
Elizabeth
Czuła się
trochę jak we śnie, choć nie była pewna czy ten był dobry, czy może miała do
czynienia z koszmarem. Całą energię wkładała przede wszystkim w to,
by otrząsnąć się z szoku, którego doświadczyła, kiedy przekonała się, że jednak
istniał szybki sposób na dostanie się aż do Francji. Początkowo po prostu słuchała
i nie zadawała pytań, kiedy w rozmowie wspomniano niejaką Lilianne i to,
że ta miała być w stanie ich „przenieść” – cokolwiek miałoby to oznaczać –
ale aż do samego końca Liz nawet nie próbowała zastanawiać się nad tym, jak
interpretować te słowa.
Teraz już
wiedziała: dosłownie. Jakkolwiek by to nie brzmiało, najwyraźniej teleportacja
jednak wchodziła w grę, choć może nie powinno jej to dziwić. W końcu…
Czemu nie, prawda? Przenoszenie z miejsca na miejsce nie było dziwniejsze
od istnienia… Cóż, w zasadzie wszystkiego, co wiązało się z nieśmiertelnymi.
Miasta zamieszkanego przez wampiry również.
Sama
Lilianne okazała się urodziwą blondynką, która – jak każda inna wampirzyca –
potrafiła przyprawić o zawrót głowy. Co prawda nie mogła konkurować z urodą
Eleny, ale Elizabeth i tak poczuła się
nieswojo, mimowolnie zaczynając zastanawiać jak to możliwe, że Damien
przez tyle czasu nie zainteresował się niczym innym. To nie był najlepszy
moment na takie przemyślenia, nie wspominając o tym, że prawie natychmiast
doszła do wniosku, że to było co najmniej płytkie i głupie z jej
strony, ale i tak nie mogła się powstrzymać. Pod wieloma względami związek
człowieka i nieśmiertelnego wydawał się nie mieć sensu.
A potem w ogóle
przestała myśleć, kiedy w końcu się przenieśli i uprzytomniła sobie,
że nie ma już odwrotu.
Właściwie
sama nie była pewna, czego się spodziewać. Nie zaprotestowała, kiedy Damien
chwycił ją za rękę, to zresztą było dość mało wymagającym zadaniem – spokojne
stanie i czekanie na coś, co dopiero miało nadejść. Mogła tylko zgadywać,
jak tak naprawdę działała ta wampirzyca. Sama perspektywa teleportacji brzmiała
równie fascynująco, co i abstrakcyjnie, choć i nad tym Liz nie miała
okazji się zastanowić. W gruncie rzeczy do samego końca nie wierzyła, że
cokolwiek się wydarzy, kiedy w końcu zbliżyli się do dziewczyny.
Sama
Lilianne nie potrzebowała wyjaśnień. W zasadzie pojawiła się znikąd, choć
Elizabeth i tak myślała o tym, że dziewczyna musiała w którymś momencie
przyjechać. To nie tak, że nagle zmaterializowała się na samym środku salonu…
Prawda? Takie myślenie pomagało, do pewnego momentu mając sens.
Aż do
chwili, w której Liz już nie miała innego wyboru, jak tylko zmierzyć się z rzeczywistością.
Kiedy tak po prostu wylądowała w obcym miejscu, na dobry początek lądując z twarzą
w śniegu, chcąc nie chcąc musiała przyznać, że umiejętności wampirzycy
były prawdziwe.
Niemalże w panice
poderwała się na równe nogi, z niedowierzaniem potrząsając głową, by wytrząsnąć
z włosów śnieg. Z bijącym sercem powiodła wzrokiem dookoła,
oszołomiona napierającą ze wszystkich stron bielą. W pierwszym odruchu
pomyślała, że jakimś cudem wylądowała sama, na dodatek w miejscu, w którym
nie znała. Próbowała sobie przypomnieć, jak w ogóle do tego doszło, skoro
chwilę wcześniej stała w domu Cullenów, kurczowo ściskając dłoń Damiena.
Nie docierało do niej, że zaledwie ułamek sekundy później, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia,
nadzwyczajnego uczucia i właściwie w mgnieniu oka…
– Liz?!
Kamień
spadł jej z serca, kiedy Damien dosłownie zmaterializował się tuż obok
niej. Pozwoliła, by ujął ją pod ramię, choć nie miała najmniejszego problemu z utrzymaniem
równowagi. Chodziło tylko o to, by go poczuć i upewnić, że był prawdziwy.
Poczuła się
dużo pewniej, kiedy zdecydowanym ruchem przygarnął ją do siebie.
– Wszystko gra?
Wybacz – rzucił spiętym tonem. – Pierwszy raz zawsze jest… trochę oszałamiający
– przyznał, ostrożnie dobierając słowa.
– Trochę? –
powtórzyła z rezerwą. Kątem oka wychwyciła ruch, więc w pośpiechu
przeniosła wzrok na spokojnie stojących kilka metrów dalej Carlisle’a i Lawrnece’a.
Lilianne zdążyła bez pośpiechu ruszył w sobie tylko znanym kierunku, z lekkością
poruszając po pokrytej białym puchem ziemi. – Gdzie jesteśmy?
Próbowała
ukryć zażenowanie, gdy zorientowała się, że jako jedyna mogłaby mieć problem z utrzymaniem
się na nogach. Z drugiej strony, to wciąż brzmiało jak żart – pokonanie
setek kilometrów w ułamku sekundy. To brzmiało jak coś żywcem wyjętego z jakiejś
fantastycznej historii, przez co tym trudniej było jej ot tak przejść z takim
stanem do porządku dziennego. Nie miało znaczenia, co zdążyła zaobserwować
przez ostatnie tygodnie, skoro wciąż działo się coś, co skutecznie wytrącało ją
z równowagi.
– Wybacz,
mogłem cię uprzedzić. – Damien rzucił jej przepraszające spojrzenie. – Lilly
nie jest w stanie zabrać nas bezpośrednio do Niebiańskiej Rezydencji. Musimy
kawałek przejść i…
Urwał, po
czym już tylko na nią patrzył, sprawiając przy tym wrażenie kogoś co najmniej
zmieszanego. W zasadzie Liz była gotowa przysiąc, że już tylko czekał na
moment, w którym zdecydowałaby się z wrzaskiem rzucić do ucieczki.
Westchnęła, dla zyskania na czasie z przesadną wręcz dokładnością
przeczesując włosy, byleby mieć szansę zająć czymś ręce. Milczała, wciąż z uwaga
wodząc wzrokiem po okolicy.
– Jesteśmy w pobliżu
Miasta Nocy – powiedziała w końcu, starannie dobierając słowa. Z ulgą
przyjęła to, że jej głos zabrzmiał spokojnie, zwłaszcza że zdecydowanie się tak
nie czuła. – We Francji.
– Na to
wygląda.
Wcale nie
poczuła się dzięki temu lepiej.
– Tak po
prostu – nie dawała za wygraną.
Damien
wzruszył ramionami. W jakiś pokrętny sposób to okazało się najbardziej
sensowną odpowiedzą, jaką mogłaby otrzymać. W końcu czemu nie, prawda? Dla
niego to musiało być najzupełniej normalne. Z kolei ona sama zdecydowała się
na to, by mu towarzyszyć.
– Nie żeby
coś, ale moglibyście się pośpieszyć? – usłyszała spięty głos Lawrence’a. Oboje z Damienem
jak na zawołanie poderwali głowy. – Tracimy czas.
– L… – upomniał
go Carlisle, ale wampir zbył go machnięciem ręki.
– Alessia.
Dopiero co wszyscy panikowali, bo coś jej się stało, a my nie wiemy co –
przypomniał, jeszcze w trakcie wypowiadania kolejnych słów ruszając w ślad
za Lilianne. Wszystko wskazywało na to, że aż nazbyt dobrze znał okolicę. – Tak
tylko przypominam.
Carlisle
jedynie westchnął w odpowiedzi, wyraźnie zmartwiony. Spojrzał w ich
stronę, wysilając się na blady uśmiech, chociaż Liz czuła, że poniekąd
podzielał niepokój Lawrnece’a. Jakby tego było mało, wciąż miała dostęp do
emocji Damiena, choć chłopak robił wszystko, byleby je przed nią ukryć.
– Ma rację –
rzuciła pośpiesznie, nie zamierzając czekać aż ktokolwiek zacznie załamywać ręce
z jej powodu. Nie pojechała tylko po to, bym im ciążyć. – Prowadź. Jest w porządku
– dodała, przenosząc wzrok na Damiena.
Doszukała
się w jego spojrzeniu wątpliwości, ale przynajmniej nie próbował się z nią
kłócić. Jedynie bardziej stanowczo ujął ją za rękę, ściskając tak kurczowo,
jakby w każdej chwili mogło wydarzyć się coś niedobrego. Coś w tej
zaborczości wystarczyło, by zaniepokoić Liz jeszcze bardziej, ale zdecydowała
się nie zwracać na to uwagi. W gruncie rzeczy wcale nie była zaskoczona,
zwłaszcza po słowach Eleny. Skoro przyjaciółka twierdziła, że najrozsądniej było
trzymać się razem, a Damien zachowywał w ten sposób, wnioski były
oczywiste.
Dopiero gdy
otrząsnęła się na tyle, by w końcu ruszyć z miejsca, uprzytomniła
sobie, że drży. Na zewnątrz panował chłód, choć temperatura okazała się sprawą
drugorzędną. Mimo wszystko Liz ciaśniej objęła się ramionami na tyle, na ile było
to możliwe, skoro wciąż ściskała dłoń Damiena. Licavoli natychmiast rzucił jej
zatroskane spojrzenie, ale przynajmniej zachował jakiekolwiek uwagi dla siebie.
Dobry Boże, nie była z cukru. Odrobina chłodu nie miała jej zaszkodzić.
Nie była pewna
jak długo szli, ale była gotowa przysiąc, że niezbyt długo. Próbowała
utrzymywać równe, dość szybkie tempo, ale i tak czuła, że znacznie
spowalniała istoty, które z łatwością potrafiły zacząć poruszać się
wystarczająco błyskawicznie, by dla śmiertelnika stać się wielobarwną smugą. Lawrence
najwyraźniej nie zamierzał tracić czasu, bo w pewnym momencie straciła go z oczu,
ale to z jakiegoś powodu wydało jej się dość przewidywalne. Od samego
początku jasno dawał do zrozumienia, że zależało mu na jak najszybszym dotarciu
do celu.
Sęk w tym,
że wciąż nie była pewna, gdzie tak naprawdę zmierzali. Okolica wyglądała na opustoszałą,
a wszechogarniająca biel jedynie potęgowała to wrażenie. Liz podświadomie szukała
jakichkolwiek zabudowań czy czegokolwiek, co świadczyłoby o obecności
choćby wioski, o całym mieście nie wspominając, ale wszystko wskazywało na
to, że znajdowali się na całkowitym pustkowiu. Nie miała pojęcia, jakim cudem
Damien albo Carlisle w ogóle byli w stanie stwierdzić, dokąd iść; z jej
perspektywy każdy kierunek wyglądał dokładnie tak samo.
Do czasu.
Zdążyła przynajmniej
względnie otrząsnąć się po przenosinach. W gruncie rzeczy sprowadzało się
to przede wszystkim do nie myślenia o tym,
że w ułamku sekundy wylądowała w zupełnie innym miejscu. Tak czy
siak, udawało jej się trzymać nerwy na wodzy, choć podejrzewała, że Damien był w stanie
wychwycić to, co tak naprawdę działo się w jej wnętrzu. Mętlik w głowie
z pewnością, choć ten równie dobrze mógł należeć do niego.
Tyle że
szok, który wywołał w niej widok nieskazitelnie czystego, zamarzniętego
jeziora, które znikąd pojawiło się przed nimi, z pewnością należał do
niej.
– Och… –
wyrwało jej się.
Damien
bardziej stanowczo chwycił ją za rękę. Na jego ustach choć na chwilę pojawił
się blady, względnie szczery uśmiech.
– Nazywamy
je Zwierciadłem. Sądzę, że widać dlaczego – wyjaśnił, szybkim krokiem podchodząc
bliżej brzegu. Liz posłusznie ruszyła za nim, jak urzeczona wpatrując w lśniącą,
odbijającą każdy szczegół otoczenia taflę. Nie dostrzegła żadnego pęknięcia czy
choćby rysy, choć to wydawało się wręcz niemożliwe. Nie wyobrażała sobie, że w naturze
mogłoby występować coś aż tak idealnego. – Wejście do Miasta Nocy jest tam.
Z trudem
przymusiła się do oderwania wzroku od jeziora. Zwierciadło, powtórzyła w myślach, wciąż oszołomiona. Dopiero
po dłuższej chwili przymusiła się do tego, by spojrzeć w miejsce, w które
wskazał jej Damien. To wystarczyło, by poczuła się jeszcze bardziej
oszołomiona, gdy przekonała się, że jednak nie całe jezioro zamarzło. Nad
jednym z brzegów woda wciąż płynęła za sprawą nieustannie płynącego,
pokaźnych rozmiarów wodospadu.
Liz jedynie
potrząsnęła głową. Jakim cudem nie zwróciła uwagi na szum, który…?
– Tam? –
powtórzyła, nie odrywając wzroku od wody. – W sensie… po drugiej strony?
Przez
moment znów poczuła się tak, jakby śniła. Albo brała udział w jakiejś
fantastycznej historii, która nie miała szansy wydarzyć się w prawdziwym
życiu. Przejście za wodospadem? Coś jak ukryta droga do miejsca, o którym
śmiertelnicy nie mieli pojęcia? To brzmiało jak jedna z wielu bajek, które
miała okazję słyszeć jako dziecko.
– Wiem, że czasami
łatwiej schować coś na widoku, ale z Miastem Nocy by to nie przeszło. Tak
czy siak, już właściwie jesteśmy w domu – wyjaśnił usłużnie Damien. –
Chodź za mną, co? Wierz mi, że nie masz ochoty na prysznic przy tej
temperaturze.
Dopiero po
chwili zorientowała się, co miał na myśli. Natychmiast zapragnęła zaprotestować,
kiedy Damien bezceremonialnie pociągnął ją za sobą, zmierzając wprost na ścianę
wody. Instynktownie zapragnęła zaprzeć się nogami o ziemię, ale to okazało
się równie mało skuteczne, co i próby odzyskania spokoju. Zanim zdążyła
choćby się zastanowić, znaleźli się po drugiej stornie – całkowicie susi, choć początkowo
nie zorientowała się jak to możliwe.
Dysząc
ciężko, w panice powiodła wzrokiem dookoła. Zadrżała, choć nie z zimna,
bo nagle otoczyło ją przyjemne ciepło – coś jak
niewidzialna mgiełka, którą dopiero po chwili utożsamiła z mocą,
którą dysponował Damien. Z bijącym sercem oparła się o ścianę
niewielkiego, pogrążonego w mroku korytarza, wciąż oszołomiona zmianą
otoczenia. Po czasie spędzonym na śniegu, wylądowanie w czymś, co na
pierwszy rzut oka przypominało jaskinię, było dezorientujące.
– Wszystko
dobrze? – usłyszała zatroskany głos Carlisle’a i to wystarczyło, by
przywołać ją do porządku.
– T-tak…
Tak, jasne – wyrzuciła z siebie na wydechu, aż nazbyt świadoma, że te
słowa nie zabrzmiały nawet w połowie tak przekonująco, jak mogłaby tego oczekiwać.
– Nie przejmujcie się mną.
– Nie
żartuj – obruszył się Damien. – Gdyby coś było nie tak…
Cokolwiek
miał do powiedzenia, ostatecznie nie dokończył. Nagle drgnął nerwowo, prostując
się niczym struna i czujnie spoglądając w głąb korytarza. Serce Liz jak
na zawołanie zabiło szybciej, choć sama nie była pewna dlaczego – czy przez wrażenie,
że mogliby mieć towarzystwo, czy może przez to, że coś w ruchach Damiena
skojarzyło jej się z gotowym do ataku dzikim zwierzęciem. Co prawda
chłopak prawie natychmiast odetchnął i rozluźnił się, ale i tak coś w jego
postawie przyprawiało Elizabeth o dreszcze.
– Ach… To wy
– oznajmił ktoś, kogo nie była w stanie dostrzec w ciemnościach.
Przynajmniej
początkowo była w stanie stwierdzić jedynie tyle, że mieli do czynienia z mężczyzną.
Nie minęła sekunda, a zdołała zauważyć zmierzającą w ich stronę
sylwetkę. Choć wszystko wskazywało na to, że jej towarzysze rozpoznali intruza,
coś w widoku obcego sprawiło, że Liz poczuła się jeszcze bardziej
oszołomiona. Nie miała pewności, skąd brał się niepokój, który nagle poczuła,
ale wolała się nad tym nie zastanawiać. Wystarczyło, że w końcu rozróżniła
kształt kogoś, kto posturą spokojnie mógłby konkurować z Emmettem. Różnica
polegała na tym, że dziwnie zachrypnięty głos nie wzbudzał w niej aż tak
pozytywnych emocji jak brzmienie tubalnego barytonu brata Eleny.
– Na czym
stoimy? – zapytał natychmiast Damien, przesuwając się bliżej nieznajomego. –
Słodka bogini, co się stało? Alessia…
– Ceremonia
wymknęła się spod kontroli. Psychol z kuszą to za dużo nawet jak dla mnie –
stwierdził mężczyzna, a Damien aż się zapowietrzył.
– Pytałem o siostrę
– wycedził przez zaciśnięte zęby.
Wciąż robił
wszystko, byleby panować nad emocjami, ale w tamtej chwili bariery,
którymi się otaczał, straciły na sile. Liz poczuła dość, by instynktownie
przesunąć się bliżej i najzupełniej naturalnym gestem dotknąć jego
ramienia. Zesztywniał, wzdrygając się przy tym jak oparzony – i to tylko
po to, by prawie natychmiast w końcu się rozluźnić.
Na chwilę
zapanowała wymowna cisza, ta jednak nie sprawiła, że Liz poczuła się jakkolwiek
lepiej. Nie, skoro nagle poczuła na sobie przenikliwe spojrzenie lśniących w ciemnościach
oczu nieznajomego.
– O proszę…
A to kto? – zapytał, skutecznie przyprawiając Elizabeth o palpitacje
serca. To, że nie mogła go zauważyć, jedynie pogarszało sytuację. – Człowiek?
Ale…
– Pytałem o coś
– obruszył się Licavoli.
– Damien… –
upomniał go łagodnie Carlisle.
Chłopak
jedynie westchnął w odpowiedzi. Liz bardziej stanowczo uczepiła się jego
ramienia, nie tyle ze strachu co przez wrażenie, że w ten sposób choć
trochę mogła mu pomóc. Co prawda nie wierzyła w cuda, ale i tak
chciała próbować.
– To Elizabeth
– wyjaśnił pośpiesznie Damien, chcąc nie chcąc odpowiadając na zadane mu wcześniej
pytanie. – I jest tutaj ze mną. Ustalmy to sobie na początku.
– A czy
ja coś mówię? – obruszył się nieznajomy, wznosząc obie ręce ku górze w poddańczym
geście. – Tobie nie muszę tłumaczyć zasad. Zresztą mam lepsze zajęcia, więc… –
Urwał, po czym wzruszył ramionami. – Muszę znaleźć Ariela. A potem nakopać
dzieciakowi do tyłka tak, żeby się nie pozbierał. Stoję tu tylko dlatego, bo
mieliście przyjść, więc…
– Dalej nie
powiedziałeś mi, co z Ali – obruszył się Damien. Zaraz po tym z westchnieniem
przeczesał włosy palcami, by zająć czymś ręce. – Riddley, proszę.
Mężczyzna –
Riddley, jak najwyraźniej miał na imię – nie zareagował od razu, wymownie spoglądając
na swojego rozmówcę. Liz była wręcz w stanie wyczuć konsternację, w którą
wprawiła go ta nagła prośba. Nie była w stanie dostrzec jego twarzy na
tyle wyraźnie, by określić jaki ta miała wyraz, ale była w stanie sobie
wyobrazić, że uniósł brwi.
– Niech to
szlag, lepiej dla niej, żeby szybko się pozbierała. Nie widziałem się z nią,
ale zakładam, że jest dobrze… Najlepiej sam idź i się przekonaj. Dimitr
postawił całą straż na nogi, a to coś znaczy – wyrzucił z siebie w pośpiechu
mężczyzna. – W tej chwili bardziej martwię się o brata. Nie wiem czy
to dla ciebie jakieś pocieszenie, ale obawiam się, że to Ariel może być w gorszym
stanie niż jego wampirka.
– Co się
stało? – zaniepokoił się natychmiast Carlisle.
Trudno było
stwierdzić, o kogo martwił się bardziej – o wnuczkę, czy wspomnianego
Ariela. W zasadzie Liz podejrzewała, że o oboje, zwłaszcza że już
zdążyła się przekonać, jak wiele współczucia miał w sobie ojciec Eleny.
Riddley
parsknął pozbawionym wesołości, co najmniej histerycznym śmiechem. Z jakiegoś
powodu coś w tym dźwięku skojarzyło się Elizabeth ze szczeknięciem.
– Długa
historia – wyjaśnił wymijającym tonem. – Srebrny bełt przebił go na wylot. A ten
debil zamiast skupić się na tym, by… No nie wiem…? Nie umierać chociażby –
podjął niewzruszony, w pośpiechu wyrzucając z siebie kolejne słowa –
poleciał szukać Alessi. Swoją drogą udało mu się, ale teraz nie mam pojęcia,
gdzie jest. Tak czy siak przepraszam bardzo, ale wracam w teren, zanim
szlag jasny mnie trafi.
Jeszcze
kiedy mówił, ruszył w głąb korytarza, zdecydowanie nie zamierzając czekać
na przyzwolenie. W oszołomieniu odprowadziła go wzrokiem, czując się przy
tym tak, jakby ktoś z całej siły zdzielił ją czymś ciężkim po głowie.
Jakby mało było jej wrażeń, wciąż czekało ją jeszcze więcej rewelacji – zaczynając
od słuchania o przebijaniu na wylot, srebrze i zaginionych braciach. A to
wszystkich opowiedziane przez kogoś, dla kogo pojęcie taktu musiało być
archaizmem – i to na dodatek nie tylko nieużywanym, ale przede wszystkim
od dawna zapomnianym.
– O mój…
– wyrwało jej się. Przełknęła z trudem, czując nieprzyjemny ucisk w gardle.
Nie była pewna, czego tak naprawdę oczekiwała, ale nie pomogło. – Przepraszam,
ale… czy Alessia przypadkiem nie związała się z wilkołakiem? – zapytała
słabym głosem, z trudem wypowiadając kolejne słowa.
– Zgadza
się. – Damien nawet na nią nie spojrzał. – Swoją drogą, to też był jeden z nich.
Riddley i Ariel są braćmi… Ale tylko to ich łączy. Nie wszystkie wilkołaki
są aż takie wulgarne, więc…
Skinęła
głową, choć nie była pewna, czy w ciemnościach miał szansę to zauważyć.
– Domyślam
się – zapewniła go pośpiesznie. Cóż, zdążyła poznać Ali. Tak przynajmniej
sądziła, mimo wszystko nie wyobrażając sobie jej z kimś podobnym do
Riddleya. I nie, wcale nie chodziło tylko o to, że facet okazyjnie podczas
pełni mógłby biegać na czterech łapach i obrastać futrem. – To pamiętam.
Ale zastanawiam się… On mówił o srebrze, prawda? Może się nie znam, ale… –
zaczęła, ostrożnie dobierając słowa.
Nie
dokończyła, ale czuła, że to nie było potrzebne. Jej wątpliwości mówiły same za
siebie, z kolei to, że ani Carlisle, ani Damien nie zaprotestowali, jedynie
utwierdziło ją w przekonaniu, że były słuszne. Najwyraźniej srebro było
czymś więcej niż tylko legendą – i to również w odniesieniu do dzieci
księżyca. Nie znała Ariela, a myśląc o tym, co powiedział jego brat,
powoli zaczynała się obawiać, czy kiedykolwiek miała być w stanie ten stan
rzeczy zmienić.
– Chodźmy…
do Alessi – zaproponował cicho Carlisle, jak gdyby nigdy nic zmieniając temat. W jego
głosie dało się wyczuć napięcie. – Rufus mówił, że zabrali ją do rezydencji,
chociaż nie wiem czy to dobry pomysł. Wiem, że nie ma Theo, ale szpital… –
Urwał i zawahał się na moment. – Ale może to oznacza, że nie powinniśmy
się martwić.
– Uwierzę,
kiedy ją zobaczę – stwierdził Damien, tym samym ucinając wszelakie dyskusje.
Liz jedynie
westchnęła, na moment przymykając oczy.
Na własne
życzenie przybyła do miasta, w którym tak po prostu przebijano się srebrem
podczas uroczystości. I właśnie spotkała wilkołaka.
Świetnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz