
Ariel
Chaos. Przede wszystkim tego
był świadom – mętliku w głowie, który wydawał się przysłaniać wszystko
inne i to łącznie z obolałym ciałem. To było znajome, tak jak i nagłe
ocknięcie w samym środku lasu, na zamarzniętej ziemi. Ariel zdążył do tego
przywyknąć, przez minione lata mając dość okazji, by towarzyszące przemianie w wilka
niedogodności zaczęły jawić mu się jako przykry dodatek do tego, kim przyszło
mu być.
Sęk w tym,
że to nie powinno stać się teraz i doskonale zdawał sobie z tego
sprawę. Oszołomiony czy nie, dobrze pamiętał, że wydarzyło się coś niedobrego.
Wspomnienia były zadziwiająco klarowne, a przy tym w bolesny sposób
jaskrawe – o wiele wyraźniejsze niż urywki, które czasami udawało mu się
przywołać z okresu pełni. Kiedy przeistaczał się zwierzę, to instynkt
przejmował kontrolę, ale tym razem wszystko było inne. Gdzieś w tym
wszystkim zachował świadomości i to wystarczyło, by wszystko stało się
jeszcze bardziej skomplikowane.
Z jękiem
poderwał się do siadu. Poderwał się tak gwałtownie, że aż pociemniało mu przed
oczami, ale właściwie nie zwrócił na to uwagi. Klęczał na ziemi, roztrzęsiony i wciąż
obolały, choć i te niedogodności zeszły gdzieś na dalszy plan. Myśli
wirowały, a wspomnienia i emocje mieszały się ze sobą, uderzając w wilkołaka
całym kalejdoskopem obrazów, barw i dźwięków, które skutecznie mu
przytłoczyły. Przez moment miał ochotę chwycić się za głowę, skulić na ziemi i poczekać
na ponowną utratę przytomności, nawet jeśli ucieczka w sen zdecydowanie
nie przyniosłaby niczego dobrego.
W pamięci wciąż
miał srebrzystego wilka, który przybył mu na pomoc – jego drugie „ja”, które przez
tyle czasu więził, ustępując tylko wtedy, gdy nie miał na to wyboru. Wiedział,
że wspomnienie łańcuchów i zniewolonego zwierzęcia nie było prawdziwe, a wszystko
działo się wyłącznie w jego głowie, ale i tak nie mógł pozbyć się tego
obrazu. Tym bardziej nie pojmował ulgi, która towarzyszyła mu, gdy tak po
prostu tulił wilka do siebie, dobrowolnie zgadzając się na to, by ten doszedł
do głosu. Przez moment naprawdę byli jednością i to bynajmniej nie
dlatego, że odpowiednia kwarta księżyca mogłaby wymóc na Arielu podjęcie
jakiejkolwiek decyzji.
Potrząsnął
głową, bezskutecznie próbując nad sobą zapanować. To wciąż do niego nie
docierało, zresztą jak i wiele innych, wciąż dręczących go kwestii. Jakby tego
było mało, do głosu jak na zawołanie doszły mdłości, więc koniec końców
nachylił się, z trudem wspierając na rękach i próbując powstrzymać
żołądek od wywrócenia na drugą stronę.
Zrobił to.
Nie miał pojęcia w jaki sposób, ale naprawdę mu się udało. Przemienił się i to
pod czas nowiu, choć zaledwie kilka godzin wcześniej prędzej dałby się pokroić
niż zdecydował na coś podobnego… O ile w grę wchodziły godziny. Z równym
powodzeniem ceremonia mogła odbyć się całe dnie, tygodnie, a może nawet
miesiące wcześniej. Jaskrawe czy nie, wspomnienia zarazem wydawały się wręcz
niepokojąco odległe i nierzeczywiste. Coś jak sen, który niekoniecznie
musiał mieć związek z rzeczywistością.
Co więcej
zaczynało świtać. Gdy zapanował nad sobą na tyle, by mieć szansę rozejrzeć się
dookoła, przekonał się, że powoli robiło się jasno. Wszechobecna szaruga miała w sobie
coś przygnębiającego, zwłaszcza w zestawieniu z nagimi drzewami i zalegającym
na ziemi śniegiem. Sam ten widok sprawił, że Arielowi zrobiło się zimno, choć
chłód niekoniecznie miał związek z pogodą i tym, że nie miał na sobie
ubrań. Na to akurat był odporny, zresztą jak i każdy przedstawiciel jego gatunku.
Zimno brało
się z wręcz paraliżującego strachu, który ostatecznie doszedł do głosu,
skutecznie przebijając się przez wszechobecny mętlik.
Ariel wbił
palce w zamarzniętą ziemię, raz po raz rozgrzebującą ją, byleby tylko
zająć czymś ręce. Serce zabiło mu szybciej ze zdenerwowania, jakby chciało się
wyrwać na zewnątrz i uciec – i to na dodatek w dość konkretne
miejsce, z czego również doskonale zdawał sobie sprawę. Wszystko w nim
aż rwało się do tego, by wrócić do miasta, ale…
Alessia.
Sama myśl o niej
wystarczyła, by w końcu skupił się na tym, co najważniejsze. Odnalazł ją.
Aż za dobrze pamiętał zamieszanie, uderzenie mocy i moment, w którym
wtrąciła się w to, co działo się między nim a Charonem. Pamiętał
również szok, który odmalował się na jej twarzy, kiedy zobaczyła go w takim
stanie – w formie monstrum, któremu równie daleko było zarówno do człowieka,
jak i wilka. Kiedyś pozwolił, by towarzyszyła mu podczas przemiany, ale to
nie było to samo, zwłaszcza że nigdy nie chciał, żeby zobaczyła go takim. Ta
forma – na wpół ludzkie potwory, w które przeistaczali się niektórzy jego
pobratymcy – od zawsze napawała go obrzydzeniem, z kolei teraz…
I ona też tak
na niego spojrzała. Zaledwie przez chwilę, ale to wystarczyło, by zauważył szok
i niechęć malujące się na jej twarzy – coś, co skomentował nawet Charon.
„Przyszedłeś
po mnie”.
Z jękiem wplótł
palce we włosy, chwytając się za głowę. Skulił się, energicznie pocierając
skronie i zaciskając powieki. To nie ból głowy był jego największym
problem, ale w tamtej chwili Ariel był w stanie skupić się wyłącznie na
nim oraz narastającym z każdą kolejną sekundą mentliku. Już sam nie był pewien,
co wydarzyło się naprawdę, a co było wytworem jego wyobraźni. Ostatnie wspomnienia
sprowadzały się przede wszystkim do bezsensownej pogoni za Charonem i momentu,
w którym dotarło do niego, że pierwotny zdołał mu uciec. Rozczarowanie i gniew
– dziwna, choć zadziwiająco prawdziwa mieszanka – wkrótce po tym ustąpiło
miejsca słabości, gdy jego ciało zaczęło się buntować. Potem już była tylko
pustka, trwająca aż do momentu przebudzenia, na dodatek w pełni ludzkiej
postaci.
Dla
pewności wyciągnął przed siebie ręce, niemalże spodziewając się, że te okażą
się zniekształcone i pokryte futrem. Nic podobnego nie miało miejsca, ale
Ariel i tak zamarł, raz po raz wodząc wzrokiem po aż nazbyt znajomych,
biegnących po wewnętrznej stronie jego nadgarstków bliznach. Znał je doskonale –
każdą krzywiznę, wypukłość czy miejsca, w których zaczynały się i kończyły.
W tamtej chwili wydawały się lśnić, odcinając na nienaturalnie bladej
skórze.
Nerwowo
zacisnął dłonie w pięści, z niejaką ulgą przyjmując to, że ciało było
posłuszne jego woli. Wciąż oddychał szybko i płytko, wyczerpany do granic
możliwości, choć nie mógł sobie pozwolić na słabość. Z opóźnieniem chwycił
się za brzuch i zaraz skrzywił, czując nieprzyjemne palenie w miejscu,
gdzie – jak podejrzewał – wciąż musiała znajdować się rana po bełcie. Z opóźnieniem
spuścił wzrok, a potem już tylko siedział i tępo przypatrywał się
wrażliwej, wciąż zaczerwienionej skórze. Już nie krwawił, ale i tak bał
się poruszyć, gotów przysiąc, że chwila nieuwagi wystarczyłaby, żeby cudem
zabliźniona rana ponownie się otworzyła.
Niczego nie
rozumiał. Zmęczenie wciąż dawało mu się we znaki, jedynie wszystko bardziej
komplikując. Próbował uporządkować myśli, ale te raz po raz mu umykały, podsuwając
coraz to nowsze, trudniejsze do pojęcia wątpliwości. Czuł, że powinien coś
zrobić, nade wszystko pragnąć znaleźć się przy Alessi, ale…
Właśnie
wtedy wyczuł intruza. Jego zmysły wydawały się wrażliwsze niż do tej pory,
nienaturalnie wyostrzone nawet dla kogoś, komu przecież nie były obce. Wyraźnie
usłyszał kroki, zwłaszcza że zbliżająca się ku niemu postać nawet nie próbowała
ukrywać swojej obecności. Ariel zesztywniał, bliski tego, by poderwać się na
równe nogi, choć kiedy przyszło co do czego, nie zdobył się nawet na tyle. W zamian
skulił się bardziej, nerwowo napinając mięśnie i szykując do tego, by
rzucić się do ataku. Jeśli to był Charon, najpewniej tak czy siak czekała go
śmierć, ale to nie znaczyło, że miał bezradnie czekać na cios z zaskoczenia.
Po jego
ciele jak na zawołanie rozeszło się przyjemne, wszechobecne ciepło. Ariel zesztywniał,
przez ułamek sekundy gotów przysiąc, że coś poruszyło się na granicy jego świadomości
– i to bynajmniej nie intruz. I choć nie miał pewności, co o tym
myśleć, momentalnie wyobraził sobie białego wilka, czającego się gdzieś w jego
wnętrzu – bardziej śmiałego, już nie skrępowanego przez łańcuchy. Zwierzę
czaiło się tam, powarkując cicho i szykując do obrony, gdyby przyszła taka
potrzeba. Wystarczyło, by zdecydował się do niego zwrócić, dokładnie tak, jak
zrobił to z myślą o Alessi – tak po prostu, jakby podobne rzeczy
zdarzały na co dzień. Wystarczyło poprosić, bo w końcu byli jednością.
Te myśli na
dłuższą chwilę wytrąciły Ariela z równowagi. Wciąż wydawały mu się nienaturalne
i szokujące, jakże inne od tych, które towarzyszyły mu do tej pory.
Zwłaszcza po wieku więzienia pod postacią zwierzęcia miał dość tej formy, a jednak…
myśl o czającym się w jego wnętrzu wilku okazała się zadziwiająco
kojąca. O tym, że być może nie powinien traktować go jak intruza, również.
Kroki wciąż
się zbliżały, nie pozostawiając Arielowi złudzeń co do tego, czy intruz
zmierzał w jego stronę. Wciąż rozbity między tym, co działo się w jego
głowie a obserwowaniem otoczenia, omal nie przegapił momentu, w którym
spomiędzy drzew wyłoniła się jakaś postać.
A potem oberwał
w twarz czymś, co przy okazji na dłuższą chwilę pozbawiło go wzroku.
– Ty kompletny
debilu.
Głos
Riddleya zaskoczył go bardziej niż cokolwiek innego. Ariel usiadł na ziemi, ruchem
głowy strząsając z twarzy coś, co okazało się zwiniętymi ubraniami.
Poderwał głowę, w milczeniu spoglądając to na ciuchy, to znów stojącego tuż
przed nim, wyraźnie podenerwowanego brata.
– Ehm…
Dzięki? – wykrztusił, mimowolnie krzywiąc się w odpowiedzi na brzmienie
własnego głosu. To przypominało raczej charkot, na dodatek zdławiony, zwłaszcza
że gardło wciąż miał nieprzyjemnie ściśnięte.
Riddley
spojrzał na niego twarz, jakby widzieli się po raz pierwszy. Jego bladą twarz
wykrzywił grymas, przy okazji uwydatniając biegnącą przez policzek poszarpaną
bliznę. Mężczyzna gniewnie zmrużył oczy, a coś w jego spojrzeniu
sprawiło, że Ariel jeszcze bardziej skulił się w sobie, przez moment
jednak biorąc pod uwagę błyskawiczną ucieczkę, nawet za cenę otwarcia rany.
Napięta cisza, która jak na zawołanie zapadła między nimi, doprowadzała go do
szału.
– Dzięki? –
powtórzył z niedowierzaniem Riddley, potrząsając przy tym energicznie
głową. – I tyle? Tyle masz mi do powiedzenia?
– Ja…
– Arielu,
ja cię po prostu zabiję – oznajmił wprost. Jakby tego było mało, jego słowa nie
pozostawiały wątpliwości co do tego, że faktycznie miał na to ochotę. – Wiesz
ile cię już szukam? Kilka godzin – wycedził przez zaciśnięte zęby, bynajmniej
nie zamierzając czekać na odpowiedź. – Kilka pierdolonych godzin.
Przekleństwa
nie były w jego przypadku niczym nowym, ale coś w wypowiedzi Riddleya
i tak dało Arielowi do myślenia. Nie miał pewności, co tak naprawdę
niepokoiło go bardziej – ton brata, jego poruszenie czy to, że ten wydawał się aż
do tego stopnia przejęty – ale nie miał siły, by się nad tym zastanawiać. W efekcie
po prostu siedział, bezmyślnie wpatrując w zwinięte ubrania i nie
będąc w stanie wykrztusić z siebie nawet słowa.
– Kilka
godzin… – powtórzył w końcu.
Jego głos
wciąż brzmiał dziwnie. W zasadzie słowa sprowadzały się do zaledwie nic
nieznaczącego ruchu warg. Z równym powodzeniem mógłby nie mówić niczego,
zresztą wątpił, by jakakolwiek jego wypowiedź okazała się tym, czego oczekiwał
Riddley.
– Wiesz co?
Nawet nie mam do tego siły – oznajmił wilkołak. W pośpiechu wyrzucał
kolejne słowa, zupełnie jakby w ten sposób próbował przekonać samego
siebie do tego, że były prawdziwe. Tym razem zabrzmiał nieco łagodniej, choć
Ariel znał go na tyle dobrze by wiedzieć, że to najpewniej oznaczało, że Riddley
miał ochotę rozerwać pierwszą rzecz, która wpadnie mu w ręce. Albo osobę. –
Zdajesz sobie w ogóle sprawę z tego, co zrobiłeś? Wykrwawiałeś się tam
na placu, a kiedy przyszło co do czego… Czego, kurwa, nie zrozumiałeś w tym,
że masz siedzieć na tyłku i nie umierać?!
Nie odpowiedział.
Znów machinalnie dotknął brzucha, mimowolnie wzdrygając się, gdy naruszył
świeżo zaleczaną ranę. Cisza nie była tym, czego oczekiwał, choć w gruncie
rzeczy samemu sobie nie potrafił wyjaśnić, co w takim razie znajdowało się
w kręgu jego wymagań. Pustka doprowadzała go do szału, ale zarazem
wydawała się najbezpieczniejsza – bezruch i bierność, które…
– Alessia.
Jej imię
prędzej czy później musiało paść. Przyszło mu tak naturalnie jak i oddychanie,
najbardziej prawdziwe i stałe w całym tym szaleństwie. Początkowo
nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że wypowiedział je na głos, wciąż
rozproszony nadmiarem wypełniających go emocji. To, że Riddley drgnął w odpowiedzi,
jedynie podsyciło towarzyszące Arielowi wątpliwości.
Natychmiast
spojrzał na brata, nawet nie chcąc brać pod uwagę tego, że ten mógłby go
okłamać. Czekał, choć sam nie był pewien na co, w gruncie rzeczy nawet nie
potrafiąc stwierdzić, czy poznanie odpowiedzi było takim dobrym pomysłem.
Milczenie jedynie go dobijało, będąc niczym zwiastun czegoś, co…
– Z tego
co mi wiadomo, to żyje – powiedział w końcu Riddley. – Jej brat jest w mieście,
a to już coś, nie?
– Damien już
nie uzdrawia – uświadomił go cicho Ariel.
Przez twarz
wilkołaka przemknął cień. Przez chwilę wyglądał jakby chciał coś powiedzieć
albo o coś zapytać, ale ostatecznie zachował wszelakie uwagi dla siebie.
Poza jedną.
– No to
trochę chujnia.
Arielowi wyrwało
się coś z pogranicza jęku i histerycznego śmiechu. Zaraz po tym ukrył
twarz w dłoniach, przez moment świadom wyłącznie narastającego zmęczenia. Słowa Riddleya nie uspokoiły go nawet
w najmniejszym stopniu i to nie tylko dlatego, że brat zdecydowanie
nie brzmiał jak ktoś, kto byłby w stanie kogokolwiek pocieszyć. Nie żeby
Ariel spodziewał się cudów, ale w tamtej chwili zdecydowanie nie miał
siły, by użerać się z uciążliwym charakterem jedynego bliskiego.
Ale żyje… Powiedział, że jest cała, prawda?,
pomyślał mimochodem. Co prawda to brzmiało jak dość naciągana teoria, ale tego
zamierzał się trzymać. Ostatnie wspomnienie dotyczyło w pełni świadomej,
choć ledwo zachowującej przytomność Alessi, a to o czymś świadczyło.
Obecność jej brata też wydawała się lepsza niż nic, a przynajmniej w to
nade wszystko pragnął uwierzyć. Nawet jeśli Damien nie uzdrawiał, wciąż była
jeszcze Isabeau. Kto jak kto, ale wampirzyca zdecydowanie nie pozwoliłaby Ali
skrzywdzić.
Wciąż o tym
myślał, kiedy wyczuł ruch, gdy Riddley zdecydował się przemieścić. W roztargnieniu
spojrzał na górującego nad nim mężczyznę, przy okazji uprzytomniając sobie, że
ten od dłuższej chwili próbował wrócić na siebie uwagę.
– Ariel, do
cholery! – ponaglił spiętym tonem Riddley. – Rusz się stąd w końcu. Albo
przynajmniej się ubierz, co? Zaczynam czuć się nieswojo.
Znów było
go stać wyłącznie na to, żeby prychnąć, zwłaszcza że wilkołak zaczynał bredzić
od rzeczy. Obaj zdawali sobie z tego sprawę, zwłaszcza że comiesięczne
przemiany i sposób, w jaki funkcjonowała wataha, już dawno wymogły na
nich zaakceptowanie pewnych kwestii. W tym wszystkim zdecydowanie nie
chodziło o ewentualny wstyd albo to, czy którykolwiek z nich
faktycznie mógł się poczuć nieswojo.
Ariel zacisnął
usta. Chcąc nie chcąc sięgnął po ubrania, ale i tak nie ruszył się z miejsca.
Ciało wciąż miał ociężałe, a pulsujące bólem mięśnie nieustannie dawały mu
się we znaki. Zignorował to, mimowolnie skupiając się na tym, co działo się w jego
głowie – zwłaszcza że jego myśli raz po raz uciekały do Alessi.
– Nie
powinienem…
– Och, do
cholery, tylko nie zaczynaj znów się mazać, bo zaraz trafi mnie szlag. Wystarczy,
że dałeś się postrzelić… I to na dodatek srebrem. – Riddley nagle
zesztywniał, jakby dopiero w tamtej chwili dotarło do niego, co to
oznaczało. – Nie wiem czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale miałeś
szczęście. I to wielkie… Tak jak powiedziała tamta wampirzyca.
Ariel
otworzył i zaraz zamknął usta, z opóźnieniem uprzytomniając sobie, co
miał na myśli jego brat. Jak przez mgłę pamiętał, co wydarzyło się na placu –
kucającą tuż przy nim Isabeau, jej niespokojną i zdecydowanie nie brzmiącą
zbyt optymistycznie rozmowę z Rufusem i tamtą kobietę, która…
Och, znał
ją. Pamiętał Claryssę, choć nie miał okazji bliżej jej poznać. Nie żeby miał na
to ochotę, sądząc po tym, jaką ta miała opinię, niemniej na placu zachowywała
się zupełnie inaczej.
I tak też
zwracała się do niej Bella. Lucy…
Gdzieś
słyszał to imię. Tyle że nie miał pewności kiedy i w jakich
okolicznościach.
– Może coś w tym
jest i nów faktycznie cię uratował. Albo to, że panienka z ciebie a nie
wilkołak, ale zasadniczo wszystko mi jedno – stwierdził Riddley. Jego głos
dochodził do Ariela jakby z oddali. – Ty serio… Och, jakim cudem?
Jedynie spojrzał
na niego tępo. Niby co miał powiedzieć.
– Nie mam
pojęcia – rzucił bez przekonania, a brat prychnął, wyraźnie sfrustrowany.
Znów potrząsnął energicznie głową, nawet nie próbując nad sobą panować.
– Tak po
prostu się przemieniłeś i nie wiesz? I to na dodatek ty? – zapytał,
choć i tym razem nie oczekiwał odpowiedzi. Nie żeby Ariel był w stanie
mu jej udzielić. – Jesteś ostatnią osobą, którą podejrzewałbym o coś takiego,
ale może tak i lepiej. Jeśli srebro się nie wchłonęło… – Z powątpiewaniem
zmierzył brata wzrokiem. – Dasz radę się ruszyć czy nie?
Ariel
wzruszył ramionami. W milczeniu przygarnął do siebie ubrania, przyciskając
je do piersi. Choć wciąż pełen wątpliwości, jednak spróbował podnieść się na
nogi, mimowolnie krzywiąc się w odpowiedzi na nieprzyjemne palenie na
brzuchu. Co prawda rana nie otworzyła się, ale wciąż czuł się tak, jakby w każdej
chwili mogło do tego dojść.
Chwiał się
na nogach, choć sam nie potrafił stwierdzić czy to zmęczenie, oszołomienie czy
ból. Starał się ignorować zwłaszcza ten ostatni, w gruncie rzeczy
przyzwyczajony do stanu, w jakim znajdował się zaraz po przemianie. Ta
może i była inna, ale…
Zatoczył
się, w ostatniej chwili odzyskując równowagę. RIddley wywrócił oczami, po
czym jakby od niechcenia chwycił go za ramię, zdecydowanym ruchem ustawiając do
pionu. Uścisk miał silny i zdecydowany, co pozwoliło Arielowi poczuć się
choć odrobinę lepiej.
– Doprowadź
się do stanu używalności, a potem w końcu wracajmy do miasta – rzucił
nieznoszącym sprzeciwu tonem. – I błagam, powiedz mi, że nie będę musiał
cię nieść.
– Chciałbyś
– obruszył się Ariel.
Riddley uśmiechnął
się w pozbawiony wesołości sposób.
– Ani
trochę.
Ariel nie
odpowiedział, wciąż otępiały. Myślami wciąż był daleko, próbując uporządkować
wszystko to, co działo się wokół niego. Odetchnął, gdy mógł choć na chwilę
zniknąć Riddleyowi z oczu, by móc w pośpiechu narzucić ubrania. Czuł,
że brat spoglądał na niego dziwnie i to wystarczyło, by sam również zaczął
odczuwać wspomnianą już wcześniej „nieswojość”.
– Jest w Niebiańskiej
Rezydencji – usłyszał, gdy tylko wyłonił się spomiędzy drzew. Z powątpiewaniem
spojrzał na brata, a ten jedynie westchnął, jakby zrezygnowany. – Alessia –
wyjaśnił usłużnie. – Interesuje cię to, prawda?
Ograniczył się
wyłącznie do skinięcia głową. Tylko na tyle było go stać, zwłaszcza że jego
myśli wciąż wirowały, raz po raz uciekając w kierunkach, od których wolał
trzymać się z daleka. Słyszał, że Riddley coś jeszcze mówił, ale to działo
się jakby poza nim, zbyt odległe i pozbawione znaczenia.
Usłyszał kolejne
westchnienie, a potem brat bezceremonialnie chwycił go za ramię, zmuszając
do zatrzymania. Chcąc nie chcąc przeniósł na niego wzrok.
– Ej,
cokolwiek sobie myślisz, w tej chwili przestań, jasne? – rzucił spiętym
tonem. – Zwłaszcza jeśli znów chodzi ci po głowie coś głupiego, bo na to ci nie
pozwolę. Skoro nie zamierzasz paść mi po drodze, to tak tylko przypomnę, że
twoja panna cię potrzebuje.
Ariel w milczeniu
uciekł wzrokiem gdzieś w bok. Gdyby to było takie proste…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz