28 lutego 2019

Dwieście czterdzieści dwa

Damien
Prawie natychmiast pożałował zaczęcia tego tematu. Z drugiej strony, ta kwestia dręczyła go od jakiegoś czasu, tym bardziej że pamiętał sposób, w jaki patrzył na niego Carlisle, kiedy z takim spokojem oznajmił mu, że już nie uzdrawia. Właściwie nie miał pewności, co zaskoczyło wtedy wampira bardziej – fakt, że jakikolwiek dar zniknął, okoliczności, stan Renesmee czy może wszystko na raz, ale to nie było ważne. Liczyło się, że Damien z łatwością mógł sobie wyobrazić, że akurat doktor mógłby mieć do niego o podjęcie pewnych decyzji pretensje, nawet jeśli nigdy nie okazał tego wprost.
Inna sprawa, że sam się przejmował. Nie żałował tego, co zrobił, zwłaszcza że zdecydował się na to dla Liz, ale to nie zmieniało faktu, że konsekwencje mogły być poważne. Już teraz tego doświadczył, wciąż mając ochotę coś rozwalić na samą myśl o bezradności, która towarzyszyła mu z powodu Alessi. Prędzej czy później musiało do tego dojść, ale choć zdawał sobie sprawę z tej możliwości, kiedy przyszło co do czego, to i tak poczuł się co najmniej osaczony.
Bezwiednie zacisnął dłonie w pięści, nagle podenerwowany. Przystanął na środku salonu, machinalnie spoglądając na kominek. Ogień wciąż łagodnie tlił się na palenisku, choć płomień stopniowo przygasał, coraz bliższy tego, żeby zgasnąć. Damien zawahał się, w gruncie rzeczy wciąż nie mogąc uwierzyć, że zaledwie kilka godzin wcześniej stał w tym samym miejscu z Liz, podczas gdy ta w skupieniu oglądała rodzinne zdjęcia. Pamiętał jej wyraz twarzy i emocje, choć do tej pory nie potrafił stwierdzić, o czym tak naprawdę myślała. Próbował trzymać się z daleka od jej umysłu, starając się zapewnić jej pełnię prywatności, nawet jeśli chwilami okazywało się to nader trudne.
– Damien – usłyszał i to wystarczyło, żeby wyrwać go z zamyślenia.
Czuł, że Carlisle go obserwował, choć i w jego przypadku określenie emocji okazało się trudne. Nie przypominał sobie, kiedy ostatnim razem miał taki problem, a tym bardziej był do tego stopnia rozbity, ale…
Och, no i Liz. Jak nic miałaby do niego pretensje, gdyby wiedziała, że znów się przejmował, ale to po prostu okazało się czymś, nad czym nie potrafił zapanować. Poniekąd chodziło o to, że już od dłuższego czasu zastanawiał się, co o zaistniałej sytuacji myślał Carlisle. Odkąd tylko sięgał pamięcią, to przede wszystkim on był zafascynowany jego darem. Uzdrawianie bez wątpienia było czymś niezwykłym i fascynującym zarazem, zwłaszcza dla kogoś, kto od wieków usiłował pomagać każdemu, komu tylko mógł. Damien był w stanie się założyć, że swoboda z jaką oddał zdolności, niejako decydując się ocalić jedno istnienie kosztem wielu innych, dla lekarza z powołania musiała być czymś nie do pomyślenia.
– Uważasz, że cię obwiniam?
Zawahał się, słysząc to pytanie w tak bezpośredniej formie. Zdobył się jedynie na to, żeby wzruszyć ramionami, nagle odkrywając, że w głowie miał przede wszystkim pustkę. Właściwie sam nie był pewien, czego się spodziewać, co zresztą było powodem, dla którego wcześniej nie poruszył tematu. Kiedy Carlisle przyszedł do niego i Alessi, by porozmawiać o Nessie, duszy i kroplach astralnych, łatwo było przemilczeć to, co wydarzyło się w hotelu. Później wydarzyło się dość, by o tym nie myślał, ale teraz…
Więc milczał. Czekał, choć nic nie wskazywało na to, żeby miał doczekać się choćby słowa pretensji. To wytrąciło go z równowagi, choć przecież mógł się tego po dziadku spodziewać. I chyba właśnie w tym leżał problem, nawet jeśli Damien nie potrafił go sprecyzować.
– Nie wiem – przyznał w końcu, ostrożnie dobierając słowa. – Ale wiedziałem, że coś jest nie tak, kiedy spróbowałem zatrzymać przemianę. Dopiero później Claire uprzytomniła mi, co się dzieje.
– Claire?
– Kolejny cudowny wiersz – wyjaśnił zniecierpliwionym tonem. – Mówiła o poświęceniu, chociaż to akurat można rozumieć na wszystkie sposoby. Ale na pewno chodziło o mnie i Liz. Coś o śmierci i zapłacie… „Poświęć wszystko, co masz albo pochłonie ją noc” – wyrecytował bez zająknięcia. Trudno, żeby nawet w oszołomieniu zapomniał akurat te słowa. – Więc z równym powodzeniem mogła mnie zabić. Dopiero to byłoby wszystkim, co mam.
Na dłuższą chwilę zapanowała cisza. Tak naprawdę z nikim do tej pory nie rozmawiał o tym, co wydarzyło się w hotelu. Alessi nie musiał niczego tłumaczyć, zwłaszcza że była obok, niejako uczestnicząc w całym tym szaleństwie. Do tej pory uważał, że gdyby nie energia, którą sama oddała, Elizabeth albo nie dałaby rady tego przetrwać, albo odebrała mu dość, by jednak zajął jej miejsce w zaświatach – z tym, że w jego przypadku nie byłoby alternatywy w postaci przemiany w wampira. Zawdzięczał bliźniaczce dużo więcej niż ona sama sądziła, a jednak kiedy przyszło co do czego, mógł co najwyżej zaoferować jej krew i energię – a więc dokładnie tyle, co każdy inny na jego miejscu.
Myślenie o tym w ten sposób zdecydowanie nie czyniło sytuacji choć trochę bardziej znośną.
Był gotów przysiąc, że minęła cała wieczność, zanim Carlisle zdecydował się odezwać.
– Nie wiem czy zdajesz sobie z tego sprawę – zaczął, a jego głos kolejny raz zabrzmiał zaskakująco wręcz łagodnie – ale Edward zrobił coś podobnego dla Belli. Wiem, że w przypadku Liz… sprawy miały się trochę inaczej – zapewnił pośpiesznie. – Nie było szansy na wyssanie jadu. Skoro to było jedyne rozwiązanie… Jestem w stanie zrozumieć, jeśli nie chciałeś dla niej przemiany.
– Nie chciałem… – powtórzył z niedowierzaniem. Parsknął wymuszonym, pozbawionym wesołości śmiechem. – Tutaj naprawdę nie chodzi o to, o czym ja zadecydowałem, bo tak naprawdę prawo głosu ma tylko Liz. Gdybym chciał po prostu ulżyć jej przy przemianie, wystarczyłaby telepatia. Ja… – Nerwowym gestem przeczesał włosy palcami, by zyskać na czasie. Przechodzić przez wspólne, trwające trzy dni katusze, byleby choć trochę odciążyć Elizabeth? Dlaczego nie! – Ale ona błagała mnie o śmierć – oznajmił, chociaż te słowa niezmiennie wytrącały go z równowagi. – I to nie były przypadkowe słowa kogoś, kto bardzo cierpi. Liz wolała zginąć, ale ja… Cóż, ja nie potrafiłbym pozwolić jej odejść.
To brzmiało źle. Tak przynajmniej pomyślał, kiedy wypowiedział te słowa na głos, w końcu pozwalając im rozbrzmieć. To krótkie stwierdzenie – to, że nie potrafiłby tak po prostu zrezygnować z Elizabeth, nawet jeśli ona o to błagała – niejako warunkowało wszystko. Był egoistą, to pewne, ale nic nie był w stanie na to poradzić.
Zabić jedyną miłość, byłoby zbrodnią…, pomyślał mimochodem, raz jeszcze wbijając spojrzenie w gasnący ogień. Wiedział o tym, a jednak…
– A co na to Liz?
Natychmiast poderwał głowę.
– Słucham? – rzucił w roztargnieniu. To wciąż nie były słowa, których spodziewałby się usłyszeć.
– Sam dopiero co powiedziałeś, że to ona ma tu największe prawo głosu – zauważył przytomnie Carlisle. – Obwinia cię o to, co zrobiłeś?
– Ani trochę. – Potrząsnął głową. – Obwinia siebie. Próbuję ją przed tym powstrzymać, a ona… Cóż, chyba próbuje tego samego ze mną.
Ledwo powstrzymał się przed wywróceniem oczami. Miał wrażenie, że oboje utknęli w jakimś dziwnym, błędnym kole… Albo w najgorszym wypadku wypadali na hipokrytów. Tak czy inaczej, wszystko przecież sprowadzało się do niego – do decyzji, którą podjął, egoizmu i…
– Więc skąd pomysł, że ja mógłbym cię o cokolwiek obwiniać? – zapytał wprost Carlisle. – Podjąłeś decyzję. Trudną, ale najwyraźniej najlepszą, jaką w tamtej chwili mogłeś.
– Ja nie…
– Liz nie chce, żebyś się zadręczał i ma rację. Zresztą po tym, co zrobiła w Niebiańskiej Rezydencji… Nie sądzę, by tu chodziło tylko o zobowiązania – stwierdził, tym samym jeszcze bardziej wytrącając Damiena z równowagi. Wdzięczność czy miłość – czy nie nad tym dopiero co zastanawiała się Elizabeth…? – Obaj wiemy, że nie wybaczyłbyś sobie jej śmierci. Skoro to był jedyny sposób…
– I ty mi to mówisz? – przerwał, wciąż nie rozumiejąc. Nie w ten sposób wyobrażał sobie tę rozmowę. – Już nie uzdrawiam. To jakbym poświęcił setki istnień za jedno, ale…
– Z tym jakoś sobie poradzimy – uciął Carlisle takim tonem, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie. – Twój dar był… niezwykły, to prawda, ale do niczego cię nie zobowiązywał. A już zwłaszcza do poświęcenia kogoś, kogo kochasz.
Otworzył i zaraz zamknął usta. Kolejny raz miał mętlik w głowie, choć w tym wszystkim jakimś cudem udało mu się doszukać ulgi. Potrząsnął głową, wciąż szukając jakiegoś argumentu, który zabrzmiałby w tej sytuacji choć trochę sensownie, ale nie potrafił znaleźć żadnego. Zawahał się, mimo wszystko wciąż nie będąc w stanie ot tak uznać, że nic szczególnego nie miało miejsca. Kochał Liz, oczywiście, a tym bardziej nie żałował, że ocalił jej życie, ale…
Tyle że nie było żadnego. Już nie, choć nie sądził, że to w ogóle możliwe. Nie wyobrażał sobie, że miałby potraktować to jak kolejny wybór, którego konsekwencje mogły wiązać się co najwyżej z niewykorzystanymi alternatywami.
Zobowiązania? W gruncie rzeczy uzdrawiając nigdy nie myślał o tym, czy powinien to robić. Zdawał się na instynkt, nigdy nie potrafiąc przejść obojętnie, jeśli podświadomie wyczuła, że ktoś go potrzebował. To nie było powołanie ani pokuta, ale zwykły ludzki odruch. Co więcej wciąż miał w tym wybór, chociaż to, że wszyscy wokół sami przychodzili z prośbą o pomoc, ułatwiało mu podejmowanie decyzji. Samo uzdrawianie nigdy go nie męczyło, choć nigdy sam z siebie nie chciał zostać Uzdrowicielem. Robił to, co powinien, z kolei teraz…
– Dziękuję.
Na więcej nie było go stać, ale to nie miało znaczenia. Rozluźnił się, wręcz zaskoczony tym, że to w ogóle było możliwe. Nie miał pewności czy po tej rozmowie faktycznie czuł się lepiej, czy to tylko chwilowy efekt, ale na dobry początek musiało wystarczyć. Co więcej był Carlisle’owi wdzięczny, choć przez moment bliski tego, żeby się uspokoić.
Po wyrazie twarzy doktora poznał, że ten zamierzał mu odpowiedzieć, ale ostatecznie nie miał po temu okazji. Obaj na moment zamarli, słysząc ciche, choć wyraźne kroki na schodach. Damien mimowolnie uśmiechnął się, kiedy wyczuł Liz, zaraz też zwrócił się ku drzwiom, wypatrując dziewczyny. Pojawiła się chwilę później, wciąż zaspana, co bynajmniej nie przeszkadzało jej w tym, żeby promienieć.
I to pomimo tego, że była na wpół naga.
Dziewczyna zatrzymała się tak gwałtownie, jakby wpadła na jakąś niewidzialną ścianę. Dopiero wtedy zdołał przyjrzeć jej się dokładniej, by przekonać się, że na sobie miała tylko luźną, zdecydowanie zbyt długą koszulkę – i to na dodatek jego własną, którą jak nic musiała znaleźć w pokoju. Dotychczas uśmiechała się promiennie, poruszając w lekki, niemalże taneczny sposób, ale wszelakie oznaki radości zniknęły z jej twarzy, gdy zorientowała się, że nie byli sami.
Na moment pobladła i to tylko po to, by po chwili zaczerwienić się jak piwonia. W normalnym wypadku może nawet by go to rozbawiło, ale w obecnej sytuacji…
– Dzień dobry, Liz – rzucił Carlisle, jak gdyby nigdy nic przerywając krępującą ciszę. Damien nie miał pojęcia jakim cudem był w stanie zachować powagę.
– Ehm… D-dzień dobry. – Uciekła wzrokiem gdzieś w bok. W pośpiechu skrzyżowała ramiona na piersiach. – Wracam na górę. Idę się utopić – mruknęła, w pośpiechu okręcając się na piecie. – Znaczy prysznic wziąć! – poprawiła się, chociaż Damien był gotów przysiąc, że jednak brała pod uwagę to pierwsze.
Zaraz po tym odwróciła się na pięcie i uciekła, nie czekając na czyjąkolwiek reakcje. Damien na powrót wbił wzrok w ogień albo raczej to, co z niego pozostało, bo płomienie zdążył ostatecznie się poddać i wygasnąć.
Tak, w tamtej chwili zdecydowanie rozsądniej było milczeć.
Renesmee
– Nessie?
Poderwałam głowę, słysząc zatroskany głos Layli. Dziewczyna przystanęła w progu sypialni, niespokojnie wodząc wzrokiem na prawo i lewo. Zauważyłam, że w pośpiechu wsunęła do kieszeni komórkę, co uprzytomniło mi, że dopiero co musiała rozmawiać z kimś przez telefon. Po wyrazie jej twarzy nie byłam w stanie stwierdzić niczego konkretnego, może poza tym, że dziewczyna była czymś wyraźnie zmartwiona.
Podniosłam się z łóżka, choć w obecnej sytuacji było mi wszystko jedno czy siedziałam, stałam czy leżałam. Natychmiast przesunęłam się bliżej, po czym chwyciłam szwagierkę za rękę, by utwierdzić ją w przekonaniu, że byłam gdzieś obok.
– To takie frustrujące – westchnęła Layla, wzdrygając się pod moim dotykiem. – Tyle dobrego, że tutaj jesteś.
Ścisnęłam jej dłoń mocniej na tyle, na ile było to możliwe. Trudno było mi się skupić, zwłaszcza że właściwie odchodziłam od zmysłów. Prawda była taka, że gdybym mogła, jak nic wisiałabym na telefonie, co chwilę próbując kontrolować sytuację w Mieście Nocy. Skoro to nie wchodziło w grę…
Ale miałam Laylę. Nawet jeśli nie do końca wierzyłam w ocenę Rufusa, nie wątpiłam, że wampirzyca była w stanie wyciągnąć od męża tyle, bym uznała te informacje za wartościowe.
– Nic nowego się nie dzieje. Ali jest cała, a to najważniejsze – wyjaśniła mi usłużnie Lay, bez trudu orientując się, co było dla mnie najważniejsze. – Potem jeszcze zadzwonię do Damiena, ale pewnie gdyby coś było nie tak, sam dałby znać. Rufus twierdzi, że jedynym problemem jest to, że Charon znów zniknął.
Zaklęłam pod nosem, bynajmniej nie uspokojona. W gruncie rzeczy wzmianka o wilkołaku wystarczyła, bym zaczęła przejmować się jeszcze bardziej. Bezwiednie zacisnęłam dłonie w pięści, przy okazji przypominając sobie o krysztale, który nadal nosiłam przy sobie. Nie ufałam sobie na tyle, by choć na ułamek sekundy wypuścić go z rąk albo próbować schować gdzieś w ubraniu. Skoro nie byłam materialna, a tym bardziej nie musiałam spać, trzymanie czegokolwiek mnie nie męczyło.
Ale bezruch i owszem. Całą sobą czułam, że powinnam być teraz w Mieście Nocy i zajmować się córką. W tym stanie nie byłam zdolna do niczego, kolejny raz mogąc co najwyżej zdawać się na wszystkich wokół. Ufałam Damienowi i Carlisle’owi, oczywiście, ale to nie zmieniało faktu, że pragnęłam być obok Ali.
Z tym że nie mogłam.
Zatrzepotałam powiekami, chociaż wcale nie zbierało mi się na płacz. W zasadzie przez większość czasu czułam się trochę jak we śnie albo w transie, przyjmując wszystko to, co działo się wokół mnie, ale nie będąc tego częścią – nie w pełnym znaczeniu tego słowa. Nie potrafiłam jednoznacznie opisać tego stanu, ale wiedziałam jedno: nie podobał mi się. Wątpliwości, które towarzyszyły mi niemalże na każdym kroku, tym bardziej niczego nie ułatwiały.
I bezruch. Bezruch był w tym wszystkim najgorszy…
– Hej, cokolwiek robisz, przestań! – zażądała Layla. Jej głos wystarczył, żeby sprowadzić mnie na ziemię. Drgnęłam, po czym przeniosłam na nią wzrok, przez moment ogarnięta głupim wrażeniem, że była w stanie mnie zauważyć. – Znam cię, Nessie. Wiem jak się czujesz, ale… po prostu przestań.
Spojrzałam na dziewczynę z powątpiewaniem, przez moment niepewna jak powinnam zareagować. Owszem, znała mnie, może nawet lepiej niż przypuszczałam. Nie bez powodu miałam Laylę za siostrę, zwłaszcza w tamtej chwili gotowa przysiąc, że gdyby nie ona, to jak nic dostałabym szału. Próbowała mnie pocieszyć i za to też byłam jej wdzięczna, nawet jeśli jej słowa nie czyniły czegokolwiek łatwiejszym.
Westchnęłam, po czym bez słowa przesunęłam się bliżej, w pośpiechu wtulając się w szwagierkę. Drgnęła, po czym otoczyła mnie ramionami – w niepewny, nieco nieporadny sposób, zwłaszcza że wciąż nie mogła mnie zobaczyć. Zamknęłam oczy, mimowolnie rozluźniając się za sprawą jej dotyku. Przez krótką chwilę mogłam udawać, że byłam prawdziwa, chociaż…
– Moja Nessie – westchnęła cicho Layla. – Będzie w porządku, tak? Rufus ma wszystko pod kontrolą, tak? On też się przejmuje.
Prawie udało mi się uśmiechnąć. Prawda była taka, że absolutnie nie wątpiłam w to, czy faktycznie tak było. Sęk w tym, że nie sądziłam, by sam zainteresowany zamierzał się do tego przyznać.
Jakkolwiek by nie było, kolejny raz miałam wobec Rufusa dług. Zrobił dość, choć wcale nie musiał. Mogłam tylko zgadywać, co w innym wypadku stałoby się podczas tych uroczystości, zwłaszcza że w mieście nie było Theo.
Westchnęłam, mimo wszystko nie uspokojona. Zdawałam sobie sprawę z tego, że Ali była bezpieczna i tylko to się dla mnie liczyło, ale to nie zmieniało faktu, że konieczność pozostania w Seattle doprowadzała mnie do szału. Nie tu powinnam zostać. Co prawda nie sądziłam, bym jakkolwiek przydała się na miejscu – nie jak Carlisle czy nawet Damien – ale to nie miało znaczenia. Do cholery, byłam matką. To niejako tłumaczyło wszystko.
Spróbowałam wziąć się w garść, ale to okazało się trudniejsze niż mogłabym sobie życzyć. Chciałam tego czy nie, pozostawałam całkowicie bezużyteczna. Przynajmniej Joce mogła mnie zobaczyć, ale to niewiele mi pomagało. Jasne, siedzenie przy małej po tym, co spotkało ją w siedzibie łowców wydawało się lepsze niż nic, ale wcale nie czułam się dzięki temu bardziej potrzebna. Zresztą co miałam zrobić? Złamać ręce albo potrząsnąć nią, raz po raz wypytując czemu zdecydowała się na coś tak idiotycznego? To wciąż do mnie nie docierało, a gdyby coś jej się stało…
Nie, o tym zdecydowanie nie chciałam myśleć. Liczyło się, że przynajmniej Joce była bezpieczna, choć niejako zawdzięczałam to… demonowi. Wiedziałam tylko, że przyprowadził ją do domu, miał na imię Razem i był bratem Rafaela. To tym bardziej mnie nie uspokajało, ale musiałabym upaść na głowę, by próbować się z tego powodu rzucać. Nie żebym w obecnym stanie mogła zdziałać cokolwiek.
No i byłam wdzięczna. Kimkolwiek by nie był ten mężczyzna, liczyło się dla mnie to, że ochronił moje dziecko.
– Swoją drogą, szukałam cię nie tylko po to, żebyś przestała się zadręczać – doszedł mnie głos Layli. Natychmiast przeniosłam na nią wzrok, zwłaszcza że wyczułam w tych kilku słowach napięcie. – Może to zły moment, skoro tyle się dzieje, ale dalej nie wiemy nic o Cassandrze. Poczekałabym z tym na Rufusa, ale obawiam się, że na to akurat nie możemy sobie pozwolić. Ryan też nie wie gdzie poszła, a skoro nie możemy się z nią skontaktować… Cóż, zamierzam jej poszukać.
Instynktownie mocniej chwyciłam ją za rękę. Potrzebowałam chwili, by skupić się na tyle, by zdobyć się na jakąkolwiek konkretniejszą reakcję i nie ryzykować, że przypadkiem znów zacznę przenikać przez wszystko wokół. Przynajmniej to jedno przychodziło mi coraz łatwiej, więc nawet nie zaskoczyłam Layli, kiedy spróbowałam dobrać się do jej telefonu komórkowego.
nie sama
To były raptem dwa słowa, które wystukałam w pustym SMS-ie, ale wiedziałam, że zrozumie. Zauważyłam, że jej oczy rozszerzyły się na moment, ale nie próbowała protestować. Coś w wyrazie jej twarzy złagodniało, kiedy wysiliła się na blady uśmiech.
– Tak sądziłam – przyznała, a mnie kamień spadł z serca, kiedy upewniłam się, że nie zamierzała zrobić niczego głupiego. – I tak nie miałam pomysłu gdzie zacząć, chociaż tak sobie myślę… Byłaś z Rufusem w jej domu, prawda? Mówiła o mamie, więc może powinniśmy zacząć tam.
Skinęłam głową, z opóźnieniem przypominając sobie, że nie mogła tego zobaczyć. Przez chwilę chciałam znów posłużyć się komórką, ale w emocjach nie ufałam sobie na tyle, by dalej bawić się w pisanie. Ostatecznie oddałam Layli telefon i chwyciłam ją za rękę, zdecydowanym ruchem próbując dać jej do zrozumienia, by ruszyła za mną. Gorączkowo zastanawiałam się nad tym, co powinnyśmy zrobić, zwłaszcza że przecież nie mogłam tak po prostu wsiąść w samochód i zawieść szwagierki na miejsce. Puszczenie jej samej również nie wchodziło w grę, a skoro tak…
Westchnęłam, co najmniej rozczarowana. Co jak co, ale bycie duchem czyniło życie o wiele trudniejszym niż mogłabym sobie tego życzyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa