
Elizabeth
Od samego początku wiedziała,
że nie wybiera się na wycieczkę krajoznawczą. Zwłaszcza po przejściu pod
wodospadem i spotkaniu z wilkołakiem poczuła, że tak naprawdę wcale
nie miała ochoty zwiedzać Miasta Nocy, zbytnio obawiając się tego, co miałaby
tam spotkać. W tamtej chwili zależało jej przede wszystkim na tym, by
trzymać się blisko Damiena i upewnić, że ten nie zrobi czegoś głupiego –
ani przypadkiem, ani w pełni świadomie.
Mimo
wszystko zaczęła się wahać, kiedy w końcu znaleźli się na świeżym
powietrzu. Widok lasu i kolejna dawka śnieżnego krajobrazu nie zrobiły na
niej wrażenia, ale i tak całą sobą czuła, że znalazła się w miejscu,
które zdecydowanie nie było dedykowane ludziom. Nie powinna tutaj trafić. Nie
miała pewności czy to wyłącznie jej wyobraźnia, czy po prostu świadomość tego,
gdzie się znalazła, ale to na dłuższą metę nie miało znaczenia. Fakt faktem, że
czuła się dziwnie – jakby w powietrzu było coś, co jasno dawało jej znać,
że w pobliżu znajdowały się istoty, które w niczym nie przypominały
zwykłych ludzi.
Tak
naprawdę dotarło to do niej w chwili, w które przeszli pod zdobionym
kamiennym łukiem. Uwagę Liz jak na zawołanie przykuły symbole i słowa,
których nie potrafiła rozczytać, ale zachowała wszelakie pytania na później.
Przecież doskonale wiedziała, że to nie był najlepszy moment na zatrzymywanie
się i wnikanie w takie szczegóły.
– Później
ci opowiadam – obiecał Damien, bez trudu pojmując, co takiego ją
zainteresowało. Z drugiej strony to równie dobrze mogło mieć związek z wciąż
łączącą ich więzią. – Zwłaszcza że te symbole są istotne. Zwłaszcza róża, bo to
znak Dworu – wyjaśnił pośpiesznie. – Jesteśmy tu na chwilę, ale i tak
uproszę Dimitra, żeby zapewnił ci nietykalność.
– Sam
powiedziałeś, że jesteśmy tu na chwile – zauważyła przytomnie. – Nie uparłam
się z tobą jechać tylko po to, by dokładać ci problemów.
Uniósł
brwi, wyraźnie zaskoczony jej słowami. Patrzył na nią w dziwnie
przenikliwy sposób, który skojarzył jej się ze spojrzeniami, które czasami
posyłał jej, kiedy kręciła się po bibliotece. Miała wrażenie, że badał jej
reakcję, być może czekając na jakaś konkretną – choćby to, by jednak
zdecydowała się uciec.
– Nie
jesteś problemem – oznajmił z takim przekonaniem, że aż poczuła się
nieswojo.
Lepiej dla nas wszystkich, żebyś miał rację,
pomyślała, uciekając wzrokiem gdzieś w bok. Czuła, że zaczyna się rumienić,
choć miała nadzieję, że dzięki panującemu na zewnątrz chłodowi zdoła to ukryć.
Jakby tego było mało, jak na zawołanie poczuła dziwną falę ciepła, która błyskawicznie
rozeszła się po całym jej ciele, wydając się skupiać przede wszystkim w miejscach,
w których na skórze miała te dziwne symbole. Tatuaże wydawały się mrowić i to
nie pierwszy raz.
Gdziekolwiek
zmierzali, nic nie wskazywało na to, by kierowali się ku centrum. Z drugiej
strony, Liz wciąż nie była w stanie wyobrazić sobie wspomnianego tak wiele
razy Miasta Nocy. Czego tak naprawdę powinna się spodziewać? Na pewno nie
wyobrażała sobie metropolii na miarę Seattle, choć kto tak naprawdę wiedział,
czego oczekiwać po nieśmiertelnych? Niebiańska Rezydencja też brzmiała dziwnie i przyjemnie
zarazem, choć i na to nie miała żadnej konkretnej wizji aż do momentu, w którym
dotarli do celu.
Przez
moment poczuła się co najmniej tak, jakby ktoś z całej siły zdzielił ją
czymś po głowie. Z wrażenia aż się zatrzymała, przez dłuższą chwilę zdolna
co najwyżej patrzeć na pokaźnych rozmiarów posiadłość, która dosłownie wyrosła
przed nimi. Wodziła wzrokiem dookoła, spoglądając to na otaczające teren mury,
to znów na okazały budynek, zadziwiająco dobrze współgrający z zalegającym
dookoła śniegiem. Wpatrywała się w kolejne zdobienia, już na bramie
dostrzegając znajomą już różę, co niejako potwierdzało słowa Damiena. W równym
stopniu przyciągały ją otaczające dom ogrody, pełne uśpionych, choć wciąż urokliwych
roślin.
Liz zawahała
się, coraz bardziej oszołomiona nadmiarem bodźców. Nie miała pewności, co tak
naprawdę czuła, nie wspominając o stwierdzeniu, co w takim wypadku
powinna myśleć o wszystkim, co działo się wokół niej. Wiedziała kim jest Dimitr,
choć słuchanie o królu okazało się równie abstrakcyjnym doświadczeniem, co
i przyjmowanie do wiadomości istnienia nieśmiertelnych. Rozumiała też, że Niebiańska
Rezydencja musiała być siedzibą Dworu, choć gdyby miała więcej czasu do
zastanowienia, zdecydowanie nie wyobraziłaby sobie jej w ten sposób.
Podświadomie wyczekiwała pełnego przepychu pałacu, na dodatek w samym
centrum miasta, ale… możliwe, że tak było lepiej.
Dom
wyglądał na piękny, wiekowy i zadbany. Co więcej ulokowano go na uboczu,
co jedynie dodawało mu uroku. Tyle wystarczyło, by Elizabeth zapragnęła przekonać
się, w jaki sposób wyglądał w środku, choć zarazem nadal miała
wątpliwości.
– Nikogo
nie widzę – odezwała się z wahaniem, pozwalając, by Damien podprowadził ją
do zamkniętej bramy. Nerwowo spoglądała to na niego, to znów na Carlisle’a. –
Na pewno powinnam tutaj być?
– Dimitr
nie ma nic przeciwko gościom – zapewnił pośpiesznie ojciec Eleny. Posłał jej uspokajający
uśmiech, ale prawie natychmiast spoważniał, wyraźnie czymś zmartwiony. – Wyczuwam
Lawrence’a. Najwyraźniej dotarł tu przed nami.
Nie
odpowiedziała, z trudem powstrzymując się od wzdrygnięcia. Wciąż czuła się
nieswojo, kiedy w grę wchodziły wampiry z tymi ich wyostrzonymi
zmysłami. Wolała nie wiedzieć, co jeszcze byli w stanie dzięki nim
stwierdzić.
Przez moment
zastanawiała się nad tym, jak zamierzali dostać się do środka, ale wszelakie
wątpliwości zniknęły w chwili, w której brama otworzyła się samoistnie.
Zorientowała się, że to zasługa Damiena, zwłaszcza że ten prawie natychmiast
pociągnął ją za sobą, nie zamierzając tracić czasu. Wciąż był podenerwowany, aż
rwąc się do tego, by zobaczyć się z siostrą. Liz wiedziała, że
niepotrzebnie go spowalniała, ale coś w sposobie, w jaki Licavoli
wciąż ściskał jej dłoń sprawiało, że nie miała z tego powodu aż takich
wyrzutów sumienia.
Wciąż wodziła
wzrokiem na prawo i lewo, ale już nie była w stanie skupić się ani na
domu, ani na jego otoczeniu. Wszystko zmieniło się dopiero w chwili, w której
stanęli w progu Niebiańskiej Rezydencji, dzięki czemu w końcu mogła
zajrzeć do środka. I tym razem nie miała żadnego konkretnego wyobrażenia,
choć podejrzewała, że wnętrze oczaruje ją w równym stopniu, co i sam
budynek. Nie pomyliła się, a efekt kolejny raz przeszedł jej oczekiwania.
Wiedziała, że miejsce, które pełniło funkcję siedziby kogoś, kogo wszyscy wokół
określali mianem króla, musiało być wyjątkowe, ale zdecydowanie nie spodziewała
się czegoś takiego.
Nie tego,
że już na wstępie powita ją… niebo. Poderwała głowę, z niedowierzaniem
wpatrując w to, co z założenia powinno być sufitem, a jednak
wyglądało jak nieboskłon – mniej zachmurzony niż ten na zewnątrz, ale jednak
obecny. Wydało jej się, że między warstwami obłoków dostrzegła gwiazdy, choć i to
wydawało się niemożliwe.
– Co do…?
– To iluzja
– wyjaśnił usłużnie Damien. Brzmiał o wiele spokojniej, kiedy skupiał się
tych mniej istotnych, najwyraźniej w pełni dla niego naturalnych kwestiach.
Kto wie, może gdyby sytuacja była inna, udałoby mu się uśmiechnąć. – Nie miałem
okazji zapoznać cię z Pavarottimi, chociaż Lucas przez jakiś czas kręcił
się po Seattle… Tak czy siak, to ich sprawka. Chociaż to niebo to ciekawa sprawa,
wiesz? Nie muszą być w mieście, żeby istniało, zresztą reaguje na nastroje
Dimitra.
Jeszcze
kiedy mówił, sam również wbił wzrok w nieboskłon, jakby chcąc doszukać się
w nim czegoś konkretnego. Iluzja
reagująca na emocje… Czemu nie?, pomyślała w oszołomieniu, mimowolnie
sama również zaczynając analizować chmury. Miała zwrócić uwagę na pogodę?
Chmury może i nie wróżyły dobrze, ale też nie kojarzyły jej się z rozpaczą,
chociaż…
Och, a na
domiar złego całkiem już oszalała, skoro skończyła pod iluzją nieba, próbując
za jego pośrednictwem odgadnąć, w jakim nastroju był pan domu.
–
Przestańcie zachowywać się, jakbyście przyszli na stypę. Przez telefon chyba
jasno dałem do zrozumienia, że Alessia żyje.
Aż wzdrygnęła
się, kiedy ciszę przerwał znajomy głos. Mimowolnie spięła się, zresztą jak zwykle
w towarzystwie Rufusa Wampir przystanął na prowadzących ku piętru schodów,
jakby od niechcenia opierając o balustradę. Po wyrazie jego twarzy trudno
było stwierdzić, co takiego sobie myślał, ale gdyby Liz miała zgadywać, powiedziałaby,
że wyglądał przede wszystkim na zniecierpliwionego.
– Nie
powiedziałeś nam niczego konkretnego – stwierdził Carlisle. – Co z Alessią?
Coś musiało się stać, chociaż skoro jesteście tutaj…
– Nigdy nie
przepadałem za szpitalami. Zresztą przypomnę, że mieliśmy problemy i to
właśnie w centrum. – Rufus westchnął przeciągle. W tamtej chwili wydawał
się przede wszystkim zmęczony. – Nie było z nią aż tak źle, ale jak was
znam, nie uwierzycie mi na słowo. – Wymownie spojrzał na Carlisle’a. – Obejdzie
się bez podziękowań.
– Ale… –
zaczął natychmiast doktor, ale wampir puścił jego słowa mimo uszu.
– Lawrence
już się tu zadomowił, gdybyście chcieli wiedzieć. Nie słyszałem, żeby Isabeau
wyrzuciła go z pokoju, chociaż to pewnie kwestia czasu – rzucił jakby od
niechcenia. – Alessia śpi i lepiej dla niej, by na razie tak zostało. No i będzie
potrzebowała krwi, ale to już wasza w tym głowa, by się o to
zatroszczyć – stwierdził, jak gdyby nigdy nic ciągnąc swój wywód. Liz nie miała
pewności jak to możliwe, ale coś w obojętnym brzmieniu jego słów sprawiło,
że zdołała się rozluźnić. – I nie, nie mówię teraz o krwi z woreczka,
bo tę tutaj mamy i to w nadmiarze. Lepszy efekt będzie, jeśli
normalnie się pożywi, bo mimo wszystko oberwała. Ja i Isabeau niewiele
mogliśmy pod tym względem zdziałać.
– To
zrozumiałe – zapewnił Carlisle, choć Rufus zdecydowanie nie wyglądał na kogoś,
kto potrzebował utwierdzić się w przekonaniu, że jego tok rozumowania był
słuszny. On po prostu wiedział. – Najważniejsze, że nic jej nie jest, chociaż…
Co rozumiesz przez „trochę oberwała”? – zapytał wprost.
Coś w jego
tonie dało Liz do zrozumienia, że nawet on zaczynał tracić cierpliwość, choć
nie sądziła, że to w ogóle możliwe. Z drugiej strony, wszyscy
odchodzili od zmysłów i to już od dłuższego czasu. Rufus za to kluczył i to
wystarczyło, by pojęła, że temat obrażeń Alessi najwyraźniej nie było mu na
rękę.
Wampir
zastygł w bezruchu, choć wcześniej sprawiał wrażenie chętnego, by w końcu
się ewakuować. Ostatecznie tego nie zrobił, wciąż tkwiąc przy balustradzie. Nerwowo
uderzył w poręcz palcami, zaczynając wybijać jakiś bliżej nieokreślony
rytm.
– Żebra –
przyznał w końcu. – Stawiałbym na łamanie, chociaż to nic takiego. Dojdzie
do siebie.
– I tylko
to? – Carlisle nie wyglądał na przekonanego. – Nie chcę niczego sugerować, ale…
– To nie
sugeruj – obruszył się wampir – tylko sam ją obejrzyj. To mimo wszystko pół-wampirzyca,
a ja widziałem dość, by mieć pewność, że obrażenia nie są poważne. Nie
takie, jakie mogłyby być, jeśli wierzyć temu, co mówią o Charonie.
Tym razem
Rufus jednak się wycofał, nawet nie czekając na odpowiedź. Carlisle jedynie
westchnął, ale nie wyglądał na zaskoczonego. W tamtej chwili był przede
wszystkim zmartwiony, choć nie tak jak Damien, który – jak nagle uświadomiła
sobie Liz – ścisnął ją za rękę na tyle mocno, że chyba jedynie cudem nie
połamał jej placów.
W milczeniu
obserwowała Rufusa, przez moment niepewna czy powinna się śmiać, czy może
płakać. Zdążyła zorientować się, że bywał bezpośredni, ale to w tamtej chwili
okazało się najmniej istotne. To, że wampir wydawał się ją ignorować, zupełnie
jakby jej obecność była czymś, czego się spodziewał, również było sprawą
drugorzędną. Liczyło się, że nieśmiertelny wyraźnie im czegoś nie mówił, a przynajmniej
takie wrażenie wciąż towarzyszyło Liz.
Aż za
dobrze pamiętała ból, który zaatakował Damiena. Doświadczyła go przez chwilę,
zanim chłopakowi udało się ją od tego odciąć, przejmując pełnię cierpienia na
siebie. Może się nie znała, ale to było coś więcej, aniżeli tylko poobijane
żebra – zwłaszcza że palenie koncentrowało się na brzuchu.
– Ach,
jeszcze jedno… – Rufus jednak się zatrzymał, jakby od niechcenia oglądając przez
ramię. – Dajcie jej odpocząć, co? Była… poraniona – przyznał wymijająco – i straciła
trochę krwi, ale tym też się zająłem. Tak czy siak, nie ma powodów do paniki.
– Czegoś mi
nie mówisz, wujku – zarzucił mu Damien, w końcu odzyskując głos.
Przez twarz
Rufusa przemknął cień, poza tym jedna w żaden sposób nie okazał tego, że oskarżenie
mogłoby być słuszne.
– W istocie,
ale to nie jest coś, co byłoby ważne akurat w tej chwili. Nie chodzi o powagę
obrażeń, bo już powiedziałem wam, że nic jej nie będzie – wyjaśnił i tym
razem jego głos zabrzmiał zadziwiająco łagodnie. – Sen i krew. Na razie
tego się trzymajcie.
– Ale…
– Damien,
na litość bogini, zauważ, że akurat ja ci to mówię – zniecierpliwił się Rufus. –
Mam dość powodów, by chcieć z twoją siostrą porozmawiać, ale to może
zaczekać. Charon zrobił jej coś… I nie, to nie to, co właśnie przyszło ci
do głowy – dodał, widząc, że chłopak drgnął i otworzył usta. – Chodzi o sam
wygląd ran, ale o tym porozmawiamy później, jasne? Zdenerwowalibyście się,
gdybym powiedział wam w tym rzecz, a to ostatnie, czego nam trzeba.
– Już
jestem zdenerwowany – mruknął Damien.
Rufus uśmiechnął
się w pozbawiony wesołości sposób.
– Tym
gorzej. Idź zajmij się siostrą, co? Nie uzdrawiasz, ale dalej możesz jej się
przydać.
Wyczuła, że
Damien drgnął w odpowiedzi na słowa wampira. Sama również poczuła
nieprzyjemny uścisk w gardle na samo wspomnienie tego, do czego
doprowadziła. To dla niej Uzdrowiciel oddał moce, chociaż te były mu w tej
chwili aż nadto potrzebne. Nie miała pewności, na ile ufała ocenie Rufusa, zwłaszcza
odkąd ten zaczął kluczyć, ale to na dłuższą metę nie miało znaczenia. Wiedziała
przecież, że niezależnie od powagi obrażeń, Damien nade wszystko pragnął pomóc
siostrze – z tym, że teraz nie był w stanie zrobić tego w sposób,
którego mógłby oczekiwać.
To moja wina…
Bezwiednie
zacisnęła dłonie w pięści – tylko na chwilę, bo prawie natychmiast zapanowała
nad sobą i poluzowała uścisk. Nie chciała zbytnio zwracać na siebie uwagi,
raz po raz powtarzając sobie, że przecież przyjechała jako wsparcie, nie zaś po
to, by podsycać odczuwane przez Damiena poczucie winy. Sama też obwiniała się
wystarczająco długo, na dodatek o rzeczy, na które już nie miała wpływu.
Tym razem zamierzała być przede wszystkim praktyczna, choć wciąż nie była
pewna, co to tak naprawdę oznaczało.
Zmierzyła
Damiena wzrokiem, momentalnie orientując się, że w którymś momencie
jeszcze bardziej pobladł. Milczał, wciąż spoglądając w ślad za Rufusem,
choć ten zdążył się ewakuować. Liz była gotowa przysiąc, że wampir tylko na to
czekał, wyraźnie niezadowolony z tego, że ktokolwiek próbował go
przepytywać. Po jego słowach trudno było stwierdzić, czego tak naprawdę powinni
się spodziewać, ale Elizabeth i tak pragnęła wierzyć w dwie
wynikające ze słów naukowca kwestię: w to, że Alessia była cała i… nie
została skrzywdzona w żaden inny sposób. Nie miała pojęcia czy Damien
zorientował się do czego pił Rufus, twierdząc, że w grę nie wchodziło to,
co mogłyby sugerować jego słowa, ale wolała się nad tym nie zastanawiać.
Wilkołaki
bywały wulgarne. Tyle wiedziała i nawet zdążyła zaobserwować, ale tym
razem najwyraźniej chodziło o coś więcej.
– Damien? –
rzuciła z wahaniem.
W
roztargnieniu przeniósł na nią wzrok. Myślami wydawał się być gdzieś daleko, wciąż
spięty i podenerwowany. Liz skupiła się przede wszystkim na tym, by
zachować neutralny wyraz twarzy, nie chcąc jeszcze bardziej go denerwować. Tak
naprawdę była przerażona i jakoś nie wątpiła, że Damien był w stanie
to wyczuć, ale i tak zamierzała zrobić wszystko, byleby tego nie okazywać.
Bez słowa
przesunęła się bliżej, stajać tuż przed nim. Przez krótką chwilę miała ochotę go
objąć albo przynajmniej pogładzić po twarzy, ale powstrzymała się, zwłaszcza że
wciąż towarzyszył im Carlisle.
– Idziemy? –
zasugerowała cicho. – Wciąż jesteś zdenerwowany. Ja wiem, że Alessia śpi, ale…
– Och, tak –
zreflektował się pośpiesznie. – Jasne. I tak do niej zajrzę.
Wciąż brzmiał
dziwnie, jakby sam niepewny tego co i dlaczego robił. Przynajmniej ruszył
się z miejsca i – wciąż ściskając przy tym jej dłoń – ruszył w stronę
schodów. Tym razem miał problem z zachowaniem równego tempa, przez co Liz
musiała prawie biec, by dotrzymać mu kroku. Nie skomentowała tego nawet słowem,
obojętna na to, że mógłby ciągać ją za sobą prawie tak, jakby była szmacianą
laleczką. Skoro tego potrzebował, nie miała nic przeciwko.
Już nie
zwracała większej uwagi ani na to, dokąd szli, ani na wystrój rezydencji. Nie miała
głowy do podziwiania bogatych zdobień, obrazów czy miękkich dywanów, które
wyściełały podłogę na piętrze. Zwróciła uwagę wyłącznie na liczne pozamykane
drzwi, których układ i bliźniacze podobieństwo sprawiły, że poczuła się trochę
jak w jakimś drogim hotelu. Mogła tylko zgadywać czy każdy z pokoi
był zamieszkały, nie wspominając o stwierdzeniu skąd Damien wiedział,
gdzie powinien się udać. Pozostawało jej co najwyżej trzymać się blisko niego i próbować
dotrzymywać mu kroku, bo w innym wypadku jak nic po prostu by się zgubiła.
Czuła, że w zamieszkałym przez nieśmiertelnych mieście, byłoby to bardzo
złym pomysłem – i to nawet w podobno bezpiecznej Niebiańskiej
Rezydencji.
Mimo
wszystko nasłuchiwała, próbując wychwycić czyjąkolwiek obecność. Czuła się
nieswojo, wciąż gotowa przysiąc, że ktoś ich obserwował, choć korytarz wyglądał
na opustoszały. Rufus zniknął, a w pobliżu nie widziała nikogo
innego, przynajmniej początkowo. Podejrzewała, że to tylko jej wyobraźnia, ale
wątpliwości nie ustępowały, dodatkowo podsycone przez wciąż dające jej się we
znaki mrowienie zachowanych na skórze symboli.
Dostrzegła
kogoś dopiero przed jednym z moimi, przed którym zatrzymał się Damien. Natychmiast
zorientowała się, że ciemnowłosy, oparty o ścianę mężczyzna był wampirem, zaś
rubinowe tęczówki jedynie utwierdziły ją w tym przekonaniu. Nieśmiertelny
wyraźnie ożywił się na ich widok, natychmiast prostując niczym struna. Na jego
ustach pojawił się blady uśmiech i coś w tym geście sprawiło, że Liz
mimowolnie poczuła się pewniej, choć nie była pewna czy to dobrze. Ufanie
przypadkowemu wampirowi wydawało się czystym szaleństwem, choć z drugiej
strony wszystko wskazywało na to, że Damien go znał.
– Beau z nią
siedzi – oznajmił w ramach powitania wampir. On też wyglądał na zmęczonego,
choć w jego przypadku nie powinno być to możliwe. – I dobrze was
widzieć… Och – wyrwało mu się, gdy w końcu zauważył Liz.
Poczuła się
jeszcze bardziej nieswojo za sprawą spojrzenia lśniących, rubinowych tęczówek,
ale zmusiła się do tego, by spokojnie stać. Jakby tego było mało, uśmiech,
który pojawił się na ustach nieśmiertelnego, był niemalże życzliwy.
– Czuję. No
i już rozmawialiśmy z Rufusem… Co się stało Alessi? – rzucił spiętym
tonem Damien. – Rufus coś kręci, a ja…
– Alessia
jest bezpieczna – stwierdził bez chwili wahania mężczyzna
Damien
jęknął, wyraźnie sfrustrowany.
– To dalej
niczego nie wyjaśnia i… – Urwał, po czym westchnął przeciągle. – Ale w porządku.
A tak swoją drogą, to Liz – dodał, nagle zmieniając temat. W roztargnieniu
przeczesał włosy palcami.
– Dzień
dobry – rzuciła bez przekonania. Tylko na tyle było ją stać.
Damien
bardziej stanowczo chwycił ją za rękę. Nie była w stanie stwierdzić czy
chciał ją w ten sposób uspokoić, czy może sam szukał sposobu na to, by nad
sobą zapanować.
– Przyjechała
ze mną, bo ja… Cóż, sam rozumiesz. – Potrząsnął głową. – Nieważne. To jest
właśnie Dimitr – wyjaśnił, zwracając się bezpośrednio do niej.
Otworzyła i zaraz
zamknęła usta. Zdążyła zaledwie oswoić się z myślą, że właśnie miała przed
sobą króla, gdy z pokoju przed którym stali, doszedł ją sfrustrowany
kobiecy okrzyk.
– Na litość
bogini…!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz