
Damien
Prawie natychmiast pożałował
zaczęcia tego tematu. Z drugiej strony, ta kwestia dręczyła go od jakiegoś
czasu, tym bardziej że pamiętał sposób, w jaki patrzył na niego Carlisle,
kiedy z takim spokojem oznajmił mu, że już nie uzdrawia. Właściwie nie miał
pewności, co zaskoczyło wtedy wampira bardziej – fakt, że jakikolwiek dar
zniknął, okoliczności, stan Renesmee czy może wszystko na raz, ale to nie było
ważne. Liczyło się, że Damien z łatwością mógł sobie wyobrazić, że akurat
doktor mógłby mieć do niego o podjęcie pewnych decyzji pretensje, nawet
jeśli nigdy nie okazał tego wprost.
Inna
sprawa, że sam się przejmował. Nie żałował tego, co zrobił, zwłaszcza że
zdecydował się na to dla Liz, ale to nie zmieniało faktu, że konsekwencje mogły
być poważne. Już teraz tego doświadczył, wciąż mając ochotę coś rozwalić na
samą myśl o bezradności, która towarzyszyła mu z powodu Alessi.
Prędzej czy później musiało do tego dojść, ale choć zdawał sobie sprawę z tej
możliwości, kiedy przyszło co do czego, to i tak poczuł się co najmniej
osaczony.
Bezwiednie
zacisnął dłonie w pięści, nagle podenerwowany. Przystanął na środku
salonu, machinalnie spoglądając na kominek. Ogień wciąż łagodnie tlił się na
palenisku, choć płomień stopniowo przygasał, coraz bliższy tego, żeby zgasnąć.
Damien zawahał się, w gruncie rzeczy wciąż nie mogąc uwierzyć, że zaledwie
kilka godzin wcześniej stał w tym samym miejscu z Liz, podczas gdy ta
w skupieniu oglądała rodzinne zdjęcia. Pamiętał jej wyraz twarzy i emocje,
choć do tej pory nie potrafił stwierdzić, o czym tak naprawdę myślała.
Próbował trzymać się z daleka od jej umysłu, starając się zapewnić jej
pełnię prywatności, nawet jeśli chwilami okazywało się to nader trudne.
– Damien –
usłyszał i to wystarczyło, żeby wyrwać go z zamyślenia.
Czuł, że
Carlisle go obserwował, choć i w jego przypadku określenie emocji
okazało się trudne. Nie przypominał sobie, kiedy ostatnim razem miał taki
problem, a tym bardziej był do tego stopnia rozbity, ale…
Och, no i Liz.
Jak nic miałaby do niego pretensje, gdyby wiedziała, że znów się przejmował,
ale to po prostu okazało się czymś, nad czym nie potrafił zapanować. Poniekąd
chodziło o to, że już od dłuższego czasu zastanawiał się, co o zaistniałej
sytuacji myślał Carlisle. Odkąd tylko sięgał pamięcią, to przede wszystkim on
był zafascynowany jego darem. Uzdrawianie bez wątpienia było czymś niezwykłym i fascynującym
zarazem, zwłaszcza dla kogoś, kto od wieków usiłował pomagać każdemu, komu
tylko mógł. Damien był w stanie się założyć, że swoboda z jaką oddał
zdolności, niejako decydując się ocalić jedno istnienie kosztem wielu innych,
dla lekarza z powołania musiała być czymś nie do pomyślenia.
– Uważasz,
że cię obwiniam?
Zawahał
się, słysząc to pytanie w tak bezpośredniej formie. Zdobył się jedynie na
to, żeby wzruszyć ramionami, nagle odkrywając, że w głowie miał przede
wszystkim pustkę. Właściwie sam nie był pewien, czego się spodziewać, co
zresztą było powodem, dla którego wcześniej nie poruszył tematu. Kiedy Carlisle
przyszedł do niego i Alessi, by porozmawiać o Nessie, duszy i kroplach
astralnych, łatwo było przemilczeć to, co wydarzyło się w hotelu. Później
wydarzyło się dość, by o tym nie myślał, ale teraz…
Więc
milczał. Czekał, choć nic nie wskazywało na to, żeby miał doczekać się choćby
słowa pretensji. To wytrąciło go z równowagi, choć przecież mógł się tego
po dziadku spodziewać. I chyba właśnie w tym leżał problem, nawet
jeśli Damien nie potrafił go sprecyzować.
– Nie wiem
– przyznał w końcu, ostrożnie dobierając słowa. – Ale wiedziałem, że coś
jest nie tak, kiedy spróbowałem zatrzymać przemianę. Dopiero później Claire
uprzytomniła mi, co się dzieje.
– Claire?
– Kolejny
cudowny wiersz – wyjaśnił zniecierpliwionym tonem. – Mówiła o poświęceniu,
chociaż to akurat można rozumieć na wszystkie sposoby. Ale na pewno chodziło o mnie
i Liz. Coś o śmierci i zapłacie… „Poświęć wszystko, co masz albo
pochłonie ją noc” – wyrecytował bez zająknięcia. Trudno, żeby nawet w oszołomieniu
zapomniał akurat te słowa. – Więc z równym powodzeniem mogła mnie zabić.
Dopiero to byłoby wszystkim, co mam.
Na dłuższą
chwilę zapanowała cisza. Tak naprawdę z nikim do tej pory nie rozmawiał o tym,
co wydarzyło się w hotelu. Alessi nie musiał niczego tłumaczyć, zwłaszcza
że była obok, niejako uczestnicząc w całym tym szaleństwie. Do tej pory
uważał, że gdyby nie energia, którą sama oddała, Elizabeth albo nie dałaby rady
tego przetrwać, albo odebrała mu dość, by jednak zajął jej miejsce w zaświatach
– z tym, że w jego przypadku nie byłoby alternatywy w postaci
przemiany w wampira. Zawdzięczał bliźniaczce dużo więcej niż ona sama
sądziła, a jednak kiedy przyszło co do czego, mógł co najwyżej zaoferować
jej krew i energię – a więc dokładnie tyle, co każdy inny na jego
miejscu.
Myślenie o tym
w ten sposób zdecydowanie nie czyniło sytuacji choć trochę bardziej
znośną.
Był gotów
przysiąc, że minęła cała wieczność, zanim Carlisle zdecydował się odezwać.
– Nie wiem
czy zdajesz sobie z tego sprawę – zaczął, a jego głos kolejny raz
zabrzmiał zaskakująco wręcz łagodnie – ale Edward zrobił coś podobnego dla
Belli. Wiem, że w przypadku Liz… sprawy miały się trochę inaczej –
zapewnił pośpiesznie. – Nie było szansy na wyssanie jadu. Skoro to było jedyne
rozwiązanie… Jestem w stanie zrozumieć, jeśli nie chciałeś dla niej
przemiany.
– Nie
chciałem… – powtórzył z niedowierzaniem. Parsknął wymuszonym, pozbawionym
wesołości śmiechem. – Tutaj naprawdę nie chodzi o to, o czym ja
zadecydowałem, bo tak naprawdę prawo głosu ma tylko Liz. Gdybym chciał po
prostu ulżyć jej przy przemianie, wystarczyłaby telepatia. Ja… – Nerwowym
gestem przeczesał włosy palcami, by zyskać na czasie. Przechodzić przez
wspólne, trwające trzy dni katusze, byleby choć trochę odciążyć Elizabeth?
Dlaczego nie! – Ale ona błagała mnie o śmierć – oznajmił, chociaż te słowa
niezmiennie wytrącały go z równowagi. – I to nie były przypadkowe
słowa kogoś, kto bardzo cierpi. Liz wolała zginąć, ale ja… Cóż, ja nie
potrafiłbym pozwolić jej odejść.
To brzmiało
źle. Tak przynajmniej pomyślał, kiedy wypowiedział te słowa na głos, w końcu
pozwalając im rozbrzmieć. To krótkie stwierdzenie – to, że nie potrafiłby tak
po prostu zrezygnować z Elizabeth, nawet jeśli ona o to błagała –
niejako warunkowało wszystko. Był egoistą, to pewne, ale nic nie był w stanie
na to poradzić.
Zabić jedyną miłość, byłoby zbrodnią…,
pomyślał mimochodem, raz jeszcze wbijając spojrzenie w gasnący ogień.
Wiedział o tym, a jednak…
– A co
na to Liz?
Natychmiast
poderwał głowę.
– Słucham?
– rzucił w roztargnieniu. To wciąż nie były słowa, których spodziewałby
się usłyszeć.
– Sam
dopiero co powiedziałeś, że to ona ma tu największe prawo głosu – zauważył
przytomnie Carlisle. – Obwinia cię o to, co zrobiłeś?
– Ani
trochę. – Potrząsnął głową. – Obwinia siebie. Próbuję ją przed tym powstrzymać,
a ona… Cóż, chyba próbuje tego samego ze mną.
Ledwo
powstrzymał się przed wywróceniem oczami. Miał wrażenie, że oboje utknęli w jakimś
dziwnym, błędnym kole… Albo w najgorszym wypadku wypadali na hipokrytów.
Tak czy inaczej, wszystko przecież sprowadzało się do niego – do decyzji, którą
podjął, egoizmu i…
– Więc skąd
pomysł, że ja mógłbym cię o cokolwiek obwiniać? – zapytał wprost Carlisle.
– Podjąłeś decyzję. Trudną, ale najwyraźniej najlepszą, jaką w tamtej
chwili mogłeś.
– Ja nie…
– Liz nie
chce, żebyś się zadręczał i ma rację. Zresztą po tym, co zrobiła w Niebiańskiej
Rezydencji… Nie sądzę, by tu chodziło tylko o zobowiązania – stwierdził,
tym samym jeszcze bardziej wytrącając Damiena z równowagi. Wdzięczność czy
miłość – czy nie nad tym dopiero co zastanawiała się Elizabeth…? – Obaj wiemy,
że nie wybaczyłbyś sobie jej śmierci. Skoro to był jedyny sposób…
– I ty
mi to mówisz? – przerwał, wciąż nie rozumiejąc. Nie w ten sposób wyobrażał
sobie tę rozmowę. – Już nie uzdrawiam. To jakbym poświęcił setki istnień za
jedno, ale…
– Z tym
jakoś sobie poradzimy – uciął Carlisle takim tonem, jakby to była
najoczywistsza rzecz na świecie. – Twój dar był… niezwykły, to prawda, ale do
niczego cię nie zobowiązywał. A już zwłaszcza do poświęcenia kogoś, kogo
kochasz.
Otworzył i zaraz
zamknął usta. Kolejny raz miał mętlik w głowie, choć w tym wszystkim
jakimś cudem udało mu się doszukać ulgi. Potrząsnął głową, wciąż szukając
jakiegoś argumentu, który zabrzmiałby w tej sytuacji choć trochę
sensownie, ale nie potrafił znaleźć żadnego. Zawahał się, mimo wszystko wciąż
nie będąc w stanie ot tak uznać, że nic szczególnego nie miało miejsca.
Kochał Liz, oczywiście, a tym bardziej nie żałował, że ocalił jej życie,
ale…
Tyle że nie
było żadnego. Już nie, choć nie sądził, że to w ogóle możliwe. Nie
wyobrażał sobie, że miałby potraktować to jak kolejny wybór, którego
konsekwencje mogły wiązać się co najwyżej z niewykorzystanymi
alternatywami.
Zobowiązania?
W gruncie rzeczy uzdrawiając nigdy nie myślał o tym, czy powinien to
robić. Zdawał się na instynkt, nigdy nie potrafiąc przejść obojętnie, jeśli
podświadomie wyczuła, że ktoś go potrzebował. To nie było powołanie ani pokuta,
ale zwykły ludzki odruch. Co więcej wciąż miał w tym wybór, chociaż to, że
wszyscy wokół sami przychodzili z prośbą o pomoc, ułatwiało mu
podejmowanie decyzji. Samo uzdrawianie nigdy go nie męczyło, choć nigdy sam z siebie
nie chciał zostać Uzdrowicielem. Robił to, co powinien, z kolei teraz…
– Dziękuję.
Na więcej
nie było go stać, ale to nie miało znaczenia. Rozluźnił się, wręcz zaskoczony
tym, że to w ogóle było możliwe. Nie miał pewności czy po tej rozmowie
faktycznie czuł się lepiej, czy to tylko chwilowy efekt, ale na dobry początek
musiało wystarczyć. Co więcej był Carlisle’owi wdzięczny, choć przez moment
bliski tego, żeby się uspokoić.
Po wyrazie
twarzy doktora poznał, że ten zamierzał mu odpowiedzieć, ale ostatecznie nie
miał po temu okazji. Obaj na moment zamarli, słysząc ciche, choć wyraźne kroki
na schodach. Damien mimowolnie uśmiechnął się, kiedy wyczuł Liz, zaraz też
zwrócił się ku drzwiom, wypatrując dziewczyny. Pojawiła się chwilę później,
wciąż zaspana, co bynajmniej nie przeszkadzało jej w tym, żeby promienieć.
I to pomimo
tego, że była na wpół naga.
Dziewczyna
zatrzymała się tak gwałtownie, jakby wpadła na jakąś niewidzialną ścianę.
Dopiero wtedy zdołał przyjrzeć jej się dokładniej, by przekonać się, że na
sobie miała tylko luźną, zdecydowanie zbyt długą koszulkę – i to na
dodatek jego własną, którą jak nic musiała znaleźć w pokoju. Dotychczas
uśmiechała się promiennie, poruszając w lekki, niemalże taneczny sposób,
ale wszelakie oznaki radości zniknęły z jej twarzy, gdy zorientowała się,
że nie byli sami.
Na moment
pobladła i to tylko po to, by po chwili zaczerwienić się jak piwonia. W normalnym
wypadku może nawet by go to rozbawiło, ale w obecnej sytuacji…
– Dzień
dobry, Liz – rzucił Carlisle, jak gdyby nigdy nic przerywając krępującą ciszę.
Damien nie miał pojęcia jakim cudem był w stanie zachować powagę.
– Ehm…
D-dzień dobry. – Uciekła wzrokiem gdzieś w bok. W pośpiechu
skrzyżowała ramiona na piersiach. – Wracam na górę. Idę się utopić – mruknęła, w pośpiechu
okręcając się na piecie. – Znaczy prysznic wziąć! – poprawiła się, chociaż
Damien był gotów przysiąc, że jednak brała pod uwagę to pierwsze.
Zaraz po
tym odwróciła się na pięcie i uciekła, nie czekając na czyjąkolwiek
reakcje. Damien na powrót wbił wzrok w ogień albo raczej to, co z niego
pozostało, bo płomienie zdążył ostatecznie się poddać i wygasnąć.
Tak, w tamtej
chwili zdecydowanie rozsądniej było milczeć.

Renesmee
– Nessie?
Poderwałam
głowę, słysząc zatroskany głos Layli. Dziewczyna przystanęła w progu
sypialni, niespokojnie wodząc wzrokiem na prawo i lewo. Zauważyłam, że w pośpiechu
wsunęła do kieszeni komórkę, co uprzytomniło mi, że dopiero co musiała
rozmawiać z kimś przez telefon. Po wyrazie jej twarzy nie byłam w stanie
stwierdzić niczego konkretnego, może poza tym, że dziewczyna była czymś
wyraźnie zmartwiona.
Podniosłam
się z łóżka, choć w obecnej sytuacji było mi wszystko jedno czy
siedziałam, stałam czy leżałam. Natychmiast przesunęłam się bliżej, po czym
chwyciłam szwagierkę za rękę, by utwierdzić ją w przekonaniu, że byłam
gdzieś obok.
– To takie
frustrujące – westchnęła Layla, wzdrygając się pod moim dotykiem. – Tyle
dobrego, że tutaj jesteś.
Ścisnęłam
jej dłoń mocniej na tyle, na ile było to możliwe. Trudno było mi się skupić,
zwłaszcza że właściwie odchodziłam od zmysłów. Prawda była taka, że gdybym
mogła, jak nic wisiałabym na telefonie, co chwilę próbując kontrolować sytuację
w Mieście Nocy. Skoro to nie wchodziło w grę…
Ale miałam
Laylę. Nawet jeśli nie do końca wierzyłam w ocenę Rufusa, nie wątpiłam, że
wampirzyca była w stanie wyciągnąć od męża tyle, bym uznała te informacje
za wartościowe.
– Nic
nowego się nie dzieje. Ali jest cała, a to najważniejsze – wyjaśniła mi usłużnie
Lay, bez trudu orientując się, co było dla mnie najważniejsze. – Potem jeszcze
zadzwonię do Damiena, ale pewnie gdyby coś było nie tak, sam dałby znać. Rufus
twierdzi, że jedynym problemem jest to, że Charon znów zniknął.
Zaklęłam
pod nosem, bynajmniej nie uspokojona. W gruncie rzeczy wzmianka o wilkołaku
wystarczyła, bym zaczęła przejmować się jeszcze bardziej. Bezwiednie zacisnęłam
dłonie w pięści, przy okazji przypominając sobie o krysztale, który
nadal nosiłam przy sobie. Nie ufałam sobie na tyle, by choć na ułamek sekundy
wypuścić go z rąk albo próbować schować gdzieś w ubraniu. Skoro nie
byłam materialna, a tym bardziej nie musiałam spać, trzymanie czegokolwiek
mnie nie męczyło.
Ale bezruch
i owszem. Całą sobą czułam, że powinnam być teraz w Mieście Nocy i zajmować
się córką. W tym stanie nie byłam zdolna do niczego, kolejny raz mogąc co
najwyżej zdawać się na wszystkich wokół. Ufałam Damienowi i Carlisle’owi,
oczywiście, ale to nie zmieniało faktu, że pragnęłam być obok Ali.
Z tym że
nie mogłam.
Zatrzepotałam
powiekami, chociaż wcale nie zbierało mi się na płacz. W zasadzie przez
większość czasu czułam się trochę jak we śnie albo w transie, przyjmując
wszystko to, co działo się wokół mnie, ale nie będąc tego częścią – nie w pełnym
znaczeniu tego słowa. Nie potrafiłam jednoznacznie opisać tego stanu, ale
wiedziałam jedno: nie podobał mi się. Wątpliwości, które towarzyszyły mi
niemalże na każdym kroku, tym bardziej niczego nie ułatwiały.
I bezruch.
Bezruch był w tym wszystkim najgorszy…
– Hej, cokolwiek
robisz, przestań! – zażądała Layla. Jej głos wystarczył, żeby sprowadzić mnie
na ziemię. Drgnęłam, po czym przeniosłam na nią wzrok, przez moment ogarnięta
głupim wrażeniem, że była w stanie mnie zauważyć. – Znam cię, Nessie. Wiem
jak się czujesz, ale… po prostu przestań.
Spojrzałam
na dziewczynę z powątpiewaniem, przez moment niepewna jak powinnam
zareagować. Owszem, znała mnie, może nawet lepiej niż przypuszczałam. Nie bez
powodu miałam Laylę za siostrę, zwłaszcza w tamtej chwili gotowa przysiąc,
że gdyby nie ona, to jak nic dostałabym szału. Próbowała mnie pocieszyć i za
to też byłam jej wdzięczna, nawet jeśli jej słowa nie czyniły czegokolwiek
łatwiejszym.
Westchnęłam,
po czym bez słowa przesunęłam się bliżej, w pośpiechu wtulając się w szwagierkę.
Drgnęła, po czym otoczyła mnie ramionami – w niepewny, nieco nieporadny
sposób, zwłaszcza że wciąż nie mogła mnie zobaczyć. Zamknęłam oczy, mimowolnie
rozluźniając się za sprawą jej dotyku. Przez krótką chwilę mogłam udawać, że
byłam prawdziwa, chociaż…
– Moja
Nessie – westchnęła cicho Layla. – Będzie w porządku, tak? Rufus ma
wszystko pod kontrolą, tak? On też się przejmuje.
Prawie
udało mi się uśmiechnąć. Prawda była taka, że absolutnie nie wątpiłam w to,
czy faktycznie tak było. Sęk w tym, że nie sądziłam, by sam zainteresowany
zamierzał się do tego przyznać.
Jakkolwiek
by nie było, kolejny raz miałam wobec Rufusa dług. Zrobił dość, choć wcale nie
musiał. Mogłam tylko zgadywać, co w innym wypadku stałoby się podczas tych
uroczystości, zwłaszcza że w mieście nie było Theo.
Westchnęłam,
mimo wszystko nie uspokojona. Zdawałam sobie sprawę z tego, że Ali była
bezpieczna i tylko to się dla mnie liczyło, ale to nie zmieniało faktu, że
konieczność pozostania w Seattle doprowadzała mnie do szału. Nie tu
powinnam zostać. Co prawda nie sądziłam, bym jakkolwiek przydała się na miejscu
– nie jak Carlisle czy nawet Damien – ale to nie miało znaczenia. Do cholery,
byłam matką. To niejako tłumaczyło wszystko.
Spróbowałam
wziąć się w garść, ale to okazało się trudniejsze niż mogłabym sobie
życzyć. Chciałam tego czy nie, pozostawałam całkowicie bezużyteczna.
Przynajmniej Joce mogła mnie zobaczyć, ale to niewiele mi pomagało. Jasne,
siedzenie przy małej po tym, co spotkało ją w siedzibie łowców wydawało
się lepsze niż nic, ale wcale nie czułam się dzięki temu bardziej potrzebna. Zresztą
co miałam zrobić? Złamać ręce albo potrząsnąć nią, raz po raz wypytując czemu
zdecydowała się na coś tak idiotycznego? To wciąż do mnie nie docierało, a gdyby
coś jej się stało…
Nie, o tym
zdecydowanie nie chciałam myśleć. Liczyło się, że przynajmniej Joce była
bezpieczna, choć niejako zawdzięczałam to… demonowi. Wiedziałam tylko, że przyprowadził
ją do domu, miał na imię Razem i był bratem Rafaela. To tym bardziej mnie
nie uspokajało, ale musiałabym upaść na głowę, by próbować się z tego
powodu rzucać. Nie żebym w obecnym stanie mogła zdziałać cokolwiek.
No i byłam
wdzięczna. Kimkolwiek by nie był ten mężczyzna, liczyło się dla mnie to, że
ochronił moje dziecko.
– Swoją
drogą, szukałam cię nie tylko po to, żebyś przestała się zadręczać – doszedł
mnie głos Layli. Natychmiast przeniosłam na nią wzrok, zwłaszcza że wyczułam w tych
kilku słowach napięcie. – Może to zły moment, skoro tyle się dzieje, ale dalej
nie wiemy nic o Cassandrze. Poczekałabym z tym na Rufusa, ale obawiam
się, że na to akurat nie możemy sobie pozwolić. Ryan też nie wie gdzie poszła, a skoro
nie możemy się z nią skontaktować… Cóż, zamierzam jej poszukać.
Instynktownie
mocniej chwyciłam ją za rękę. Potrzebowałam chwili, by skupić się na tyle, by
zdobyć się na jakąkolwiek konkretniejszą reakcję i nie ryzykować, że
przypadkiem znów zacznę przenikać przez wszystko wokół. Przynajmniej to jedno
przychodziło mi coraz łatwiej, więc nawet nie zaskoczyłam Layli, kiedy
spróbowałam dobrać się do jej telefonu komórkowego.
nie sama
To były raptem
dwa słowa, które wystukałam w pustym SMS-ie, ale wiedziałam, że zrozumie. Zauważyłam,
że jej oczy rozszerzyły się na moment, ale nie próbowała protestować. Coś w wyrazie
jej twarzy złagodniało, kiedy wysiliła się na blady uśmiech.
– Tak
sądziłam – przyznała, a mnie kamień spadł z serca, kiedy upewniłam
się, że nie zamierzała zrobić niczego głupiego. – I tak nie miałam pomysłu
gdzie zacząć, chociaż tak sobie myślę… Byłaś z Rufusem w jej domu,
prawda? Mówiła o mamie, więc może powinniśmy zacząć tam.
Skinęłam
głową, z opóźnieniem przypominając sobie, że nie mogła tego zobaczyć.
Przez chwilę chciałam znów posłużyć się komórką, ale w emocjach nie ufałam
sobie na tyle, by dalej bawić się w pisanie. Ostatecznie oddałam Layli
telefon i chwyciłam ją za rękę, zdecydowanym ruchem próbując dać jej do
zrozumienia, by ruszyła za mną. Gorączkowo zastanawiałam się nad tym, co
powinnyśmy zrobić, zwłaszcza że przecież nie mogłam tak po prostu wsiąść w samochód
i zawieść szwagierki na miejsce. Puszczenie jej samej również nie
wchodziło w grę, a skoro tak…
Westchnęłam,
co najmniej rozczarowana. Co jak co, ale bycie duchem czyniło życie o wiele
trudniejszym niż mogłabym sobie tego życzyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz