Ariel
Z opóźnieniem uprzytomnił
sobie, że wypowiedział te słowa na głos. Przyszły mu tak naturalnie jak i oddychanie,
sprawiając przy tym wrażenie najwłaściwszych, jakie mogłyby paść w tamtej
chwili. Po prostu musiał je wypowiedzieć – tak po prostu, jakby od samego
początku wiedział, że to już ten moment. Nie zastanawiał się nad tym, w jaki
sposób będzie przebiegała rozmowa z Ali, skupiając się przede wszystkim na
pragnieniu, by ją zobaczyć i nabrać pewności, że była żywa, zaś kiedy
przyszło co do czego…
Czuł, że po
raz kolejny robili wszystko na opak. Gubił się we własnych pragnieniach,
myślach i emocjach, które nie tak dawno temu wydawały mu się cudownie
przytłumione i odległe. Kiedy był wilkiem – nawet w połowie, o czym
w końcu miał okazję się przekonać – nie musiał skupiać się na nadmiarze
bodźców. Zwierzęca cząstka pozwalała mu się zdystansować, co na dłuższą metę
było wygodne, choć nigdy nie potrafił otwarcie docenić tej cechy. Było wiele kwestii
związanych z byciem wilkołakiem, nad którymi Ariel wolał się nie
rozwodzić. Pod tym względem niewiele się zmieniło, choć zarazem wydarzyło się
dość, by uprzytomnić mu, że być może nie miał wyboru. To było tak, jakby w chwili,
w której wziął w ramiona tamtego wilka, dał przyzwolenie na coś,
przed czym uciekał przez przeszło wiek.
Teraz z kolei
siedział przed Alessią, tak jak i ona oswajając się z konsekwencjami,
które niosły ze sobą słowa, które padły z jego ust. Jakby tego było mało,
wcale nie żałował, nagle uprzytomniając sobie, że to było wszystkim, czego tak
naprawdę chciał. Już dawno uprzytomnił sobie, że odepchnięcie tej dziewczyny
było ostatnim, na co zdołałby się zdobyć. Odkąd tylko sięgał pamięcią, ciągnęło
ich do siebie nawet wtedy, gdy Ali nie miała prawa pamiętać, kogo miała przed
sobą. Aż za dobrze pamiętał jak z uporem wracała do podziemi, długie
godziny przesiadując u jego boku, jakby przebywanie z wilkami
faktycznie sprawiało jej przyjemność.
Być może to
oznaczało, że oboje upadli na głowę. Podejrzewał, że gdyby był odpowiedzialny,
już dawno odprawiłby ją z kwitkiem – i to już na początku ich znajomości,
bo już wtedy oczywistym było, że igrali z ogniem. Wampir i wilkołak…
To po prostu się wykluczało, nawet jeśli Alessia miała w sobie dość z człowieka,
by jej obecność nie stanowiła dla niego naturalnej przeszkody. Zwłaszcza z perspektywy
czasu widział, że zachowywali się jak para zakochanych, bezmyślnych dzieciaków,
jak zresztą wydawali się postrzegać ich wszyscy wokół. Gdyby zapanował nad tym
już teraz, zwłaszcza że był starszy…
Sam nie
miał pewności, w którym momencie sytuacja wymknęła się spod kontroli na
tyle, by wycofanie się po prostu nie wchodziło w grę. To mogło stać się
już w chwili, w której przyszła do niego zapłakana i rozpalona
gorączką, by w końcu przyznać, że Yvesowi udało się ją ugryźć. Albo już
wcześniej, gdy sam oszalał na tyle, by pozwolić jej zostać podczas przemiany –
tak po prostu patrzeć jak jego ciało buntuje się w co najmniej makabryczny,
nieprzeznaczony do oglądania przez kogokolwiek sposób. A jednak Alessia
była przy nim również wtedy, a po wszystkim wróciła, by upewnić się, że był
cały, choć wcale nie musiała. Po co miałaby martwić się o kogoś, kto przechodził
przez to całe piekło miesiąc w miesiąc?
I właśnie
to nie dawało mu spokoju: to, że zawsze była. Wracała, choć wydarzyło się dość,
by w pełni zrozumiałym dla Ariela stało się to, że mogłaby nie chcieć
widzieć go na oczy. Jakby tego było mało, nie mógł pozbyć się wrażenia, że
miała w sobie współczucie nie tylko dla niego, ale też innych jego
pobratymców. To nie znaczyło, że była głupia – nie jego zdaniem – zwłaszcza że
nigdy nie patrzyła przez palce na te najbardziej obrzydliwe, nieakceptowalne
czyny, które zdarzały się jego podobnym, ale to nie zmieniało najważniejszego: wciąż
ich nie przekreśliła. W Lille też zaobserwował dość, w szczególność
wtedy, gdy z takim uporem tuliła do siebie tamtą umierającą dziewczynę, składając
kolejne obietnice i obwiniając o coś, na co nie miała wpływu.
Teraz znów
robiła coś, co dla Ariela było nie do pojęcia. Nie zapytał jej wprost o to,
co miała na brzuchu, ale wiedział. To był zaledwie ułamek sekundy – dokładnie
przez tyle widział naruszające jej skórę cięcia – ale to wystarczyło, by
zrozumiał. Po przemianie łatwo było mu udawać, że to wyłącznie jego
wyobrażenie, ale już wtedy czuł, że oszukuje samego siebie. Mając przy sobie
Alessię i w końcu mogąc obejrzeć ją tak dokładnie, jak sobie tego
życzył, całym sobą wyczuł jej zdenerwowanie – to, że było coś, co nade wszystko
ją martwiło. Sęk w tym, że wcale nie wyglądała tak, jakby przejmowała się
sobą, ale przede wszystkim jego reakcją. To wystarczyło, choć do Ariela wciąż w pełni
nie docierało, że Charon mógłby…
Och, to nie
powinno mieć miejsca. Mógł ją ochronić, ale czy zadręczanie się czymś, czego
już żadne z nich nie było w stanie zmienić, miało jakikolwiek sens?
Właśnie to i jej
zachowanie uświadomiły mu, że tak naprawdę nie miał wyboru. Z drugiej
strony, być może nie chciał go mieć, jednak nad tym wolał się nie zastanawiać.
Jeśli był egoistą, trudno, ale również z tym zdążył już się pogodzić.
Zresztą zdawał sobie z tego sprawę właściwie od zawsze, bo ojciec już
dawno zdążył wpoić mu do głowy, że miał go za zdecydowanie zbyt słabego, by
nadawał się do czegokolwiek. Tyle że o to również Ariel już od dawna nie dbał,
w gruncie rzeczy skupiony tylko na jednej, jedynej osobie, która odkąd
sięgał pamięcią warunkowała wszystko to, co miał.
A skoro
tak, to czy nie oznaczało to, że mógł ją mieć? Skoro nie uciekła przez tyle
czasu, a po torturach, które zafundował jej ten sadysta, zachowywała jakby
wszystko było w absolutnym porządku…?
Nie miał
pojęcia, co było nie tak z Alessią Licavoli, ale błogosławił to nade
wszystko.
Tym
bardziej z równowagi wytrąciła go cisza, która nagle zapadła między nimi.
Ali spoglądała na niego rozszerzonymi do granic możliwości oczyma, wpatrując
się w nań tak, jakby widzieli się po raz pierwszy. Nawet nie drgnęła, tak
po prostu tkwiąc w bezruchu i z uporem mu się przypatrując.
Zauważył, że zaczęła drżeć, choć może robiła to już wcześniej – nie miał
pewności, zwłaszcza że sam ledwo panował nad tym, co działo się wokół niego. W zasadzie
Ariel miał wrażenie, że oboje ledwo powstrzymywali się przed tym, by się na
siebie rzucić, byleby wzajemnie upewnić się, że druga osoba była cała, zdrowa i w pełni
rzeczywista.
– Co…? –
Jej głos zabrzmiał dziwnie, jeszcze bardziej zdławiony i zachrypnięty niż
do tej pory. – Co… ty właściwie…?
Nie
dokończyła, ale to nie było ważne. Ariel otworzył usta, choć tak naprawdę nie
miał pewności, co powinien powiedzieć. Powtórzyć to, co zasugerował jej
wcześniej? Zadać pytanie w jakiejś bardziej wyszukanej formie, o ile
to miało jakikolwiek sens, skoro nawet nie miał przy sobie tego cholernego
pierścionka, kwiatów czy…?
Właśnie
wtedy Alessia wybuchła płaczem, tym samym zaskakując go bardziej niż wcześniej.
Kiedy popłakała się w jego ramionach za pierwszym razem, przynajmniej mógł
to zrozumieć. Sposób w jaki tuliła się do niego, żądała żeby został i próbowała
sprawdzać, czy przypadkiem wciąż nie krwawił, tym bardziej był dla niego
zrozumiały. Wszystko to miało swoje uzasadnienie, a jednak w tamtej
chwili…
Przesunął
się bliżej niej, wahając nad tym, czy powinien wziąć ją w ramiona. Tak
naprawdę sam nie był pewien, co z nią zrobić, zwłaszcza że kuliła się i wzdrygała
niemalże przy każdy gwałtowniejszym ruchu czy oddechu. Była w złym stanie i Ariel
doskonale zdawał sobie z tego sprawę, jednak nawet mimo tego nie był w stanie
zrobić niczego, by jej pomóc. Był bezradny, a w tamtej chwili na
dodatek zaczynał wątpić w to, czy przypadkiem nie pogorszył stanu, w jakim
się znajdowała.
– Ali?
Alessia? – rzucił spiętym tonem, próbując zwrócić na siebie jej uwagę. Ujął ją
za obie dłonie, bo to wydało mu się najbezpieczniejsze, skoro nie był w stanie
tak po prosto dziewczyny objąć. – Coś cię boli? Mam kogoś zawołać?
Jęknęła w odpowiedzi,
ostatecznie ograniczając się do energicznego potrząśnięcia głową. Gwałtownie zaczerpnęła
powietrza do płuc, najwyraźniej próbując się w ten sposób uspokoić, choć ostatecznie
skończyło się wyłącznie na grymasie, który wykrzywił jej twarz. To jeszcze
bardziej zaniepokoiło Ariela, nim jednak zdążył zdecydować, czy powinien ją
zostawić i mimo protestów Alessi poszukać pomocy, ta w końcu zdołała
się odezwać.
– Żartujesz
sobie ze mnie? – zapytała, raz jeszcze mierząc go wzrokiem. – Ty naprawdę…
Ariel. – Potrząsnęła głową. – Ariel!
W następnej
sekundzie dosłownie się na niego rzuciła. Jakby tego było mało, tak po prostu
zaczęła się śmiać, co jednak nie przeszkodziło jej w tym, by dalej płakać.
Zamarł, trzymając ją w ramionach, podczas gdy tuliła się do niego ufnie,
wciąż śmiała i moczyła mu łzami przód koszulki. Był w stanie co
najwyżej wpleść palce w jej włosy, jednocześnie zastanawiając nad tym, czy
to w ogóle było możliwe – cierpieć i zarazem wyglądać na tak bardzo
szczęśliwą.
– Ali… –
zaczął z wahaniem, ale nie dała mu dokończyć.
– Pocałuj
mnie, proszę – rzuciła w odpowiedzi. Z wolna wyprostowała się w jego
ramionach, by dodatkowo podkreślić jego słowa. – Albo nie… Nie, najpierw coś mi
obiecaj.
Uniósł
brwi. Już niczego nie rozumiał, ale w którymś momencie próbował przestać za
nią nadążyć. W gruncie rzeczy nie musiał, skoro to, co najważniejsze,
rozumiał aż nazbyt wyraźnie.
– Cokolwiek
zechcesz.
Przez jej
twarz przemknął cień. Z drugiej strony, to równie dobrze mogło wiązać się z zalewającymi
jej twarz łzami, ale i nad tym zdecydował się nie rozwodzić.
– Na pewno?
– nie dawała za wygraną. Raptownie spoważniała i to wystarczyło, by pojął,
że to, co miała mu do zakomunikowania, było dla niej nader istotne. – Tak
naprawdę chcę tylko jednego: żadnego więcej podążania za głupią przysięgą.
– Ale…
– Katherine
nie żyje – oznajmiła z naciskiem. – Jest martwa i nigdy tak naprawdę
nie powiedziała ci, czego od ciebie oczekuje. Pozwoliłam ci na wszystko, bo cię
kocham, ale teraz… Teraz już dość. – Alessia urwała, by złapać oddech. –
Żadnego więcej Lille. Żadnego narażania się z powodu obietnicy, której
prawdziwości nawet nie możesz potwierdzić. Zrobiłeś dość, jasne? Nie jesteś jej
już niczego winien.
Otworzył i zaraz
zamknął usta. Chwilę lustrował jej bladą twarz, skupiając się przede wszystkim na
lśniących, co prawda wciąż załzawionych, ale wręcz zadziwiająco poważnych
oczach. Czarne tęczówki dosłownie przenikały go na wskroś, a po ich wyrazie
poznał, że Alessia doskonale zdawała sobie sprawę z tego, co mówiła.
Wymęczona czy nie, zdawała sobie sprawę z tego, czego od niego oczekiwała.
A on
kolejny raz uprzytomnił sobie, że nie ma wyboru.
– W Lille
i tak musielibyśmy zaczynać od początku – powiedział w końcu,
ostrożnie dobierając słowa. Dziewczyna skrzywiła się, ale poza tym w żaden
sposób nie okazała tego, że była zaskoczona jego słowa. Wiedziała. – Pomogę
Victorowi i Belli na tyle, ile będę w stanie, ale nic ponadto.
Próbowałem.
–
Próbowałeś – zgodziła się. Tym razem jej głos zabrzmiał o wiele łagodniej.
Szczupłe
palce zacisnęły się na przodzie jego koszuli. Alessia przesunęła się bliżej,
wciąż kurczowo do niego tuląc, choć oboje wiedzieli, że to zły pomysł w jej
stanie. Sęk w tym, że nie miał serca jej odsunąć, zwłaszcza gdy naparła na
niego całym ciałem, w następnej sekundzie decydując w końcu
doprowadzić do pocałunku. Jej usta był znajome i ciepłe, charakterystycznie
słodkie jak zawsze po tym, gdy się posilała. Kiedyś posmak krwi by go
zaniepokoił, ale w przypadku Alessi był czymś równie właściwym, co i ona
cała.
Przygarnął
ją do siebie, próbując ułożyć w swoich ramionach tak, by sprawiać jej jak
najmniej bólu. Oboje ułożyli się na materacu, ona wciąż w niego wtulona –
drobna, delikatna i dziwnie krucha, choć Ariel wiedział, że to tylko
pozory. Licavoli mieli to do siebie, że zawsze emanowali siłą, która niejednego
wprawiłaby w osłupienie. Ta dziewczyna nie była pod tym względem wyjątkiem.
– Chyba
powinnam to powiedzieć, tak dla formalności… – wyszeptała sennie. Zamknęła
oczy, bez pośpiechu układając się do snu. – Chociaż to raczej oczywiste. Tak,
zostanę twoją żoną.
Ariel zamknął
oczy. Dopiero w tamtej chwili dotarło do niego, co tak naprawdę oznaczała
ulga.
Lucy
– Hej… Hej, ale wrócisz tu do
mnie, co? – Bella w pośpiechu poderwała się z fotela. Dłoń już chyba z przyzwyczajenia
położyła na zaokrąglonym brzuchu. – Lucy?
Wampirzyca drgnęła,
nie pierwszy raz czując jak przez jej ciało przechodzi dreszcz. Tak było za
każdym razem, gdy padało to imię – i to zwłaszcza z ust tej kobiety.
Jakby tego było mało, wcale nie czuła się z tego powodu speszona, ale
przede wszystkim… podekscytowana. To było tak, jakby po wiekach poszukiwań w końcu
odnalazła coś, co zagubiła dawno temu.
W milczeniu
zmierzyła ciężarną wzrokiem. Choć brzuch bez wątpienia utrudniał jej
poruszanie, a przy tym (przynajmniej na pierwszy rzut oka) czynił o wiele
bardziej kruchą, Isabella wciąż pozostawała kimś wystarczająco pewnym siebie i znajomym.
Przynajmniej dla kogoś, kto miał okazję ją poznać, oczywistym było, że nie
należało z nią zadzierać, nie tylko dlatego, że teraz była przy nadziei.
– Idę się
przejść – wyjaśniła ze spokojem Lucy, wysilając się na blady uśmiech. – Chyba
tego potrzebuję.
– Spróbuj
tylko mnie teraz oszukać, a przysięgam, że wytropię cię choćby po drugiej
stronie globu, jasne? – padło w odpowiedzi. – Serio. Jestem w ciąży.
Już i tak wszyscy mnie denerwujecie, więc…
Lucy jedynie
wywróciła oczami. Nie mogła się powstrzymać, zresztą ten jeden raz nie czuła,
że powinna co najwyżej stać i głupio się uśmiechać.
–
Powiedziałam już, że wrócę – powtórzyła, siląc się na cierpliwość. – Obiecałam,
że będę niańczyć twoje dzieci. Przy twojej cierpliwości chyba i tak nie
mam wyboru – dodała, zaciskając dłoń na klamce.
– Ej! – Bella
prychnęła, ale nie wyglądała na faktycznie rozeźloną. W tamtej chwili
wydawała się przede wszystkim bardzo zmęczona i zmartwiona. – Ja… Wspominałam
już, że dobrze cię widzieć.
No cóż, jakieś sto razy…
– Wierz mi,
że ciebie również.
Tym razem
już nie doczekała się protestów, co przyjęła z ulgą, w końcu mogąc
wyślizgnąć się na korytarz. Starannie zamknęła za sobą drzwi, na ułamek sekundy
opierając się o nie plecami. Lekko zachwiała się na nogach, przez moment
czując tak, jakby w każdej chwili mogła wylądować na ziemi. Co prawda dość
mało prawdopodobnym wydawało się to, by nogi tak po prostu odmówiły jej
posłuszeństwa, ale w gruncie rzeczy już niczego nie była pewna.
Czuła się
tak, jakby w kilka zaledwie godzin postarzała się o jakieś sto lat.
Dotychczas śniła, poruszając się jak w transie. I tak było jej
dobrze, choć równie dobrze mogła wierzyć w to tylko dlatego, że zdążyła przywyknąć
do takiego stanu rzeczy. Trwała w czymś, co było wygodne, choć na dłuższą
metę prowadziło donikąd. Jakby tego było mało, jakaś jej cząstka się z tego
cieszyła, choć prawda była taka, że Lucy wciąż była tą nagłą zmianą przerażona.
Lucy…
Zacisnęła
usta. Szybkim krokiem ruszyła w głąb korytarza, właściwie nie zwracając
uwagi na to, gdzie i z jakiego powodu zmierzała. Znała Niebiańską
Rezydencję, zwłaszcza że przez minione lata bywała w niej wielokrotnie. Albo
raczej Claryssa to robiła, choć te wspomnienia – wszystko to, co dotyczyło
życia, które prowadziła przed tą nieszczęsną ceremonią – wydawały się tak
odległe i obce, jakby należały do kogoś innego.
Przystanęła,
machinalnie przyciskając obie dłonie do skroni. Choć nie sądziła, że to w ogóle
możliwe, bolała ją głowa. Nieprzyjemne uczucie naprzemiennie to słabo, to znów
narastało, w gruncie rzeczy pozostając znośne tylko wtedy, gdy mogła
skupić się na czymś neutralnym. Kiedy załamywała ręce nad tym, co działo się na
placu, próbując na czymś przydać, czuła się naprawdę dobrze. Poddawała się
instynktom, w końcu zachowując tak jak powinna. Nie próbowała kryć się za
otępieniem czy pustym spojrzeniem, wymuszonym uśmieszkiem i zgrywaniem
głupiej idiotki. W końcu się obudziła, choć dopiero w momencie, w którym
w pełni to do niej dotarło, Lucy poczuła się naprawdę przerażona.
Minione
godziny zlewały się w jedno, przypominając raczej dopiero co obejrzany film,
aniżeli faktyczny urywek z jej życia. Imię, na które reagowała, jednocześnie
należało do niej, co i pozostawało obce. Rozpamiętywała słowa Belli i Victora,
chcąc nie chcąc wspominając również obietnicę, którą dopiero co złożyła
ciężarnej kobiecie, ale to też działo się jakby poza nią. Jakaś cząstka Lucy wciąż
pragnęła się od tego odciąć, ale problem polegał na tym, że nie miała pojęcia
jak. Wszystko to, co budowała przez całe wieki, runęło w ułamku sekundy,
pozostawiając ją obnażoną i bezbronną, w końcu muszącą mierzyć się z rzeczywistością,
przed którą uciekła dawno temu.
Zacisnęła
palce na kruczoczarnych lokach, lekko ciągnąć
za kosmyk, choć w ten sposób i tak nie była w stanie sprawić
sobie bólu. Kiedyś myślała o tym, by je skrócić, ale nie potrafiła się na
to zdobyć, zwłaszcza że nigdy by nie odrosły. To był powód, dla którego zrezygnowała
z bardzo wielu drastyczniejszych zmian. Co prawda liczyła się z tym,
że ktoś mógłby ją rozpoznać, ale z drugiej strony… Kto poza Lille miałby
kojarzyć słodką, głupiutką Lucy, która była na tyle naiwna, by wierzyć w bajki
i igrać z wilkiem. Konsekwencje pewnych decyzji z założenia
musiały prowadzić do tragedii, na dodatek tych najbardziej bolesnych. Prędzej
czy później…
Nie chciała
o tym myśleć.
Ale już nie
była w stanie przed tym uciec, zwłaszcza odkąd została sama. Potrzebowała
tego, a przynajmniej tak wmawiała sobie przez cały ten czas, szukając
pretekstu, by choć na moment zniknąć Belli z oczu, a jednak kiedy
przyszło co do czego…
Marzyła o tym,
by znów odejść. Naiwnie wierzyła, że gdyby wróciła do domu, zabarykadowała się
pośród dotychczas znajomych rzeczy i poczekała odpowiednio długo, wszystko
wróciłoby do normy. Co prawda po wszystkim najpewniej musiałaby wyjechać, tym
samym łamiąc wszystkie złożone w ciągu minionej godziny przyrzeczenia,
ale… tak byłoby prościej.
Tyle że nie
potrafiła i ta świadomość ją przerażała. Zabrnęła zbyt daleko, by powrót
było możliwy. Wszelakie bariery po prostu zniknęły i nagle znów była
samotną, zagubioną Lucy, zupełnie jakby minione wieki w ogóle nie miały
miejsca.
– To nie
tak – wyszeptała rozgorączkowanym tonem. Zwracała się przede wszystkim do siebie,
nerwowo wyrzucając kolejne słowa, zupełnie jakby w ten sposób mogła sprawić,
by te stały się prawdziwe. – To nie tak… Och, to jakiś koszmar.
Bardziej
energicznie potarła skronie. Chciała ponownie ruszyć przed siebie, ale kiedy
przyszło co do czego, odkryła, że nie jest w stanie ruszyć się z miejsca.
Ostatecznie z jękiem oparła się o ścianę, wciąż z trudem
utrzymując na nogach. Z głębi jej gardła wyrwało się coś z pogranicza
jęku i zdławionego szlochu, choć tak naprawdę nie była w stanie
płakać. Co prawda czuła pieczenie pod powiekami, ale suchość oczu na dłuższą metę
nie oznaczała niczego.
Jakaś jej
cząstka pragnęła wrócić do Belli – paść jej w ramiona, wypłakać się i porozmawiać,
a później…
Ale nie
mogła.
– Claryssa?
– doszedł ją jakby z oddali znajomy głos. – Kobieto, na litość bogini, co
ty tutaj robisz?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz