
No i martwiła
się. Nie o siebie, ale właśnie o Damiena, zwłaszcza że ten sprawiał
wrażenie przede wszystkim zmęczonego i nader rozżalonego.
Bez pośpiechu
wzięła łyk wina, przez moment koncentrując się przede wszystkim na smaku.
Okazało się zadziwiająco słodkie, choć po kilku sekundach Liz wyczuła dziwny,
gorzkawy posmak.
– Damien… –
zaczęła raz jeszcze. Trwanie w ciszy zaczynało doprowadzać jej do
szaleństwa.
Nie
zareagował. W zamian po prostu dolał sobie wina, tym razem nie próbując
ograniczać się do połowy kieliszka. Elizabeth z trudem powstrzymała jęk,
mimowolnie zastanawiając nad tym czy wszystko naprawdę dążyło do tego, by mogła
przekonać się, w jaki sposób Damien Licavoli zachowywał się po pijaku. Z drugiej
strony, wszystko wydawało się lepsze od sytuacji, w której chłopak
zrobiłby coś naprawdę głupiego – chociażby decydując się szukać oprawcy
siostry.
Rzecz w tym,
że tego nie chciała. Nie po to pofatygowała się aż do Miasta Nocy, by pozwolić
Damienowi cierpieć z powodu czegoś, na co przecież nie miał wpływu.
Chciała być silna, a pozwolenie na to, żeby się upił, raczej do tego nie
prowadziło.
Odstawiła
kieliszek na blat, obojętna na to, że wciąż był pełny. Z wolna przesunęła
się bliżej, po czym bezceremonialnie wyjęła wino z rąk Damiena. Przyszło
jej to zaskakująco łatwo, zwłaszcza że nie doczekała się protestu.
Wyczuła, że
drgnął, kiedy ułożyła dłonie na jego torsie.
– Proszę…
Właściwie
nie była pewna, czego od niego oczekiwała. Znów zabrakło jej tchu, ale zanim
zdążyła choćby zastanowić się, co to oznacza, ich spojrzenia się spotkały i do
Liz dotarło, że tak naprawdę nie musiała niczego mówić. To był jeden z tych
momentów, w których słowa wydawały się absolutnie zbędne.
Wyczuła
wahanie, ale sama nie pozwoliła sobie na wątpliwości. Uniosła się na palcach,
by mieć szansę sięgnąć jego ust. Nawet nie musiała dopraszać się pocałunku, z nieopisaną
wręcz ulgą przyjmując to, że odwzajemnił pieszczotę – i to w zdecydowany,
gwałtowny wręcz sposób. Serce zabiło jej szybciej, gdy objął ją ramionami,
zdecydowanym ruchem unosząc i sadzając na blacie. Usłyszała dźwięk
tłuczonego szkła i to uprzytomniło jej, że potrąciła wino, ale to nie było
ważne.
Zamknęła
oczy. Mocniej objęła Damiena za szyję, po czym odchyliła głowę, pozwalając by
wplótł palce we włosy.
Nie zaprotestowała,
kiedy jego dłonie przesunęły się niżej. Gdy chwilę później porwał ją na ręce,
po prostu mu się poddała.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz