20 lutego 2019

Dwieście trzydzieści cztery

Ariel
Z opóźnieniem uprzytomnił sobie, że wypowiedział te słowa na głos. Przyszły mu tak naturalnie jak i oddychanie, sprawiając przy tym wrażenie najwłaściwszych, jakie mogłyby paść w tamtej chwili. Po prostu musiał je wypowiedzieć – tak po prostu, jakby od samego początku wiedział, że to już ten moment. Nie zastanawiał się nad tym, w jaki sposób będzie przebiegała rozmowa z Ali, skupiając się przede wszystkim na pragnieniu, by ją zobaczyć i nabrać pewności, że była żywa, zaś kiedy przyszło co do czego…
Czuł, że po raz kolejny robili wszystko na opak. Gubił się we własnych pragnieniach, myślach i emocjach, które nie tak dawno temu wydawały mu się cudownie przytłumione i odległe. Kiedy był wilkiem – nawet w połowie, o czym w końcu miał okazję się przekonać – nie musiał skupiać się na nadmiarze bodźców. Zwierzęca cząstka pozwalała mu się zdystansować, co na dłuższą metę było wygodne, choć nigdy nie potrafił otwarcie docenić tej cechy. Było wiele kwestii związanych z byciem wilkołakiem, nad którymi Ariel wolał się nie rozwodzić. Pod tym względem niewiele się zmieniło, choć zarazem wydarzyło się dość, by uprzytomnić mu, że być może nie miał wyboru. To było tak, jakby w chwili, w której wziął w ramiona tamtego wilka, dał przyzwolenie na coś, przed czym uciekał przez przeszło wiek.
Teraz z kolei siedział przed Alessią, tak jak i ona oswajając się z konsekwencjami, które niosły ze sobą słowa, które padły z jego ust. Jakby tego było mało, wcale nie żałował, nagle uprzytomniając sobie, że to było wszystkim, czego tak naprawdę chciał. Już dawno uprzytomnił sobie, że odepchnięcie tej dziewczyny było ostatnim, na co zdołałby się zdobyć. Odkąd tylko sięgał pamięcią, ciągnęło ich do siebie nawet wtedy, gdy Ali nie miała prawa pamiętać, kogo miała przed sobą. Aż za dobrze pamiętał jak z uporem wracała do podziemi, długie godziny przesiadując u jego boku, jakby przebywanie z wilkami faktycznie sprawiało jej przyjemność.
Być może to oznaczało, że oboje upadli na głowę. Podejrzewał, że gdyby był odpowiedzialny, już dawno odprawiłby ją z kwitkiem – i to już na początku ich znajomości, bo już wtedy oczywistym było, że igrali z ogniem. Wampir i wilkołak… To po prostu się wykluczało, nawet jeśli Alessia miała w sobie dość z człowieka, by jej obecność nie stanowiła dla niego naturalnej przeszkody. Zwłaszcza z perspektywy czasu widział, że zachowywali się jak para zakochanych, bezmyślnych dzieciaków, jak zresztą wydawali się postrzegać ich wszyscy wokół. Gdyby zapanował nad tym już teraz, zwłaszcza że był starszy…
Sam nie miał pewności, w którym momencie sytuacja wymknęła się spod kontroli na tyle, by wycofanie się po prostu nie wchodziło w grę. To mogło stać się już w chwili, w której przyszła do niego zapłakana i rozpalona gorączką, by w końcu przyznać, że Yvesowi udało się ją ugryźć. Albo już wcześniej, gdy sam oszalał na tyle, by pozwolić jej zostać podczas przemiany – tak po prostu patrzeć jak jego ciało buntuje się w co najmniej makabryczny, nieprzeznaczony do oglądania przez kogokolwiek sposób. A jednak Alessia była przy nim również wtedy, a po wszystkim wróciła, by upewnić się, że był cały, choć wcale nie musiała. Po co miałaby martwić się o kogoś, kto przechodził przez to całe piekło miesiąc w miesiąc?
I właśnie to nie dawało mu spokoju: to, że zawsze była. Wracała, choć wydarzyło się dość, by w pełni zrozumiałym dla Ariela stało się to, że mogłaby nie chcieć widzieć go na oczy. Jakby tego było mało, nie mógł pozbyć się wrażenia, że miała w sobie współczucie nie tylko dla niego, ale też innych jego pobratymców. To nie znaczyło, że była głupia – nie jego zdaniem – zwłaszcza że nigdy nie patrzyła przez palce na te najbardziej obrzydliwe, nieakceptowalne czyny, które zdarzały się jego podobnym, ale to nie zmieniało najważniejszego: wciąż ich nie przekreśliła. W Lille też zaobserwował dość, w szczególność wtedy, gdy z takim uporem tuliła do siebie tamtą umierającą dziewczynę, składając kolejne obietnice i obwiniając o coś, na co nie miała wpływu.
Teraz znów robiła coś, co dla Ariela było nie do pojęcia. Nie zapytał jej wprost o to, co miała na brzuchu, ale wiedział. To był zaledwie ułamek sekundy – dokładnie przez tyle widział naruszające jej skórę cięcia – ale to wystarczyło, by zrozumiał. Po przemianie łatwo było mu udawać, że to wyłącznie jego wyobrażenie, ale już wtedy czuł, że oszukuje samego siebie. Mając przy sobie Alessię i w końcu mogąc obejrzeć ją tak dokładnie, jak sobie tego życzył, całym sobą wyczuł jej zdenerwowanie – to, że było coś, co nade wszystko ją martwiło. Sęk w tym, że wcale nie wyglądała tak, jakby przejmowała się sobą, ale przede wszystkim jego reakcją. To wystarczyło, choć do Ariela wciąż w pełni nie docierało, że Charon mógłby…
Och, to nie powinno mieć miejsca. Mógł ją ochronić, ale czy zadręczanie się czymś, czego już żadne z nich nie było w stanie zmienić, miało jakikolwiek sens?
Właśnie to i jej zachowanie uświadomiły mu, że tak naprawdę nie miał wyboru. Z drugiej strony, być może nie chciał go mieć, jednak nad tym wolał się nie zastanawiać. Jeśli był egoistą, trudno, ale również z tym zdążył już się pogodzić. Zresztą zdawał sobie z tego sprawę właściwie od zawsze, bo ojciec już dawno zdążył wpoić mu do głowy, że miał go za zdecydowanie zbyt słabego, by nadawał się do czegokolwiek. Tyle że o to również Ariel już od dawna nie dbał, w gruncie rzeczy skupiony tylko na jednej, jedynej osobie, która odkąd sięgał pamięcią warunkowała wszystko to, co miał.
A skoro tak, to czy nie oznaczało to, że mógł ją mieć? Skoro nie uciekła przez tyle czasu, a po torturach, które zafundował jej ten sadysta, zachowywała jakby wszystko było w absolutnym porządku…?
Nie miał pojęcia, co było nie tak z Alessią Licavoli, ale błogosławił to nade wszystko.
Tym bardziej z równowagi wytrąciła go cisza, która nagle zapadła między nimi. Ali spoglądała na niego rozszerzonymi do granic możliwości oczyma, wpatrując się w nań tak, jakby widzieli się po raz pierwszy. Nawet nie drgnęła, tak po prostu tkwiąc w bezruchu i z uporem mu się przypatrując. Zauważył, że zaczęła drżeć, choć może robiła to już wcześniej – nie miał pewności, zwłaszcza że sam ledwo panował nad tym, co działo się wokół niego. W zasadzie Ariel miał wrażenie, że oboje ledwo powstrzymywali się przed tym, by się na siebie rzucić, byleby wzajemnie upewnić się, że druga osoba była cała, zdrowa i w pełni rzeczywista.
– Co…? – Jej głos zabrzmiał dziwnie, jeszcze bardziej zdławiony i zachrypnięty niż do tej pory. – Co… ty właściwie…?
Nie dokończyła, ale to nie było ważne. Ariel otworzył usta, choć tak naprawdę nie miał pewności, co powinien powiedzieć. Powtórzyć to, co zasugerował jej wcześniej? Zadać pytanie w jakiejś bardziej wyszukanej formie, o ile to miało jakikolwiek sens, skoro nawet nie miał przy sobie tego cholernego pierścionka, kwiatów czy…?
Właśnie wtedy Alessia wybuchła płaczem, tym samym zaskakując go bardziej niż wcześniej. Kiedy popłakała się w jego ramionach za pierwszym razem, przynajmniej mógł to zrozumieć. Sposób w jaki tuliła się do niego, żądała żeby został i próbowała sprawdzać, czy przypadkiem wciąż nie krwawił, tym bardziej był dla niego zrozumiały. Wszystko to miało swoje uzasadnienie, a jednak w tamtej chwili…
Przesunął się bliżej niej, wahając nad tym, czy powinien wziąć ją w ramiona. Tak naprawdę sam nie był pewien, co z nią zrobić, zwłaszcza że kuliła się i wzdrygała niemalże przy każdy gwałtowniejszym ruchu czy oddechu. Była w złym stanie i Ariel doskonale zdawał sobie z tego sprawę, jednak nawet mimo tego nie był w stanie zrobić niczego, by jej pomóc. Był bezradny, a w tamtej chwili na dodatek zaczynał wątpić w to, czy przypadkiem nie pogorszył stanu, w jakim się znajdowała.
– Ali? Alessia? – rzucił spiętym tonem, próbując zwrócić na siebie jej uwagę. Ujął ją za obie dłonie, bo to wydało mu się najbezpieczniejsze, skoro nie był w stanie tak po prosto dziewczyny objąć. – Coś cię boli? Mam kogoś zawołać?
Jęknęła w odpowiedzi, ostatecznie ograniczając się do energicznego potrząśnięcia głową. Gwałtownie zaczerpnęła powietrza do płuc, najwyraźniej próbując się w ten sposób uspokoić, choć ostatecznie skończyło się wyłącznie na grymasie, który wykrzywił jej twarz. To jeszcze bardziej zaniepokoiło Ariela, nim jednak zdążył zdecydować, czy powinien ją zostawić i mimo protestów Alessi poszukać pomocy, ta w końcu zdołała się odezwać.
– Żartujesz sobie ze mnie? – zapytała, raz jeszcze mierząc go wzrokiem. – Ty naprawdę… Ariel. – Potrząsnęła głową. – Ariel!
W następnej sekundzie dosłownie się na niego rzuciła. Jakby tego było mało, tak po prostu zaczęła się śmiać, co jednak nie przeszkodziło jej w tym, by dalej płakać. Zamarł, trzymając ją w ramionach, podczas gdy tuliła się do niego ufnie, wciąż śmiała i moczyła mu łzami przód koszulki. Był w stanie co najwyżej wpleść palce w jej włosy, jednocześnie zastanawiając nad tym, czy to w ogóle było możliwe – cierpieć i zarazem wyglądać na tak bardzo szczęśliwą.
– Ali… – zaczął z wahaniem, ale nie dała mu dokończyć.
– Pocałuj mnie, proszę – rzuciła w odpowiedzi. Z wolna wyprostowała się w jego ramionach, by dodatkowo podkreślić jego słowa. – Albo nie… Nie, najpierw coś mi obiecaj.
Uniósł brwi. Już niczego nie rozumiał, ale w którymś momencie próbował przestać za nią nadążyć. W gruncie rzeczy nie musiał, skoro to, co najważniejsze, rozumiał aż nazbyt wyraźnie.
– Cokolwiek zechcesz.
Przez jej twarz przemknął cień. Z drugiej strony, to równie dobrze mogło wiązać się z zalewającymi jej twarz łzami, ale i nad tym zdecydował się nie rozwodzić.
– Na pewno? – nie dawała za wygraną. Raptownie spoważniała i to wystarczyło, by pojął, że to, co miała mu do zakomunikowania, było dla niej nader istotne. – Tak naprawdę chcę tylko jednego: żadnego więcej podążania za głupią przysięgą.
– Ale…
– Katherine nie żyje – oznajmiła z naciskiem. – Jest martwa i nigdy tak naprawdę nie powiedziała ci, czego od ciebie oczekuje. Pozwoliłam ci na wszystko, bo cię kocham, ale teraz… Teraz już dość. – Alessia urwała, by złapać oddech. – Żadnego więcej Lille. Żadnego narażania się z powodu obietnicy, której prawdziwości nawet nie możesz potwierdzić. Zrobiłeś dość, jasne? Nie jesteś jej już niczego winien.
Otworzył i zaraz zamknął usta. Chwilę lustrował jej bladą twarz, skupiając się przede wszystkim na lśniących, co prawda wciąż załzawionych, ale wręcz zadziwiająco poważnych oczach. Czarne tęczówki dosłownie przenikały go na wskroś, a po ich wyrazie poznał, że Alessia doskonale zdawała sobie sprawę z tego, co mówiła. Wymęczona czy nie, zdawała sobie sprawę z tego, czego od niego oczekiwała.
A on kolejny raz uprzytomnił sobie, że nie ma wyboru.
– W Lille i tak musielibyśmy zaczynać od początku – powiedział w końcu, ostrożnie dobierając słowa. Dziewczyna skrzywiła się, ale poza tym w żaden sposób nie okazała tego, że była zaskoczona jego słowa. Wiedziała. – Pomogę Victorowi i Belli na tyle, ile będę w stanie, ale nic ponadto. Próbowałem.
– Próbowałeś – zgodziła się. Tym razem jej głos zabrzmiał o wiele łagodniej.
Szczupłe palce zacisnęły się na przodzie jego koszuli. Alessia przesunęła się bliżej, wciąż kurczowo do niego tuląc, choć oboje wiedzieli, że to zły pomysł w jej stanie. Sęk w tym, że nie miał serca jej odsunąć, zwłaszcza gdy naparła na niego całym ciałem, w następnej sekundzie decydując w końcu doprowadzić do pocałunku. Jej usta był znajome i ciepłe, charakterystycznie słodkie jak zawsze po tym, gdy się posilała. Kiedyś posmak krwi by go zaniepokoił, ale w przypadku Alessi był czymś równie właściwym, co i ona cała.
Przygarnął ją do siebie, próbując ułożyć w swoich ramionach tak, by sprawiać jej jak najmniej bólu. Oboje ułożyli się na materacu, ona wciąż w niego wtulona – drobna, delikatna i dziwnie krucha, choć Ariel wiedział, że to tylko pozory. Licavoli mieli to do siebie, że zawsze emanowali siłą, która niejednego wprawiłaby w osłupienie. Ta dziewczyna nie była pod tym względem wyjątkiem.
– Chyba powinnam to powiedzieć, tak dla formalności… – wyszeptała sennie. Zamknęła oczy, bez pośpiechu układając się do snu. – Chociaż to raczej oczywiste. Tak, zostanę twoją żoną.
Ariel zamknął oczy. Dopiero w tamtej chwili dotarło do niego, co tak naprawdę oznaczała ulga.
Lucy
– Hej… Hej, ale wrócisz tu do mnie, co? – Bella w pośpiechu poderwała się z fotela. Dłoń już chyba z przyzwyczajenia położyła na zaokrąglonym brzuchu. – Lucy?
Wampirzyca drgnęła, nie pierwszy raz czując jak przez jej ciało przechodzi dreszcz. Tak było za każdym razem, gdy padało to imię – i to zwłaszcza z ust tej kobiety. Jakby tego było mało, wcale nie czuła się z tego powodu speszona, ale przede wszystkim… podekscytowana. To było tak, jakby po wiekach poszukiwań w końcu odnalazła coś, co zagubiła dawno temu.
W milczeniu zmierzyła ciężarną wzrokiem. Choć brzuch bez wątpienia utrudniał jej poruszanie, a przy tym (przynajmniej na pierwszy rzut oka) czynił o wiele bardziej kruchą, Isabella wciąż pozostawała kimś wystarczająco pewnym siebie i znajomym. Przynajmniej dla kogoś, kto miał okazję ją poznać, oczywistym było, że nie należało z nią zadzierać, nie tylko dlatego, że teraz była przy nadziei.
– Idę się przejść – wyjaśniła ze spokojem Lucy, wysilając się na blady uśmiech. – Chyba tego potrzebuję.
– Spróbuj tylko mnie teraz oszukać, a przysięgam, że wytropię cię choćby po drugiej stronie globu, jasne? – padło w odpowiedzi. – Serio. Jestem w ciąży. Już i tak wszyscy mnie denerwujecie, więc…
Lucy jedynie wywróciła oczami. Nie mogła się powstrzymać, zresztą ten jeden raz nie czuła, że powinna co najwyżej stać i głupio się uśmiechać.
– Powiedziałam już, że wrócę – powtórzyła, siląc się na cierpliwość. – Obiecałam, że będę niańczyć twoje dzieci. Przy twojej cierpliwości chyba i tak nie mam wyboru – dodała, zaciskając dłoń na klamce.
– Ej! – Bella prychnęła, ale nie wyglądała na faktycznie rozeźloną. W tamtej chwili wydawała się przede wszystkim bardzo zmęczona i zmartwiona. – Ja… Wspominałam już, że dobrze cię widzieć.
No cóż, jakieś sto razy…
– Wierz mi, że ciebie również.
Tym razem już nie doczekała się protestów, co przyjęła z ulgą, w końcu mogąc wyślizgnąć się na korytarz. Starannie zamknęła za sobą drzwi, na ułamek sekundy opierając się o nie plecami. Lekko zachwiała się na nogach, przez moment czując tak, jakby w każdej chwili mogła wylądować na ziemi. Co prawda dość mało prawdopodobnym wydawało się to, by nogi tak po prostu odmówiły jej posłuszeństwa, ale w gruncie rzeczy już niczego nie była pewna.
Czuła się tak, jakby w kilka zaledwie godzin postarzała się o jakieś sto lat. Dotychczas śniła, poruszając się jak w transie. I tak było jej dobrze, choć równie dobrze mogła wierzyć w to tylko dlatego, że zdążyła przywyknąć do takiego stanu rzeczy. Trwała w czymś, co było wygodne, choć na dłuższą metę prowadziło donikąd. Jakby tego było mało, jakaś jej cząstka się z tego cieszyła, choć prawda była taka, że Lucy wciąż była tą nagłą zmianą przerażona.
Lucy…
Zacisnęła usta. Szybkim krokiem ruszyła w głąb korytarza, właściwie nie zwracając uwagi na to, gdzie i z jakiego powodu zmierzała. Znała Niebiańską Rezydencję, zwłaszcza że przez minione lata bywała w niej wielokrotnie. Albo raczej Claryssa to robiła, choć te wspomnienia – wszystko to, co dotyczyło życia, które prowadziła przed tą nieszczęsną ceremonią – wydawały się tak odległe i obce, jakby należały do kogoś innego.
Przystanęła, machinalnie przyciskając obie dłonie do skroni. Choć nie sądziła, że to w ogóle możliwe, bolała ją głowa. Nieprzyjemne uczucie naprzemiennie to słabo, to znów narastało, w gruncie rzeczy pozostając znośne tylko wtedy, gdy mogła skupić się na czymś neutralnym. Kiedy załamywała ręce nad tym, co działo się na placu, próbując na czymś przydać, czuła się naprawdę dobrze. Poddawała się instynktom, w końcu zachowując tak jak powinna. Nie próbowała kryć się za otępieniem czy pustym spojrzeniem, wymuszonym uśmieszkiem i zgrywaniem głupiej idiotki. W końcu się obudziła, choć dopiero w momencie, w którym w pełni to do niej dotarło, Lucy poczuła się naprawdę przerażona.
Minione godziny zlewały się w jedno, przypominając raczej dopiero co obejrzany film, aniżeli faktyczny urywek z jej życia. Imię, na które reagowała, jednocześnie należało do niej, co i pozostawało obce. Rozpamiętywała słowa Belli i Victora, chcąc nie chcąc wspominając również obietnicę, którą dopiero co złożyła ciężarnej kobiecie, ale to też działo się jakby poza nią. Jakaś cząstka Lucy wciąż pragnęła się od tego odciąć, ale problem polegał na tym, że nie miała pojęcia jak. Wszystko to, co budowała przez całe wieki, runęło w ułamku sekundy, pozostawiając ją obnażoną i bezbronną, w końcu muszącą mierzyć się z rzeczywistością, przed którą uciekła dawno temu.
Zacisnęła palce na  kruczoczarnych lokach, lekko ciągnąć za kosmyk, choć w ten sposób i tak nie była w stanie sprawić sobie bólu. Kiedyś myślała o tym, by je skrócić, ale nie potrafiła się na to zdobyć, zwłaszcza że nigdy by nie odrosły. To był powód, dla którego zrezygnowała z bardzo wielu drastyczniejszych zmian. Co prawda liczyła się z tym, że ktoś mógłby ją rozpoznać, ale z drugiej strony… Kto poza Lille miałby kojarzyć słodką, głupiutką Lucy, która była na tyle naiwna, by wierzyć w bajki i igrać z wilkiem. Konsekwencje pewnych decyzji z założenia musiały prowadzić do tragedii, na dodatek tych najbardziej bolesnych. Prędzej czy później…
Nie chciała o tym myśleć.
Ale już nie była w stanie przed tym uciec, zwłaszcza odkąd została sama. Potrzebowała tego, a przynajmniej tak wmawiała sobie przez cały ten czas, szukając pretekstu, by choć na moment zniknąć Belli z oczu, a jednak kiedy przyszło co do czego…
Marzyła o tym, by znów odejść. Naiwnie wierzyła, że gdyby wróciła do domu, zabarykadowała się pośród dotychczas znajomych rzeczy i poczekała odpowiednio długo, wszystko wróciłoby do normy. Co prawda po wszystkim najpewniej musiałaby wyjechać, tym samym łamiąc wszystkie złożone w ciągu minionej godziny przyrzeczenia, ale… tak byłoby prościej.
Tyle że nie potrafiła i ta świadomość ją przerażała. Zabrnęła zbyt daleko, by powrót było możliwy. Wszelakie bariery po prostu zniknęły i nagle znów była samotną, zagubioną Lucy, zupełnie jakby minione wieki w ogóle nie miały miejsca.
– To nie tak – wyszeptała rozgorączkowanym tonem. Zwracała się przede wszystkim do siebie, nerwowo wyrzucając kolejne słowa, zupełnie jakby w ten sposób mogła sprawić, by te stały się prawdziwe. – To nie tak… Och, to jakiś koszmar.
Bardziej energicznie potarła skronie. Chciała ponownie ruszyć przed siebie, ale kiedy przyszło co do czego, odkryła, że nie jest w stanie ruszyć się z miejsca. Ostatecznie z jękiem oparła się o ścianę, wciąż z trudem utrzymując na nogach. Z głębi jej gardła wyrwało się coś z pogranicza jęku i zdławionego szlochu, choć tak naprawdę nie była w stanie płakać. Co prawda czuła pieczenie pod powiekami, ale suchość oczu na dłuższą metę nie oznaczała niczego.
Jakaś jej cząstka pragnęła wrócić do Belli – paść jej w ramiona, wypłakać się i porozmawiać, a później…
Ale nie mogła.
– Claryssa? – doszedł ją jakby z oddali znajomy głos. – Kobieto, na litość bogini, co ty tutaj robisz?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa