
Beatrycze
– L… Lawrence, cokolwiek
robisz, przestań w tej chwili.
Przesunęła
się bliżej, przez moment sama niepewna, co próbowała w ten sposób
osiągnąć. Wciąż z niedowierzaniem spoglądała to na jednego, to na drugiego
nieśmiertelnego, wciąż niepewna, w jaki sposób powinna zareagować na to,
co działo się wokół niej. Zwłaszcza myśl o zazdrosnym Lawrence’u wydawała
jej się niedorzeczna, zwłaszcza że w grę wchodził Cammy, ale…
– A co
takiego robię? – zapytał z uprzejmym zainteresowaniem L. Jego spojrzenie
jak na zawołanie spoczęło na niej, ale nadal nie potrafiła stwierdzić, co
chodziło wampirowi po głowie. – Poza tym, że po prostu sobie dyskutujemy,
radości?
– Sam
najlepiej wiesz – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – My nie… – zaczęła, ale i tym
razem nie dał jej dokończyć.
– Teraz ty
próbujesz mi się tłumaczyć? – zapytał i to wystarczyło, by zamknąć jej
usta. – Może jednak powinienem się przejąć…
Prychnęła,
nagle jeszcze bardziej wytrącona z równowagi jego słowami. Niby jak miała
je rozumieć? To był jeden z tych razów, kiedy nadążenie za Lawrence’em
wydawało się graniczyć z cudem. Słodka bogini, gdyby choć trochę tego
wampira rozumiała, świat stałby się dużo prostszy!
– Jeśli to
ma być jakiś pokaz zazdrości… – zaczęła, a L. jedynie parsknął śmiechem.
– O Cammy’ego?
Słodka bogini, nie wiem, co wam przyszło do głowy, ale byłoby miło, gdybyście
przestali się zachowywać jak przyłapani na zdradzie kochankowie. – Wampir
wywrócił oczami. Dopiero wtedy z całą mocą dotarło do niej, że najpewniej
doskonale bawił się ich kosztem i to wystarczyło, żeby zapragnęła go
zabić. – Z mojej perspektywy to wciąż dzieciak, ale za to dość ogarnięty…
Zazwyczaj. – L. zamilkł, po czym gniewnie zmrużył oczy. – Wracając do tematu,
musimy pogadać.
Spoważniał.
Wyraźnie wyczuła tę zmianę, choć wciąż nie potrafiła jednoznacznie stwierdzić
czy wcześniej żartował, czy może faktycznie był zazdrosny. Ta myśl była
niedorzeczna, choć zarazem wydawała się lepsza niż przyjęcie, że Lawrence
mógłby akurat teraz bawić się ich kosztem. Z drugiej strony jak go znała,
to było prawdopodobne – i to zwłaszcza w sytuacji, w której
czymś szczerze się przejmował. To, że mógłby szukać sposobu na to, by
odreagować, nagle wydało jej się w pełni naturalne.
Podejrzliwie
obserwowała męża, kiedy zwrócił się do Camerona. Chłopak wciąg wyglądał tak,
jakby w każdej chwili mógł paść z wrażenia albo jednak dojść do
wniosku, że najwyższa pora się ewakuować – i to jak najszybciej.
–
Dogadujecie się, prawda? – zaczął raz jeszcze Lawrence, jakby od niechcenia
wyrzucając kolejne słowa. Wciąż uważnie obserwował swojego rozmówcę. – Jest dla
ciebie ważna… No i się lubicie. Na tyle, by chciała cię przede mną bronić.
– Jeśli
teraz wracamy do tematu tego nieszczęsnego Chianni… – zaczął Cammy, unosząc
obie ręce ku górze w poddańczym geście. – Hej, nic się nie stało, prawda?
Myślałem, że to mamy wyjaśnione.
– Bo mamy.
Skąd pomysł, że nie? – żachnął się Lawrence. – Litości, nie patrz na mnie tak,
jakbym miał cię zagryźć… Jeszcze tego nie planuję.
– Lawrence!
– jęknęła, ale puścił jej protest mimo uszu.
–
Słyszałeś, co się dzieje. Dalej podtrzymuję to, że wybieram się do Miasta Nocy…
Chociaż wierz mi, że to nie do końca mnie zadowala, skoro Beatrycze zostaje
tutaj – ciągnął, w końcu decydując się przejść do rzeczy. – Jesteś
telepatą, czyż nie? I lubisz ją. Biorąc pod uwagę to, co mówił nasz
ulubiony demon, jesteś jedną z tych osób, której mógłbym powierzyć jej
bezpieczeństwo.
Zamilkł i już
tylko wyczekująco wpatrywał się w Camerona. Na dłuższą chwilę zapanowała
wymowna cisza, bo i Beatrycze zamarła w bezruchu, co najmniej
wytrącona z równowagi. Zamrugała nieco nieprzytomnie, nie kryjąc
zaskoczenia, kiedy dotarło do niej, do czego tak naprawdę zmierzał L.
Cammy ze
świstem wypuścił powietrze. Wciąż wyglądał na kogoś, kogo nagle osaczono i to
w dość nagły, zbyt gwałtowny sposób.
– Chcesz
żebym… miał oko na Beatrycze? – wykrztusił w końcu. Mimo wszystko
zabrzmiało to jak pytanie.
– To jakiś
problem?
Wampir
natychmiast potrząsnął głową.
– Nie…
Jasne, że nie – zapewnił pośpiesznie. – Słodka bogini, naprawdę nie mogłeś po
prostu zapytać?
– Hm… Nie,
nie sądzę. – Lawrence przemieścił się tak gwałtownie, że nawet Beatrycze się
wzdrygnęła. Cameron drgnął, z trudem powstrzymując od cofnięcia o krok.
– Wtedy byśmy się aż tak dobrze nie zrozumieli… Bo zakładam, że zdajesz sobie
sprawę, czego oczekuję, prawda? Jeśli coś jej się stanie pod moją nieobecność…
Cóż, Cameron, lubię cię. Wierz mi, że tak – zapewnił i zabrzmiało to
prawie uprzejmie. – Ale jeśli wrócę się i przekonam, że coś jest nie tak,
przysięgam, że ani matka, ani brat ci nie pomogą. Ja po prostu zakopię cię
żywcem za domem.
Przez
chwilę znów miała ochotę na niego warknąć, by uświadomić, co sądziła o sytuacji,
ale ostatecznie doszła do wniosku, że nie ma do tego siły. Jakby tego było
mało, nic nie wskazywało na to, by Lawrence oczekiwał jakiejś konkretnej
reakcji – on po prostu jak gdyby nigdy nic się wycofał, zachowując przy tym
tak, jakby nie działo się nic wartego
uwagi. Ot tak odwrócił się, zostawiając osłupiałego Cammy’ego, który –
Beatrycze była gotowa to przysiąc – nagle pobladł, choć nie była pewna, czy w przypadku
wampira powinno być to możliwe.
Dobry Boże, czasami naprawdę mam ochotę go
zabić…, uświadomiła sobie.
O wiele
gorsze było to, że tak naprawdę już dawno się do bezpośredniości Lawrence’a
przyzwyczaiła. Do tego, że w nerwach nawet nie próbował przebierać w słowach,
również.
– Ach,
dajcie mi znać, kiedy wróci Carlisle, co? – rzucił jeszcze na odchodne L. – Idę
się przejść, o ile teraz to ty nie chcesz mi potowarzyszyć. Wciąż nie
wiem, co wydarzyło się w Mieście Nocy, ale chyba lepiej żebym odreagował teraz.
Beatrycze
jedynie westchnęła. Rzuciła Cammy’emu przepraszające spojrzenie, po czym w pośpiechu
popędziła za mężem.
– Idę z tobą
– oznajmiła, choć po jego spojrzeniu poznała, że zdążył się już tego domyślić.
– Bóg mi świadkiem, że kiedyś z tobą nie wytrzymam.
– Za to mi
bogini, że najpewniej się mylisz – stwierdził bez chwili wahania Lawrence.
Zacisnęła
usta. Nie chciała tego przed samą sobą przyznać, ale obawiała się, że miał
rację.

Elizabeth
Przystanęła przy oknie,
bezmyślnie wpatrując w linię otaczającego dom lasu. Raz po raz nerwowo
zaciskała, to znów rozluźniała palce, już nawet nie próbując się uspokoić. W gruncie
rzeczy od dłuższego czasu siedziała jak na szpilkach, nie będąc w stanie
stwierdzić, czy targające nią emocje należały do niej, czy może wciąż odbierała
podenerwowanie Damiena. Więź wciąż pozostawała dla niej zagadką, będąc niczym
czyste szaleństwo – coś zarazem wspaniałego, co i przerażającego zarazem.
Wciąż nie
docierało do niej, że teraz tak po prostu mogła odbierać targające Damienem
emocje. Co więcej ze wzajemnością, co na dłuższą metę mogło okazać się naprawdę
niepraktyczne. Najdelikatniej rzecz ujmując, bo już zdążyła się przekonać, że
trwanie w takim połączeniu niosło ze sobą konsekwencje, na które
niekoniecznie była gotowa.
Aż za
dobrze pamiętała moment, w którym zaatakował ją ból – i to taki,
który nie należał do niej. To była zaledwie chwila, bo prawie natychmiast
Damien odciął ją od siebie, w oszołomieniu będąc w stanie zrobić
tylko tyle. Sęk w tym, że nigdy tak się nie bała jak w momencie, w którym
zgiął się wpół i zaczął wyzywać na czym świat stoi, zamartwiając o Alessię.
Najgorsze w tym wszystkim jednak okazało się to, że mogła co najwyżej stać
obok, panikować i zadawać głupie pytania, nie mając przy tym szansy zrobić
czegoś, co wydałoby się choć odrobinę sensowne. Nie mogła mu nawet pomóc, bo jej
nie pozwalał, a jakby tego było mało…
Och, to
była jej wina. Wiedziała, że Damien nigdy by tego nie przyznał, ale na pewno
nie byłby aż tak przerażony stanem siostry, gdyby mógł ją uzdrowić. Wiedziała,
że prędzej czy później do tego dojdzie – sytuacji, w której ofiara, na
którą zdecydował się przez wzgląd na nią, zemści się na nich oboje – ale nie
sądziła, że to wydarzy się tak szybko. Co więcej, wtedy nie chciała nawet brać
pod uwagę tego, że padnie akurat na którąś z sióstr Damiena.
Jakaś jej
cząstka miała ochotę skulić się w kącie, płakać i pogrążyć w poczuciu
winy. Jeszcze jakiś czas temu tak by zrobiła, kolejny raz przytłoczona okrucieństwem
świata, w którego środku tak nagle wylądowała. Znów zdecydowałaby się na ucieczkę,
załamując ręce i udając, że w ten sposób miałaby szansę cokolwiek
zmienić.
Tyle że Liz
już od dawna tego nie chciała. W hotelu wydarzyło się dość, by pojęła, że
od siedzenia w miejscu nic się nie zmieniało. Ubolewanie nad czymś, na co
żadne z nich już nie miało wpływu, tym bardziej nie pomagało, więc nie
zamierzała sobie na to pozwolić. Do tej pory to Damien robił wszystko, byleby
ją ochronić, więc teraz to ona zamierzała być silna. Decyzja o tym, by
towarzyszyć mu w wyjeździe, była zaledwie początkiem, choć – jasna cholera
– wciąż była przerażona nadchodzącą wizytą w miejscu, o którym
dotychczas tylko słyszała.
Trudno.
Damien ją potrzebował, nawet jeśli nie wyglądał na chętnego, by się do tego
przyznać. Nie zamierzała czekać aż jej odmówi, przejmując się nią bardziej niż w tej
sytuacji powinien. Tym razem to ona zamierzała być tą silną i ochronić
jego – najpewniej przed samym sobą, bo przecież o to chodziło. Jeśli
zamierzał bezsensownie się obwiniać, musiał liczyć się z tym, że planowała
nim potrząsnąć. I to porządnie. Jak zdążyła poznać Alessię, dziewczyna
zrobiłaby dokładnie to samo, więc pod tym względem Liz liczyła na mentalne wsparcie
z jej strony.
O ile będzie w stanie…
Nie, o tym
na razie wolała nie myśleć. Cokolwiek się stało, Ali po prostu musiała być
cała.
–
Potrzebujecie czegoś? – doszedł ją niepewny, wciąż zatroskany głos Esme. –
Blado wyglądasz, Damien – dodała, a chłopak westchnął przeciągle.
– Wszystko
gra. Poradzę sobie, ale… – Urwał, kolejny raz powstrzymując się przed
powiedzeniem czegoś, co cisnęło mu się na usta. Liz nie była w stanie
wychwycić jego myśli, ale dobrze wiedziała, że był wzburzony. – Tak czy siak,
dziękuję.
– Wszystko
będzie dobrze.
Słowa
kobiety ani trochę go nie uspokoiły, ale najwyraźniej nie zamierzał dobijać jej
okazywaniem tego, że w nie wątpił. Elizabeth była wręcz w stanie
wyobrazić sobie, że się uśmiechnął – w ten nieco przesadnie uprzejmy, wymuszony
sposób. To jak najbardziej wydało jej się czymś w stylu Damiena Licavoli,
choć nie sądziła, by to był zdrowe. Dobry Boże, ten chłopak zdecydowanie zbyt
mocno przejmował się innymi, gdzieś w tym wszystkim zapominając o sobie.
W jednej
chwili znów zapragnęła nim potrząsnąć. „Jestem tutaj! A ty masz prawo się
bać!” – cisnęło jej się na usta, ale zachowała te słowa dla siebie. Po prostu
dalej stała i patrzyła się w okno, nie chcąc zwracać na siebie zbędnej
uwagi. Chwilami czuła się jak intruz, nie mogąc pozbyć wrażenia, że wszystko
to, co ją otaczało, w rzeczywistości wcale jej nie dotyczyło. Wciąż była
po prostu człowiekiem – piątym kołem u wozu, które należało chronić i nic
ponadto. Sprowadziła na tę rodzinę wyłącznie ból, a jednak…
– W kuchni
jest krew – wtrąciła Rosalie. – Wyglądasz, jakbyś tego potrzebował, więc…
– Dzięki.
To przerażające, że takie rozmowy zaczęły
być dla mnie absolutnie normalne, pomyślała, przez moment niepewna czy się
śmiać, czy płakać. Miała zresztą wrażenie, że proponowanie komukolwiek ludzkiej
krwi nie było dla Rose czymś normalnym. Liz wiedziała o „wegetarianizmie” i tym,
że Cullenowie i Licavoli mieli dość odmienne poglądy w tej kwestii.
Tak czy siak, szczerze wątpiła, by ci pierwsi trzymali w lodówce jelenia,
więc wnioski były dość oczywiste.
Zorientowała
się, że Damien wyszedł, chociaż nie była pewna czy po to, by skorzystać z sugestii
wampirzycy, czy po prostu nie będąc w stanie ustać w miejscu. Nie próbowała
go zatrzymywać, całą sobą czując, że potrzebował samotności. Cóż, przynajmniej
na razie, bo nie sądziła, żeby taki stan rzeczy był na dłuższą metę dobry. Nadal
czuła, że jej potrzebował, choć jak na razie nie miała pewności, co z tym
zrobić. Czekała na odpowiedni moment, o ile taki istniał.
– Nieźle go
wzięło – usłyszała za plecami spięty głos Eleny.
Jedynie
westchnęła, dopiero po chwili decydując zwrócić się ku przyjaciółce. Poczuła
się nieswojo, kiedy zauważyła kręcącego się w pobliżu dziewczyny Rafaela,
ale do tego też zdążyła przywyknąć. Tak, podążający za dziewczyną krok w krok
demon był normalnym widokiem…
A to
najpewniej znaczyło, że zwariowała do reszty, skoro zaczynała traktować skrzydlatą
istotę jako w pełni naturalny stan rzeczy.
– Nie
widziałaś go wcześniej – przyznała Liz, mimowolnie zniżając głos do szeptu.
Zdawała sobie sprawę z tego, że wszyscy – w tym najpewniej Damien –
doskonale ją słyszeli, ale i tak próbowała przynajmniej stwarzać pozory prywatności.
Nieudolnie, ale wszystko wydawało się lepsze niż nic. – Nie jestem pewna, co
robić.
– Pytasz
mnie teraz o radę? – Elena spojrzała na nią z wahaniem. Ona też
wydawała się blada i spięta. – Wiesz jaka ze mnie pocieszycielka… Ja bym
chyba po prostu nie dała mu zrobić sobie krzywdy. Wkurza mnie, ale nie aż tak.
Liz
parsknęła nieco wymuszonym śmiechem. Właśnie tego spodziewała się po Elenie,
choć i tak wyczuła, że dziewczyna przymuszała się do sprawiania pozorów
normalności. Prawda była taka, że ona też martwiła się o Damiena. To był
jej kuzyn, z kolei to, że w większości przypadków rzucali się sobie
do gardeł, o niczym nie świadczyło. W zasadzie miała wrażenie, że
Elena udawała przede wszystkim przez wzgląd na nią. I naprawdę była jej za
to wdzięczna.
– Postaram
się pochować wszystkie ostre przedmioty – zapewniła pośpiesznie Liz. Zaczynając od kołka w torebce…,
dopowiedziała w myślach, z trudem powstrzymując się od sprawdzenia,
czy wciąż był na swoim miejscu. W ostatnim czasie uświadomiła sobie, że
torba na dłuższą metę była niepraktyczna, bo każdy wampir zabiłby ją, zanim w ogóle
sięgnęłaby do skrytki, ale chwilowo nie miała lepszych pomysłów. No i w
jakiś pokrętny sposób czuła się lepiej dzięki świadomości, że jednak dysponowała
jakąś bronią. – Chociaż wierzę, że Alessia ustawi go do pionu za mnie. Nie
wierzę, że…
– Miała
szczęście. Jak mówiłem – wtrącił Rafael.
Poczuła się
nieswojo, kiedy demon tak po prostu wtrącił się do rozmowy. Wciąż trudno było
jej patrzeć na Rafaela jak na człowieka, zwłaszcza że nie próbował ukrywać
skrzydeł. No i wciąż był demonem, prawda? Co prawda takim, z którym
zdążyła już odbyć cały maraton po sklepach, szukając obrączek, ale to nie
zmieniało faktu, że wzbudzał w niej niepokój.
Chociaż jego
słowa brzmiały tak, jakby chciał ją pocieszyć. Chyba. Jeśli tak, doceniała to –
nawet jeśli szło mu to wyjątkowo marnie.
– Nie mówmy
o tym – poprosiła, nerwowym ruchem przeczesując włosy palcami. –
Wystarczy, że Damien odchodzi od zmysłów. Ja wolę poczekać aż znajdziemy się…
tam.
Uciekła
wzrokiem gdzieś w bok, nagle podenerwowana. Miasto Nocy. Miejsce, które
zamieszkiwali wyłącznie nieśmiertelni i zdecydowanie nie przypominało
Seattle czy jakiekolwiek innego miasta, które miała okazję widzieć. Jakby mało było
tego, że nigdy tak naprawdę nie miała okazji wyjechać poza stan, o innym
kraju nie wspominając! A teraz proszę – wybierała się do Francji, na
dodatek do miejsca, którego nigdy nie powinna zobaczyć na oczy.
– Ile
wiesz? – rzuciła spiętym tonem Elena. – O Mieście Nocy. Ja wiem, jak to
musi brzmieć, ale…
– Na własne
życzenie zobaczę miejsce, które zamieszkują wampiry. I wilkołaki… Wilkołaki
– powtórzyła, potrząsając głową. – Czemu nie? Moja najlepsza przyjaciółka ma
skrzydła, więc…
– Będziesz z Damienem.
I moim ojcem – przypomniała pośpiesznie Elena. – No i L. Chociaż nie
wiem, czy jego obecność to jakiekolwiek pocieszenie, ale za to twierdził, że
cię lubi, a to już coś.
– Lawrence
jest miły.
Brwi Eleny
powędrowały ku górze.
– Jasne.
Ale nie mów mu tego, bo się załamie – powiedziała, ignorując prychnięcie, które
wyrwało się Rafaelowi. – Chociaż jego też nigdy nie widziałam w takim
stanie.
– Wszyscy
zachowujecie się jak nienormalni – skwitował z rezerwą w głosie Rafa.
– To tak w temacie uczuć i tego, czy są praktyczne.
– Nie
chcesz ciągnąć ze mną tej dyskusji, Rafa – oznajmiła Elena, rzucając mężowi
poirytowane spojrzenie.
Liz jedynie
ich obserwowała, nie pierwszy raz niepewna, co powinna o tej dwójce
sądzić. Gdzieś w pamięci wciąż miała słowa Eleny, kiedy ta wprost oznajmiła
jej, jak wiele znaczył dla niej ten nieśmiertelny. O szukaniu, wątpliwościach
i chwili, w której zrozumiała, że już nie musi biec – że może być sobą,
zupełnie jakby wcześniej coś stało jej na przeszkodzie, zmuszając do udawania kogoś,
kim przecież nie była. To wciąż ją zadziwiało, zresztą jak i widok
przyjaciółki, która tak po prostu kłóciła się z niebezpiecznym demonem, sprawiając
przy tym wrażenie przede wszystkim szczęśliwej, o ile w obecnej
sytuacji to w ogóle było możliwe.
Jakby tego
było mało, Liz naprawdę czuła, że w jakimś stopniu Elenę rozumiała. Gdzieś
tam wciąż były dręczące ją myśli, zmuszające do zastanowienia nad tym, czy względem
Damiena nie kierowała się przede wszystkim wdzięcznością, ale… to nie było tak.
Już od jakiegoś
czasu wiedziała.
– Tak czy
siak, jeśli chodzi o Miasto Nocy, po prostu trzymajcie się razem. Tak
będzie najbezpieczniej, bo niektórzy są naprawdę trudni, jeśli chodzi o ludzi
– odezwała się ponownie Elena. Liz spojrzała na nią w roztargnieniu,
skutecznie wyrwana z zamyślenia. – Ale Damien to Licavoli. Tyle wystarczy,
żeby cię ochronić.
– O to
akurat się nie martwię – stwierdziła zgodnie z prawdą.
Jakoś nie
wątpiła, że Damien zamierzał zrobić wszystko, byleby zapewnić jej
bezpieczeństwo. Poniekąd nie pozostawiała mu wyboru, aż nazbyt świadoma, że
gdyby tylko mógł, kazałby jej zostać w Seattle, ale nie zamierzała na to
pozwolić. Potrzebował jej. Nie obchodziło ją, co takiego miał w tej
kwestii do powiedzenia. Nie zamierzała kolejny raz siedzieć z założonymi
rękami, jeśli mogła się do czegoś przydać – i to nawet jeśli to miałoby
się sprawdzać tylko do tego, by robić za mentalne wsparcie.
– Hej…
Poderwała
głowę akurat w momencie, w którym Elena bezceremonialnie przesunęła
się bliżej, biorąc ją w ramiona. Natychmiast odwzajemniła uścisk, nie tyle
zaskoczona zachowaniem przyjaciółki, co przede wszystkim wdzięczna za wrażenie,
że nagle wszystko wróciło na swoje miejsce. Może i dziewczynie było daleko
do odnalezienia się w roli pocieszycielki, ale Liz tak naprawdę wcale nie
wymagała wyszukanych mówek. Liczyło się, że po tym wszystkim Elena wciąż była
jej przyjaciółką. Przez jakiś czas wątpiła, czy to w ogóle możliwe, ale teraz
widziała, że tak.
Zamknęła
oczy. W tamtej chwili nie była pewna, która którą przytulała, ale to było
dobre i znajome. Tylko to się liczyło, zwłaszcza że do Liz wciąż nie
dochodziło, że w całym tym szaleństwie miałaby doszukać się czegokolwiek
znajomego.
To było
pocieszające.
– Jak
będzie się rzucał, to zrób mu piekło, co? – usłyszała tuż przy uchu.
Zesztywniała, po czym z zaciekawieniem popatrzyła na wciąż obejmującą ją
Elenę. – W imieniu moim i Alessi… Wiesz, to Licavoli. Z tego, co
zauważyłam, czasem trzeba im porządnie przyłożyć, tak dla zasady. Święty Damien nie jest pod tym względem
wyjątkiem – dodała z przekonaniem, które jedynie Elizabeth rozbawiło.
Uważaj, bo to za moment zabrzmi tak, jakbyś
jednak go lubiła, przeszło jej przez myśl. To było to, za co tak bardzo
kochała Elenę – bo ta dziewczyna miała w sobie więcej ciepłych uczuć, niż
raczyła przyznać.
– Tak
zrobię – powiedziała już na głos.
Nie miała
jeszcze pewności, co to oznaczało, ale jak na dobry początkiem takie
postanowienie musiało wystarczyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz