6 lutego 2019

Dwieście dwadzieścia pięć

Elizabeth
Czuła się trochę jak we śnie, choć nie była pewna czy ten był dobry, czy może miała do czynienia z koszmarem. Całą energię wkładała przede wszystkim w to, by otrząsnąć się z szoku, którego doświadczyła, kiedy przekonała się, że jednak istniał szybki sposób na dostanie się aż do Francji. Początkowo po prostu słuchała i nie zadawała pytań, kiedy w rozmowie wspomniano niejaką Lilianne i to, że ta miała być w stanie ich „przenieść” – cokolwiek miałoby to oznaczać – ale aż do samego końca Liz nawet nie próbowała zastanawiać się nad tym, jak interpretować te słowa.
Teraz już wiedziała: dosłownie. Jakkolwiek by to nie brzmiało, najwyraźniej teleportacja jednak wchodziła w grę, choć może nie powinno jej to dziwić. W końcu… Czemu nie, prawda? Przenoszenie z miejsca na miejsce nie było dziwniejsze od istnienia… Cóż, w zasadzie wszystkiego, co wiązało się z nieśmiertelnymi. Miasta zamieszkanego przez wampiry również.
Sama Lilianne okazała się urodziwą blondynką, która – jak każda inna wampirzyca – potrafiła przyprawić o zawrót głowy. Co prawda nie mogła konkurować z urodą Eleny, ale Elizabeth i tak poczuła się  nieswojo, mimowolnie zaczynając zastanawiać jak to możliwe, że Damien przez tyle czasu nie zainteresował się niczym innym. To nie był najlepszy moment na takie przemyślenia, nie wspominając o tym, że prawie natychmiast doszła do wniosku, że to było co najmniej płytkie i głupie z jej strony, ale i tak nie mogła się powstrzymać. Pod wieloma względami związek człowieka i nieśmiertelnego wydawał się nie mieć sensu.
A potem w ogóle przestała myśleć, kiedy w końcu się przenieśli i uprzytomniła sobie, że nie ma już odwrotu.
Właściwie sama nie była pewna, czego się spodziewać. Nie zaprotestowała, kiedy Damien chwycił ją za rękę, to zresztą było dość mało wymagającym zadaniem – spokojne stanie i czekanie na coś, co dopiero miało nadejść. Mogła tylko zgadywać, jak tak naprawdę działała ta wampirzyca. Sama perspektywa teleportacji brzmiała równie fascynująco, co i abstrakcyjnie, choć i nad tym Liz nie miała okazji się zastanowić. W gruncie rzeczy do samego końca nie wierzyła, że cokolwiek się wydarzy, kiedy w końcu zbliżyli się do dziewczyny.
Sama Lilianne nie potrzebowała wyjaśnień. W zasadzie pojawiła się znikąd, choć Elizabeth i tak myślała o tym, że dziewczyna musiała w którymś momencie przyjechać. To nie tak, że nagle zmaterializowała się na samym środku salonu… Prawda? Takie myślenie pomagało, do pewnego momentu mając sens.
Aż do chwili, w której Liz już nie miała innego wyboru, jak tylko zmierzyć się z rzeczywistością. Kiedy tak po prostu wylądowała w obcym miejscu, na dobry początek lądując z twarzą w śniegu, chcąc nie chcąc musiała przyznać, że umiejętności wampirzycy były prawdziwe.
Niemalże w panice poderwała się na równe nogi, z niedowierzaniem potrząsając głową, by wytrząsnąć z włosów śnieg. Z bijącym sercem powiodła wzrokiem dookoła, oszołomiona napierającą ze wszystkich stron bielą. W pierwszym odruchu pomyślała, że jakimś cudem wylądowała sama, na dodatek w miejscu, w którym nie znała. Próbowała sobie przypomnieć, jak w ogóle do tego doszło, skoro chwilę wcześniej stała w domu Cullenów, kurczowo ściskając dłoń Damiena. Nie docierało do niej, że zaledwie ułamek sekundy później, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia, nadzwyczajnego uczucia i właściwie w mgnieniu oka…
– Liz?!
Kamień spadł jej z serca, kiedy Damien dosłownie zmaterializował się tuż obok niej. Pozwoliła, by ujął ją pod ramię, choć nie miała najmniejszego problemu z utrzymaniem równowagi. Chodziło tylko o to, by go poczuć i upewnić, że był prawdziwy.
Poczuła się dużo pewniej, kiedy zdecydowanym ruchem przygarnął ją do siebie.
– Wszystko gra? Wybacz – rzucił spiętym tonem. – Pierwszy raz zawsze jest… trochę oszałamiający – przyznał, ostrożnie dobierając słowa.
– Trochę? – powtórzyła z rezerwą. Kątem oka wychwyciła ruch, więc w pośpiechu przeniosła wzrok na spokojnie stojących kilka metrów dalej Carlisle’a i Lawrnece’a. Lilianne zdążyła bez pośpiechu ruszył w sobie tylko znanym kierunku, z lekkością poruszając po pokrytej białym puchem ziemi. – Gdzie jesteśmy?
Próbowała ukryć zażenowanie, gdy zorientowała się, że jako jedyna mogłaby mieć problem z utrzymaniem się na nogach. Z drugiej strony, to wciąż brzmiało jak żart – pokonanie setek kilometrów w ułamku sekundy. To brzmiało jak coś żywcem wyjętego z jakiejś fantastycznej historii, przez co tym trudniej było jej ot tak przejść z takim stanem do porządku dziennego. Nie miało znaczenia, co zdążyła zaobserwować przez ostatnie tygodnie, skoro wciąż działo się coś, co skutecznie wytrącało ją z równowagi.
– Wybacz, mogłem cię uprzedzić. – Damien rzucił jej przepraszające spojrzenie. – Lilly nie jest w stanie zabrać nas bezpośrednio do Niebiańskiej Rezydencji. Musimy kawałek przejść i…
Urwał, po czym już tylko na nią patrzył, sprawiając przy tym wrażenie kogoś co najmniej zmieszanego. W zasadzie Liz była gotowa przysiąc, że już tylko czekał na moment, w którym zdecydowałaby się z wrzaskiem rzucić do ucieczki. Westchnęła, dla zyskania na czasie z przesadną wręcz dokładnością przeczesując włosy, byleby mieć szansę zająć czymś ręce. Milczała, wciąż z uwaga wodząc wzrokiem po okolicy.
– Jesteśmy w pobliżu Miasta Nocy – powiedziała w końcu, starannie dobierając słowa. Z ulgą przyjęła to, że jej głos zabrzmiał spokojnie, zwłaszcza że zdecydowanie się tak nie czuła. – We Francji.
– Na to wygląda.
Wcale nie poczuła się dzięki temu lepiej.
– Tak po prostu – nie dawała za wygraną.
Damien wzruszył ramionami. W jakiś pokrętny sposób to okazało się najbardziej sensowną odpowiedzą, jaką mogłaby otrzymać. W końcu czemu nie, prawda? Dla niego to musiało być najzupełniej normalne. Z kolei ona sama zdecydowała się na to, by mu towarzyszyć.
– Nie żeby coś, ale moglibyście się pośpieszyć? – usłyszała spięty głos Lawrence’a. Oboje z Damienem jak na zawołanie poderwali głowy. – Tracimy czas.
– L… – upomniał go Carlisle, ale wampir zbył go machnięciem ręki.
– Alessia. Dopiero co wszyscy panikowali, bo coś jej się stało, a my nie wiemy co – przypomniał, jeszcze w trakcie wypowiadania kolejnych słów ruszając w ślad za Lilianne. Wszystko wskazywało na to, że aż nazbyt dobrze znał okolicę. – Tak tylko przypominam.
Carlisle jedynie westchnął w odpowiedzi, wyraźnie zmartwiony. Spojrzał w ich stronę, wysilając się na blady uśmiech, chociaż Liz czuła, że poniekąd podzielał niepokój Lawrnece’a. Jakby tego było mało, wciąż miała dostęp do emocji Damiena, choć chłopak robił wszystko, byleby je przed nią ukryć.
– Ma rację – rzuciła pośpiesznie, nie zamierzając czekać aż ktokolwiek zacznie załamywać ręce z jej powodu. Nie pojechała tylko po to, bym im ciążyć. – Prowadź. Jest w porządku – dodała, przenosząc wzrok na Damiena.
Doszukała się w jego spojrzeniu wątpliwości, ale przynajmniej nie próbował się z nią kłócić. Jedynie bardziej stanowczo ujął ją za rękę, ściskając tak kurczowo, jakby w każdej chwili mogło wydarzyć się coś niedobrego. Coś w tej zaborczości wystarczyło, by zaniepokoić Liz jeszcze bardziej, ale zdecydowała się nie zwracać na to uwagi. W gruncie rzeczy wcale nie była zaskoczona, zwłaszcza po słowach Eleny. Skoro przyjaciółka twierdziła, że najrozsądniej było trzymać się razem, a Damien zachowywał w ten sposób, wnioski były oczywiste.
Dopiero gdy otrząsnęła się na tyle, by w końcu ruszyć z miejsca, uprzytomniła sobie, że drży. Na zewnątrz panował chłód, choć temperatura okazała się sprawą drugorzędną. Mimo wszystko Liz ciaśniej objęła się ramionami na tyle, na ile było to możliwe, skoro wciąż ściskała dłoń Damiena. Licavoli natychmiast rzucił jej zatroskane spojrzenie, ale przynajmniej zachował jakiekolwiek uwagi dla siebie. Dobry Boże, nie była z cukru. Odrobina chłodu nie miała jej zaszkodzić.
Nie była pewna jak długo szli, ale była gotowa przysiąc, że niezbyt długo. Próbowała utrzymywać równe, dość szybkie tempo, ale i tak czuła, że znacznie spowalniała istoty, które z łatwością potrafiły zacząć poruszać się wystarczająco błyskawicznie, by dla śmiertelnika stać się wielobarwną smugą. Lawrence najwyraźniej nie zamierzał tracić czasu, bo w pewnym momencie straciła go z oczu, ale to z jakiegoś powodu wydało jej się dość przewidywalne. Od samego początku jasno dawał do zrozumienia, że zależało mu na jak najszybszym dotarciu do celu.
Sęk w tym, że wciąż nie była pewna, gdzie tak naprawdę zmierzali. Okolica wyglądała na opustoszałą, a wszechogarniająca biel jedynie potęgowała to wrażenie. Liz podświadomie szukała jakichkolwiek zabudowań czy czegokolwiek, co świadczyłoby o obecności choćby wioski, o całym mieście nie wspominając, ale wszystko wskazywało na to, że znajdowali się na całkowitym pustkowiu. Nie miała pojęcia, jakim cudem Damien albo Carlisle w ogóle byli w stanie stwierdzić, dokąd iść; z jej perspektywy każdy kierunek wyglądał dokładnie tak samo.
Do czasu.
Zdążyła przynajmniej względnie otrząsnąć się po przenosinach. W gruncie rzeczy sprowadzało się to przede wszystkim do nie myślenia o tym, że w ułamku sekundy wylądowała w zupełnie innym miejscu. Tak czy siak, udawało jej się trzymać nerwy na wodzy, choć podejrzewała, że Damien był w stanie wychwycić to, co tak naprawdę działo się w jej wnętrzu. Mętlik w głowie z pewnością, choć ten równie dobrze mógł należeć do niego.
Tyle że szok, który wywołał w niej widok nieskazitelnie czystego, zamarzniętego jeziora, które znikąd pojawiło się przed nimi, z pewnością należał do niej.
– Och… – wyrwało jej się.
Damien bardziej stanowczo chwycił ją za rękę. Na jego ustach choć na chwilę pojawił się blady, względnie szczery uśmiech.
– Nazywamy je Zwierciadłem. Sądzę, że widać dlaczego – wyjaśnił, szybkim krokiem podchodząc bliżej brzegu. Liz posłusznie ruszyła za nim, jak urzeczona wpatrując w lśniącą, odbijającą każdy szczegół otoczenia taflę. Nie dostrzegła żadnego pęknięcia czy choćby rysy, choć to wydawało się wręcz niemożliwe. Nie wyobrażała sobie, że w naturze mogłoby występować coś aż tak idealnego. – Wejście do Miasta Nocy jest tam.
Z trudem przymusiła się do oderwania wzroku od jeziora. Zwierciadło, powtórzyła w myślach, wciąż oszołomiona. Dopiero po dłuższej chwili przymusiła się do tego, by spojrzeć w miejsce, w które wskazał jej Damien. To wystarczyło, by poczuła się jeszcze bardziej oszołomiona, gdy przekonała się, że jednak nie całe jezioro zamarzło. Nad jednym z brzegów woda wciąż płynęła za sprawą nieustannie płynącego, pokaźnych rozmiarów wodospadu.
Liz jedynie potrząsnęła głową. Jakim cudem nie zwróciła uwagi na szum, który…?
– Tam? – powtórzyła, nie odrywając wzroku od wody. – W sensie… po drugiej strony?
Przez moment znów poczuła się tak, jakby śniła. Albo brała udział w jakiejś fantastycznej historii, która nie miała szansy wydarzyć się w prawdziwym życiu. Przejście za wodospadem? Coś jak ukryta droga do miejsca, o którym śmiertelnicy nie mieli pojęcia? To brzmiało jak jedna z wielu bajek, które miała okazję słyszeć jako dziecko.
– Wiem, że czasami łatwiej schować coś na widoku, ale z Miastem Nocy by to nie przeszło. Tak czy siak, już właściwie jesteśmy w domu – wyjaśnił usłużnie Damien. – Chodź za mną, co? Wierz mi, że nie masz ochoty na prysznic przy tej temperaturze.
Dopiero po chwili zorientowała się, co miał na myśli. Natychmiast zapragnęła zaprotestować, kiedy Damien bezceremonialnie pociągnął ją za sobą, zmierzając wprost na ścianę wody. Instynktownie zapragnęła zaprzeć się nogami o ziemię, ale to okazało się równie mało skuteczne, co i próby odzyskania spokoju. Zanim zdążyła choćby się zastanowić, znaleźli się po drugiej stornie – całkowicie susi, choć początkowo nie zorientowała się jak to możliwe.
Dysząc ciężko, w panice powiodła wzrokiem dookoła. Zadrżała, choć nie z zimna, bo nagle otoczyło ją przyjemne ciepło – coś jak  niewidzialna mgiełka, którą dopiero po chwili utożsamiła z mocą, którą dysponował Damien. Z bijącym sercem oparła się o ścianę niewielkiego, pogrążonego w mroku korytarza, wciąż oszołomiona zmianą otoczenia. Po czasie spędzonym na śniegu, wylądowanie w czymś, co na pierwszy rzut oka przypominało jaskinię, było dezorientujące.
– Wszystko dobrze? – usłyszała zatroskany głos Carlisle’a i to wystarczyło, by przywołać ją do porządku.
– T-tak… Tak, jasne – wyrzuciła z siebie na wydechu, aż nazbyt świadoma, że te słowa nie zabrzmiały nawet w połowie tak przekonująco, jak mogłaby tego oczekiwać. – Nie przejmujcie się mną.
– Nie żartuj – obruszył się Damien. – Gdyby coś było nie tak…
Cokolwiek miał do powiedzenia, ostatecznie nie dokończył. Nagle drgnął nerwowo, prostując się niczym struna i czujnie spoglądając w głąb korytarza. Serce Liz jak na zawołanie zabiło szybciej, choć sama nie była pewna dlaczego – czy przez wrażenie, że mogliby mieć towarzystwo, czy może przez to, że coś w ruchach Damiena skojarzyło jej się z gotowym do ataku dzikim zwierzęciem. Co prawda chłopak prawie natychmiast odetchnął i rozluźnił się, ale i tak coś w jego postawie przyprawiało Elizabeth o dreszcze.
– Ach… To wy – oznajmił ktoś, kogo nie była w stanie dostrzec w ciemnościach.
Przynajmniej początkowo była w stanie stwierdzić jedynie tyle, że mieli do czynienia z mężczyzną. Nie minęła sekunda, a zdołała zauważyć zmierzającą w ich stronę sylwetkę. Choć wszystko wskazywało na to, że jej towarzysze rozpoznali intruza, coś w widoku obcego sprawiło, że Liz poczuła się jeszcze bardziej oszołomiona. Nie miała pewności, skąd brał się niepokój, który nagle poczuła, ale wolała się nad tym nie zastanawiać. Wystarczyło, że w końcu rozróżniła kształt kogoś, kto posturą spokojnie mógłby konkurować z Emmettem. Różnica polegała na tym, że dziwnie zachrypnięty głos nie wzbudzał w niej aż tak pozytywnych emocji jak brzmienie tubalnego barytonu brata Eleny.
– Na czym stoimy? – zapytał natychmiast Damien, przesuwając się bliżej nieznajomego. – Słodka bogini, co się stało? Alessia…
– Ceremonia wymknęła się spod kontroli. Psychol z kuszą to za dużo nawet jak dla mnie – stwierdził mężczyzna, a Damien aż się zapowietrzył.
– Pytałem o siostrę – wycedził przez zaciśnięte zęby.
Wciąż robił wszystko, byleby panować nad emocjami, ale w tamtej chwili bariery, którymi się otaczał, straciły na sile. Liz poczuła dość, by instynktownie przesunąć się bliżej i najzupełniej naturalnym gestem dotknąć jego ramienia. Zesztywniał, wzdrygając się przy tym jak oparzony – i to tylko po to, by prawie natychmiast w końcu się rozluźnić.
Na chwilę zapanowała wymowna cisza, ta jednak nie sprawiła, że Liz poczuła się jakkolwiek lepiej. Nie, skoro nagle poczuła na sobie przenikliwe spojrzenie lśniących w ciemnościach oczu nieznajomego.
– O proszę… A to kto? – zapytał, skutecznie przyprawiając Elizabeth o palpitacje serca. To, że nie mogła go zauważyć, jedynie pogarszało sytuację. – Człowiek? Ale…
– Pytałem o coś – obruszył się Licavoli.
– Damien… – upomniał go łagodnie Carlisle.
Chłopak jedynie westchnął w odpowiedzi. Liz bardziej stanowczo uczepiła się jego ramienia, nie tyle ze strachu co przez wrażenie, że w ten sposób choć trochę mogła mu pomóc. Co prawda nie wierzyła w cuda, ale i tak chciała próbować.
– To Elizabeth – wyjaśnił pośpiesznie Damien, chcąc nie chcąc odpowiadając na zadane mu wcześniej pytanie. – I jest tutaj ze mną. Ustalmy to sobie na początku.
– A czy ja coś mówię? – obruszył się nieznajomy, wznosząc obie ręce ku górze w poddańczym geście. – Tobie nie muszę tłumaczyć zasad. Zresztą mam lepsze zajęcia, więc… – Urwał, po czym wzruszył ramionami. – Muszę znaleźć Ariela. A potem nakopać dzieciakowi do tyłka tak, żeby się nie pozbierał. Stoję tu tylko dlatego, bo mieliście przyjść, więc…
– Dalej nie powiedziałeś mi, co z Ali – obruszył się Damien. Zaraz po tym z westchnieniem przeczesał włosy palcami, by zająć czymś ręce. – Riddley, proszę.
Mężczyzna – Riddley, jak najwyraźniej miał na imię – nie zareagował od razu, wymownie spoglądając na swojego rozmówcę. Liz była wręcz w stanie wyczuć konsternację, w którą wprawiła go ta nagła prośba. Nie była w stanie dostrzec jego twarzy na tyle wyraźnie, by określić jaki ta miała wyraz, ale była w stanie sobie wyobrazić, że uniósł brwi.
– Niech to szlag, lepiej dla niej, żeby szybko się pozbierała. Nie widziałem się z nią, ale zakładam, że jest dobrze… Najlepiej sam idź i się przekonaj. Dimitr postawił całą straż na nogi, a to coś znaczy – wyrzucił z siebie w pośpiechu mężczyzna. – W tej chwili bardziej martwię się o brata. Nie wiem czy to dla ciebie jakieś pocieszenie, ale obawiam się, że to Ariel może być w gorszym stanie niż jego wampirka.
– Co się stało? – zaniepokoił się natychmiast Carlisle.
Trudno było stwierdzić, o kogo martwił się bardziej – o wnuczkę, czy wspomnianego Ariela. W zasadzie Liz podejrzewała, że o oboje, zwłaszcza że już zdążyła się przekonać, jak wiele współczucia miał w sobie ojciec Eleny.
Riddley parsknął pozbawionym wesołości, co najmniej histerycznym śmiechem. Z jakiegoś powodu coś w tym dźwięku skojarzyło się Elizabeth ze szczeknięciem.
– Długa historia – wyjaśnił wymijającym tonem. – Srebrny bełt przebił go na wylot. A ten debil zamiast skupić się na tym, by… No nie wiem…? Nie umierać chociażby – podjął niewzruszony, w pośpiechu wyrzucając z siebie kolejne słowa – poleciał szukać Alessi. Swoją drogą udało mu się, ale teraz nie mam pojęcia, gdzie jest. Tak czy siak przepraszam bardzo, ale wracam w teren, zanim szlag jasny mnie trafi.
Jeszcze kiedy mówił, ruszył w głąb korytarza, zdecydowanie nie zamierzając czekać na przyzwolenie. W oszołomieniu odprowadziła go wzrokiem, czując się przy tym tak, jakby ktoś z całej siły zdzielił ją czymś ciężkim po głowie. Jakby mało było jej wrażeń, wciąż czekało ją jeszcze więcej rewelacji – zaczynając od słuchania o przebijaniu na wylot, srebrze i zaginionych braciach. A to wszystkich opowiedziane przez kogoś, dla kogo pojęcie taktu musiało być archaizmem – i to na dodatek nie tylko nieużywanym, ale przede wszystkim od dawna zapomnianym.
– O mój… – wyrwało jej się. Przełknęła z trudem, czując nieprzyjemny ucisk w gardle. Nie była pewna, czego tak naprawdę oczekiwała, ale nie pomogło. – Przepraszam, ale… czy Alessia przypadkiem nie związała się z wilkołakiem? – zapytała słabym głosem, z trudem wypowiadając kolejne słowa.
– Zgadza się. – Damien nawet na nią nie spojrzał. – Swoją drogą, to też był jeden z nich. Riddley i Ariel są braćmi… Ale tylko to ich łączy. Nie wszystkie wilkołaki są aż takie wulgarne, więc…
Skinęła głową, choć nie była pewna, czy w ciemnościach miał szansę to zauważyć.
– Domyślam się – zapewniła go pośpiesznie. Cóż, zdążyła poznać Ali. Tak przynajmniej sądziła, mimo wszystko nie wyobrażając sobie jej z kimś podobnym do Riddleya. I nie, wcale nie chodziło tylko o to, że facet okazyjnie podczas pełni mógłby biegać na czterech łapach i obrastać futrem. – To pamiętam. Ale zastanawiam się… On mówił o srebrze, prawda? Może się nie znam, ale… – zaczęła, ostrożnie dobierając słowa.
Nie dokończyła, ale czuła, że to nie było potrzebne. Jej wątpliwości mówiły same za siebie, z kolei to, że ani Carlisle, ani Damien nie zaprotestowali, jedynie utwierdziło ją w przekonaniu, że były słuszne. Najwyraźniej srebro było czymś więcej niż tylko legendą – i to również w odniesieniu do dzieci księżyca. Nie znała Ariela, a myśląc o tym, co powiedział jego brat, powoli zaczynała się obawiać, czy kiedykolwiek miała być w stanie ten stan rzeczy zmienić.
– Chodźmy… do Alessi – zaproponował cicho Carlisle, jak gdyby nigdy nic zmieniając temat. W jego głosie dało się wyczuć napięcie. – Rufus mówił, że zabrali ją do rezydencji, chociaż nie wiem czy to dobry pomysł. Wiem, że nie ma Theo, ale szpital… – Urwał i zawahał się na moment. – Ale może to oznacza, że nie powinniśmy się martwić.
– Uwierzę, kiedy ją zobaczę – stwierdził Damien, tym samym ucinając wszelakie dyskusje.
Liz jedynie westchnęła, na moment przymykając oczy.
Na własne życzenie przybyła do miasta, w którym tak po prostu przebijano się srebrem podczas uroczystości. I właśnie spotkała wilkołaka.
Świetnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa