5 lutego 2019

Dwieście dwadzieścia cztery

Beatrycze
– L… Lawrence, cokolwiek robisz, przestań w tej chwili.
Przesunęła się bliżej, przez moment sama niepewna, co próbowała w ten sposób osiągnąć. Wciąż z niedowierzaniem spoglądała to na jednego, to na drugiego nieśmiertelnego, wciąż niepewna, w jaki sposób powinna zareagować na to, co działo się wokół niej. Zwłaszcza myśl o zazdrosnym Lawrence’u wydawała jej się niedorzeczna, zwłaszcza że w grę wchodził Cammy, ale…
– A co takiego robię? – zapytał z uprzejmym zainteresowaniem L. Jego spojrzenie jak na zawołanie spoczęło na niej, ale nadal nie potrafiła stwierdzić, co chodziło wampirowi po głowie. – Poza tym, że po prostu sobie dyskutujemy, radości?
– Sam najlepiej wiesz – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – My nie… – zaczęła, ale i tym razem nie dał jej dokończyć.
– Teraz ty próbujesz mi się tłumaczyć? – zapytał i to wystarczyło, by zamknąć jej usta. – Może jednak powinienem się przejąć…
Prychnęła, nagle jeszcze bardziej wytrącona z równowagi jego słowami. Niby jak miała je rozumieć? To był jeden z tych razów, kiedy nadążenie za Lawrence’em wydawało się graniczyć z cudem. Słodka bogini, gdyby choć trochę tego wampira rozumiała, świat stałby się dużo prostszy!
– Jeśli to ma być jakiś pokaz zazdrości… – zaczęła, a L. jedynie parsknął śmiechem.
– O Cammy’ego? Słodka bogini, nie wiem, co wam przyszło do głowy, ale byłoby miło, gdybyście przestali się zachowywać jak przyłapani na zdradzie kochankowie. – Wampir wywrócił oczami. Dopiero wtedy z całą mocą dotarło do niej, że najpewniej doskonale bawił się ich kosztem i to wystarczyło, żeby zapragnęła go zabić. – Z mojej perspektywy to wciąż dzieciak, ale za to dość ogarnięty… Zazwyczaj. – L. zamilkł, po czym gniewnie zmrużył oczy. – Wracając do tematu, musimy pogadać.
Spoważniał. Wyraźnie wyczuła tę zmianę, choć wciąż nie potrafiła jednoznacznie stwierdzić czy wcześniej żartował, czy może faktycznie był zazdrosny. Ta myśl była niedorzeczna, choć zarazem wydawała się lepsza niż przyjęcie, że Lawrence mógłby akurat teraz bawić się ich kosztem. Z drugiej strony jak go znała, to było prawdopodobne – i to zwłaszcza w sytuacji, w której czymś szczerze się przejmował. To, że mógłby szukać sposobu na to, by odreagować, nagle wydało jej się w pełni naturalne.
Podejrzliwie obserwowała męża, kiedy zwrócił się do Camerona. Chłopak wciąg wyglądał tak, jakby w każdej chwili mógł paść z wrażenia albo jednak dojść do wniosku, że najwyższa pora się ewakuować – i to jak najszybciej.
– Dogadujecie się, prawda? – zaczął raz jeszcze Lawrence, jakby od niechcenia wyrzucając kolejne słowa. Wciąż uważnie obserwował swojego rozmówcę. – Jest dla ciebie ważna… No i się lubicie. Na tyle, by chciała cię przede mną bronić.
– Jeśli teraz wracamy do tematu tego nieszczęsnego Chianni… – zaczął Cammy, unosząc obie ręce ku górze w poddańczym geście. – Hej, nic się nie stało, prawda? Myślałem, że to mamy wyjaśnione.
– Bo mamy. Skąd pomysł, że nie? – żachnął się Lawrence. – Litości, nie patrz na mnie tak, jakbym miał cię zagryźć… Jeszcze tego nie planuję.
– Lawrence! – jęknęła, ale puścił jej protest mimo uszu.
– Słyszałeś, co się dzieje. Dalej podtrzymuję to, że wybieram się do Miasta Nocy… Chociaż wierz mi, że to nie do końca mnie zadowala, skoro Beatrycze zostaje tutaj – ciągnął, w końcu decydując się przejść do rzeczy. – Jesteś telepatą, czyż nie? I lubisz ją. Biorąc pod uwagę to, co mówił nasz ulubiony demon, jesteś jedną z tych osób, której mógłbym powierzyć jej bezpieczeństwo.
Zamilkł i już tylko wyczekująco wpatrywał się w Camerona. Na dłuższą chwilę zapanowała wymowna cisza, bo i Beatrycze zamarła w bezruchu, co najmniej wytrącona z równowagi. Zamrugała nieco nieprzytomnie, nie kryjąc zaskoczenia, kiedy dotarło do niej, do czego tak naprawdę zmierzał L.
Cammy ze świstem wypuścił powietrze. Wciąż wyglądał na kogoś, kogo nagle osaczono i to w dość nagły, zbyt gwałtowny sposób.
– Chcesz żebym… miał oko na Beatrycze? – wykrztusił w końcu. Mimo wszystko zabrzmiało to jak pytanie.
– To jakiś problem?
Wampir natychmiast potrząsnął głową.
– Nie… Jasne, że nie – zapewnił pośpiesznie. – Słodka bogini, naprawdę nie mogłeś po prostu zapytać?
– Hm… Nie, nie sądzę. – Lawrence przemieścił się tak gwałtownie, że nawet Beatrycze się wzdrygnęła. Cameron drgnął, z trudem powstrzymując od cofnięcia o krok. – Wtedy byśmy się aż tak dobrze nie zrozumieli… Bo zakładam, że zdajesz sobie sprawę, czego oczekuję, prawda? Jeśli coś jej się stanie pod moją nieobecność… Cóż, Cameron, lubię cię. Wierz mi, że tak – zapewnił i zabrzmiało to prawie uprzejmie. – Ale jeśli wrócę się i przekonam, że coś jest nie tak, przysięgam, że ani matka, ani brat ci nie pomogą. Ja po prostu zakopię cię żywcem za domem.
Przez chwilę znów miała ochotę na niego warknąć, by uświadomić, co sądziła o sytuacji, ale ostatecznie doszła do wniosku, że nie ma do tego siły. Jakby tego było mało, nic nie wskazywało na to, by Lawrence oczekiwał jakiejś konkretnej reakcji – on po prostu jak gdyby nigdy nic się wycofał, zachowując przy tym tak, jakby nie działo się  nic wartego uwagi. Ot tak odwrócił się, zostawiając osłupiałego Cammy’ego, który – Beatrycze była gotowa to przysiąc – nagle pobladł, choć nie była pewna, czy w przypadku wampira powinno być to możliwe.
Dobry Boże, czasami naprawdę mam ochotę go zabić…, uświadomiła sobie.
O wiele gorsze było to, że tak naprawdę już dawno się do bezpośredniości Lawrence’a przyzwyczaiła. Do tego, że w nerwach nawet nie próbował przebierać w słowach, również.
– Ach, dajcie mi znać, kiedy wróci Carlisle, co? – rzucił jeszcze na odchodne L. – Idę się przejść, o ile teraz to ty nie chcesz mi potowarzyszyć. Wciąż nie wiem, co wydarzyło się w Mieście Nocy, ale chyba lepiej żebym odreagował teraz.
Beatrycze jedynie westchnęła. Rzuciła Cammy’emu przepraszające spojrzenie, po czym w pośpiechu popędziła za mężem.
– Idę z tobą – oznajmiła, choć po jego spojrzeniu poznała, że zdążył się już tego domyślić. – Bóg mi świadkiem, że kiedyś z tobą nie wytrzymam.
– Za to mi bogini, że najpewniej się mylisz – stwierdził bez chwili wahania Lawrence.
Zacisnęła usta. Nie chciała tego przed samą sobą przyznać, ale obawiała się, że miał rację.
Elizabeth
Przystanęła przy oknie, bezmyślnie wpatrując w linię otaczającego dom lasu. Raz po raz nerwowo zaciskała, to znów rozluźniała palce, już nawet nie próbując się uspokoić. W gruncie rzeczy od dłuższego czasu siedziała jak na szpilkach, nie będąc w stanie stwierdzić, czy targające nią emocje należały do niej, czy może wciąż odbierała podenerwowanie Damiena. Więź wciąż pozostawała dla niej zagadką, będąc niczym czyste szaleństwo – coś zarazem wspaniałego, co i przerażającego zarazem.
Wciąż nie docierało do niej, że teraz tak po prostu mogła odbierać targające Damienem emocje. Co więcej ze wzajemnością, co na dłuższą metę mogło okazać się naprawdę niepraktyczne. Najdelikatniej rzecz ujmując, bo już zdążyła się przekonać, że trwanie w takim połączeniu niosło ze sobą konsekwencje, na które niekoniecznie była gotowa.
Aż za dobrze pamiętała moment, w którym zaatakował ją ból – i to taki, który nie należał do niej. To była zaledwie chwila, bo prawie natychmiast Damien odciął ją od siebie, w oszołomieniu będąc w stanie zrobić tylko tyle. Sęk w tym, że nigdy tak się nie bała jak w momencie, w którym zgiął się wpół i zaczął wyzywać na czym świat stoi, zamartwiając o Alessię. Najgorsze w tym wszystkim jednak okazało się to, że mogła co najwyżej stać obok, panikować i zadawać głupie pytania, nie mając przy tym szansy zrobić czegoś, co wydałoby się choć odrobinę sensowne. Nie mogła mu nawet pomóc, bo jej nie pozwalał, a jakby tego było mało…
Och, to była jej wina. Wiedziała, że Damien nigdy by tego nie przyznał, ale na pewno nie byłby aż tak przerażony stanem siostry, gdyby mógł ją uzdrowić. Wiedziała, że prędzej czy później do tego dojdzie – sytuacji, w której ofiara, na którą zdecydował się przez wzgląd na nią, zemści się na nich oboje – ale nie sądziła, że to wydarzy się tak szybko. Co więcej, wtedy nie chciała nawet brać pod uwagę tego, że padnie akurat na którąś z sióstr Damiena.
Jakaś jej cząstka miała ochotę skulić się w kącie, płakać i pogrążyć w poczuciu winy. Jeszcze jakiś czas temu tak by zrobiła, kolejny raz przytłoczona okrucieństwem świata, w którego środku tak nagle wylądowała. Znów zdecydowałaby się na ucieczkę, załamując ręce i udając, że w ten sposób miałaby szansę cokolwiek zmienić.
Tyle że Liz już od dawna tego nie chciała. W hotelu wydarzyło się dość, by pojęła, że od siedzenia w miejscu nic się nie zmieniało. Ubolewanie nad czymś, na co żadne z nich już nie miało wpływu, tym bardziej nie pomagało, więc nie zamierzała sobie na to pozwolić. Do tej pory to Damien robił wszystko, byleby ją ochronić, więc teraz to ona zamierzała być silna. Decyzja o tym, by towarzyszyć mu w wyjeździe, była zaledwie początkiem, choć – jasna cholera – wciąż była przerażona nadchodzącą wizytą w miejscu, o którym dotychczas tylko słyszała.
Trudno. Damien ją potrzebował, nawet jeśli nie wyglądał na chętnego, by się do tego przyznać. Nie zamierzała czekać aż jej odmówi, przejmując się nią bardziej niż w tej sytuacji powinien. Tym razem to ona zamierzała być tą silną i ochronić jego – najpewniej przed samym sobą, bo przecież o to chodziło. Jeśli zamierzał bezsensownie się obwiniać, musiał liczyć się z tym, że planowała nim potrząsnąć. I to porządnie. Jak zdążyła poznać Alessię, dziewczyna zrobiłaby dokładnie to samo, więc pod tym względem Liz liczyła na mentalne wsparcie z jej strony.
O ile będzie w stanie…
Nie, o tym na razie wolała nie myśleć. Cokolwiek się stało, Ali po prostu musiała być cała.
– Potrzebujecie czegoś? – doszedł ją niepewny, wciąż zatroskany głos Esme. – Blado wyglądasz, Damien – dodała, a chłopak westchnął przeciągle.
– Wszystko gra. Poradzę sobie, ale… – Urwał, kolejny raz powstrzymując się przed powiedzeniem czegoś, co cisnęło mu się na usta. Liz nie była w stanie wychwycić jego myśli, ale dobrze wiedziała, że był wzburzony. – Tak czy siak, dziękuję.
– Wszystko będzie dobrze.
Słowa kobiety ani trochę go nie uspokoiły, ale najwyraźniej nie zamierzał dobijać jej okazywaniem tego, że w nie wątpił. Elizabeth była wręcz w stanie wyobrazić sobie, że się uśmiechnął – w ten nieco przesadnie uprzejmy, wymuszony sposób. To jak najbardziej wydało jej się czymś w stylu Damiena Licavoli, choć nie sądziła, by to był zdrowe. Dobry Boże, ten chłopak zdecydowanie zbyt mocno przejmował się innymi, gdzieś w tym wszystkim zapominając o sobie.
W jednej chwili znów zapragnęła nim potrząsnąć. „Jestem tutaj! A ty masz prawo się bać!” – cisnęło jej się na usta, ale zachowała te słowa dla siebie. Po prostu dalej stała i patrzyła się w okno, nie chcąc zwracać na siebie zbędnej uwagi. Chwilami czuła się jak intruz, nie mogąc pozbyć wrażenia, że wszystko to, co ją otaczało, w rzeczywistości wcale jej nie dotyczyło. Wciąż była po prostu człowiekiem – piątym kołem u wozu, które należało chronić i nic ponadto. Sprowadziła na tę rodzinę wyłącznie ból, a jednak…
– W kuchni jest krew – wtrąciła Rosalie. – Wyglądasz, jakbyś tego potrzebował, więc…
– Dzięki.
To przerażające, że takie rozmowy zaczęły być dla mnie absolutnie normalne, pomyślała, przez moment niepewna czy się śmiać, czy płakać. Miała zresztą wrażenie, że proponowanie komukolwiek ludzkiej krwi nie było dla Rose czymś normalnym. Liz wiedziała o „wegetarianizmie” i tym, że Cullenowie i Licavoli mieli dość odmienne poglądy w tej kwestii. Tak czy siak, szczerze wątpiła, by ci pierwsi trzymali w lodówce jelenia, więc wnioski były dość oczywiste.
Zorientowała się, że Damien wyszedł, chociaż nie była pewna czy po to, by skorzystać z sugestii wampirzycy, czy po prostu nie będąc w stanie ustać w miejscu. Nie próbowała go zatrzymywać, całą sobą czując, że potrzebował samotności. Cóż, przynajmniej na razie, bo nie sądziła, żeby taki stan rzeczy był na dłuższą metę dobry. Nadal czuła, że jej potrzebował, choć jak na razie nie miała pewności, co z tym zrobić. Czekała na odpowiedni moment, o ile taki istniał.
– Nieźle go wzięło – usłyszała za plecami spięty głos Eleny.
Jedynie westchnęła, dopiero po chwili decydując zwrócić się ku przyjaciółce. Poczuła się nieswojo, kiedy zauważyła kręcącego się w pobliżu dziewczyny Rafaela, ale do tego też zdążyła przywyknąć. Tak, podążający za dziewczyną krok w krok demon był normalnym widokiem…
A to najpewniej znaczyło, że zwariowała do reszty, skoro zaczynała traktować skrzydlatą istotę jako w pełni naturalny stan rzeczy.
– Nie widziałaś go wcześniej – przyznała Liz, mimowolnie zniżając głos do szeptu. Zdawała sobie sprawę z tego, że wszyscy – w tym najpewniej Damien – doskonale ją słyszeli, ale i tak próbowała przynajmniej stwarzać pozory prywatności. Nieudolnie, ale wszystko wydawało się lepsze niż nic. – Nie jestem pewna, co robić.
– Pytasz mnie teraz o radę? – Elena spojrzała na nią z wahaniem. Ona też wydawała się blada i spięta. – Wiesz jaka ze mnie pocieszycielka… Ja bym chyba po prostu nie dała mu zrobić sobie krzywdy. Wkurza mnie, ale nie aż tak.
Liz parsknęła nieco wymuszonym śmiechem. Właśnie tego spodziewała się po Elenie, choć i tak wyczuła, że dziewczyna przymuszała się do sprawiania pozorów normalności. Prawda była taka, że ona też martwiła się o Damiena. To był jej kuzyn, z kolei to, że w większości przypadków rzucali się sobie do gardeł, o niczym nie świadczyło. W zasadzie miała wrażenie, że Elena udawała przede wszystkim przez wzgląd na nią. I naprawdę była jej za to wdzięczna.
– Postaram się pochować wszystkie ostre przedmioty – zapewniła pośpiesznie Liz. Zaczynając od kołka w torebce…, dopowiedziała w myślach, z trudem powstrzymując się od sprawdzenia, czy wciąż był na swoim miejscu. W ostatnim czasie uświadomiła sobie, że torba na dłuższą metę była niepraktyczna, bo każdy wampir zabiłby ją, zanim w ogóle sięgnęłaby do skrytki, ale chwilowo nie miała lepszych pomysłów. No i w jakiś pokrętny sposób czuła się lepiej dzięki świadomości, że jednak dysponowała jakąś bronią. – Chociaż wierzę, że Alessia ustawi go do pionu za mnie. Nie wierzę, że…
– Miała szczęście. Jak mówiłem – wtrącił Rafael.
Poczuła się nieswojo, kiedy demon tak po prostu wtrącił się do rozmowy. Wciąż trudno było jej patrzeć na Rafaela jak na człowieka, zwłaszcza że nie próbował ukrywać skrzydeł. No i wciąż był demonem, prawda? Co prawda takim, z którym zdążyła już odbyć cały maraton po sklepach, szukając obrączek, ale to nie zmieniało faktu, że wzbudzał w niej niepokój.
Chociaż jego słowa brzmiały tak, jakby chciał ją pocieszyć. Chyba. Jeśli tak, doceniała to – nawet jeśli szło mu to wyjątkowo marnie.
– Nie mówmy o tym – poprosiła, nerwowym ruchem przeczesując włosy palcami. – Wystarczy, że Damien odchodzi od zmysłów. Ja wolę poczekać aż znajdziemy się… tam.
Uciekła wzrokiem gdzieś w bok, nagle podenerwowana. Miasto Nocy. Miejsce, które zamieszkiwali wyłącznie nieśmiertelni i zdecydowanie nie przypominało Seattle czy jakiekolwiek innego miasta, które miała okazję widzieć. Jakby mało było tego, że nigdy tak naprawdę nie miała okazji wyjechać poza stan, o innym kraju nie wspominając! A teraz proszę – wybierała się do Francji, na dodatek do miejsca, którego nigdy nie powinna zobaczyć na oczy.
– Ile wiesz? – rzuciła spiętym tonem Elena. – O Mieście Nocy. Ja wiem, jak to musi brzmieć, ale…
– Na własne życzenie zobaczę miejsce, które zamieszkują wampiry. I wilkołaki… Wilkołaki – powtórzyła, potrząsając głową. – Czemu nie? Moja najlepsza przyjaciółka ma skrzydła, więc…
– Będziesz z Damienem. I moim ojcem – przypomniała pośpiesznie Elena. – No i L. Chociaż nie wiem, czy jego obecność to jakiekolwiek pocieszenie, ale za to twierdził, że cię lubi, a to już coś.
– Lawrence jest miły.
Brwi Eleny powędrowały ku górze.
– Jasne. Ale nie mów mu tego, bo się załamie – powiedziała, ignorując prychnięcie, które wyrwało się Rafaelowi. – Chociaż jego też nigdy nie widziałam w takim stanie.
– Wszyscy zachowujecie się jak nienormalni – skwitował z rezerwą w głosie Rafa. – To tak w temacie uczuć i tego, czy są praktyczne.
– Nie chcesz ciągnąć ze mną tej dyskusji, Rafa – oznajmiła Elena, rzucając mężowi poirytowane spojrzenie.
Liz jedynie ich obserwowała, nie pierwszy raz niepewna, co powinna o tej dwójce sądzić. Gdzieś w pamięci wciąż miała słowa Eleny, kiedy ta wprost oznajmiła jej, jak wiele znaczył dla niej ten nieśmiertelny. O szukaniu, wątpliwościach i chwili, w której zrozumiała, że już nie musi biec – że może być sobą, zupełnie jakby wcześniej coś stało jej na przeszkodzie, zmuszając do udawania kogoś, kim przecież nie była. To wciąż ją zadziwiało, zresztą jak i widok przyjaciółki, która tak po prostu kłóciła się z niebezpiecznym demonem, sprawiając przy tym wrażenie przede wszystkim szczęśliwej, o ile w obecnej sytuacji to w ogóle było możliwe.
Jakby tego było mało, Liz naprawdę czuła, że w jakimś stopniu Elenę rozumiała. Gdzieś tam wciąż były dręczące ją myśli, zmuszające do zastanowienia nad tym, czy względem Damiena nie kierowała się przede wszystkim wdzięcznością, ale… to nie było tak.
Już od jakiegoś czasu wiedziała.
– Tak czy siak, jeśli chodzi o Miasto Nocy, po prostu trzymajcie się razem. Tak będzie najbezpieczniej, bo niektórzy są naprawdę trudni, jeśli chodzi o ludzi – odezwała się ponownie Elena. Liz spojrzała na nią w roztargnieniu, skutecznie wyrwana z zamyślenia. – Ale Damien to Licavoli. Tyle wystarczy, żeby cię ochronić.
– O to akurat się nie martwię – stwierdziła zgodnie z prawdą.
Jakoś nie wątpiła, że Damien zamierzał zrobić wszystko, byleby zapewnić jej bezpieczeństwo. Poniekąd nie pozostawiała mu wyboru, aż nazbyt świadoma, że gdyby tylko mógł, kazałby jej zostać w Seattle, ale nie zamierzała na to pozwolić. Potrzebował jej. Nie obchodziło ją, co takiego miał w tej kwestii do powiedzenia. Nie zamierzała kolejny raz siedzieć z założonymi rękami, jeśli mogła się do czegoś przydać – i to nawet jeśli to miałoby się sprawdzać tylko do tego, by robić za mentalne wsparcie.
– Hej…
Poderwała głowę akurat w momencie, w którym Elena bezceremonialnie przesunęła się bliżej, biorąc ją w ramiona. Natychmiast odwzajemniła uścisk, nie tyle zaskoczona zachowaniem przyjaciółki, co przede wszystkim wdzięczna za wrażenie, że nagle wszystko wróciło na swoje miejsce. Może i dziewczynie było daleko do odnalezienia się w roli pocieszycielki, ale Liz tak naprawdę wcale nie wymagała wyszukanych mówek. Liczyło się, że po tym wszystkim Elena wciąż była jej przyjaciółką. Przez jakiś czas wątpiła, czy to w ogóle możliwe, ale teraz widziała, że tak.
Zamknęła oczy. W tamtej chwili nie była pewna, która którą przytulała, ale to było dobre i znajome. Tylko to się liczyło, zwłaszcza że do Liz wciąż nie dochodziło, że w całym tym szaleństwie miałaby doszukać się czegokolwiek znajomego.
To było pocieszające.
– Jak będzie się rzucał, to zrób mu piekło, co? – usłyszała tuż przy uchu. Zesztywniała, po czym z zaciekawieniem popatrzyła na wciąż obejmującą ją Elenę. – W imieniu moim i Alessi… Wiesz, to Licavoli. Z tego, co zauważyłam, czasem trzeba im porządnie przyłożyć, tak dla zasady. Święty Damien nie jest pod tym względem wyjątkiem – dodała z przekonaniem, które jedynie Elizabeth rozbawiło.
Uważaj, bo to za moment zabrzmi tak, jakbyś jednak go lubiła, przeszło jej przez myśl. To było to, za co tak bardzo kochała Elenę – bo ta dziewczyna miała w sobie więcej ciepłych uczuć, niż raczyła przyznać.
– Tak zrobię – powiedziała już na głos.
Nie miała jeszcze pewności, co to oznaczało, ale jak na dobry początkiem takie postanowienie musiało wystarczyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa