8 stycznia 2019

Dwieście trzy

Jocelyne
Wszystko działo się jakby poza nią – odległe i tak bardzo nierzeczywiste, jak tylko było to możliwe. Poruszała się prawie jak w transie, gotowa przysiąc, że śni. Siedziała na kanapie, wciąż nie mogąc uwierzyć, że tak po prostu znalazła się w domu. Wszystko mieszało jej się ze sobą, tworząc co najmniej niezrozumiałą, oszałamiająco intensywną mozaikę, której nie potrafiła pojąć. To przypominało sen – jeden z tych, które dręczyły ją w ostatnim czasie i podczas których patrzyła świat oczami kogoś obcego, nie swoimi.
A może to jedynie dowodziło, że zaczynała tracić zmysły. Nie miała pewności i tak naprawdę nie chciała tego zrozumieć. Wystarczyło, że czuła się jak wariatka, zwłaszcza po tym, co wydarzyło się w kostnicy, zaczynając wątpić w to, czy nadal była w stanie trzymać się zdrowych zmysłów. W gruncie rzeczy miała ochotę zacząć krzyczeć – zrobić cokolwiek, by wyrzucić z siebie nadmiar kumulujących się w jej wnętrzu emocji – ale nie była w stanie. W zamian po prostu przyjmowała wszystko to, co się działo, próbując pojąc, dokąd to miało ją zaprowadzić.
Obecność demona w tym wszystkim najmniej ją dziwiła. Zdążyła wychwycić jedynie to, że miał na imię Razjel i był wyjątkowo miły. Co więcej, pomógł jej, choć zdecydowanie nie musiał. Może miał w tym jakiś interes, ale nawet jeśli tak było, dla Jocelyne nie miało to znaczenia. Liczyło się, że była bezpieczna – i to właśnie dzięki temu mężczyźnie.
Jakby tego było mało, aż za dobrze pamiętała słowa, które wyszeptał jej do ucha tuż przed wejściem do domu. Zaskoczył ją, choć to na dłuższą metę nie miało znaczenia. Nie, skoro największą wagę przywiązywała do tego, co powiedział.
– Belinda  – wyszeptał ze spokojem, który wciąż ją oszałamiał. – Imię, którego szukasz, to Belinda.
Nie miała pojęcia, skąd wiedział. Nie chodziło tu tylko o samo imię, bo to nie było ważne, ale sam fakt świadomości, że czegokolwiek szukała. O wiele ważniejsze było to, że udzielił jej odpowiedzi, tym samym nadając sens temu, co zrobiła. W jakiś pokrętny sposób wydało się to Jocelyne pocieszające, zwłaszcza że niewiele brakowało, by umarła ze strachu. Co więcej, nagle dotarło do niej, że ostatecznie nie zabrała dokumentów, które znalazła przy ciele Leny, ale zdecydowanie nie zamierzała się nad tym rozwodzić.
Belinda.
Miała przynajmniej tę jedną odpowiedź, w duchu modląc się o to, by okazała się wystarczająca, gdy znów pojawi się przy niej ta niespokojna dusza. O ile, oczywiście, Razjel miał rację, ale nad tym wolała się nie zastanawiać.
Wszystko działo się bardzo szybko. Słuchała rozmowy demonów, ale nie była w stanie skupić się na poszczególnych słowach. Dla niej z powodzeniem mogliby zwracać się do siebie w jakimś innym języku, a pewnie nawet nie zauważyłaby różnicy. Po prostu tam siedziała, marząc o tym, by jakimś cudem posiąść wyjątkowe zdolności Camerona i zniknąć. Nie pierwszy raz pragnęła już tylko zaszyć się w pokoju, zwinąć pod kocem i nie wychodzić, by mieć szansę uporządkować wszystko to, co działo się w jej głowie. Potrzebowała tego, ale jednocześnie nie była w stanie ruszyć się z miejsca, w gruncie rzeczy nie wyobrażając sobie, że miałaby znaleźć się sama. Przeciwnie – coś w obecności bliskich sprawiało, że czuła się bezpieczniejsza, przynajmniej mając pewność, że nagle tuż przed nią nie pojawi się kolejny zagniewany duch. Nawet jeśli, zdecydowanie nie wyobrażała sobie, by jakakolwiek dusza zdołała wyrwać ją od rodziny, a przynajmniej nie w taki sposób, jak to było z Dallasem.
O niego również się martwiła. Podejrzewała, że to głupie, bo raczej nie dało się skrzywdzić ducha, ale i tak się przejmowała. Chciał jej pomóc, a jednak kiedy przyszło co do czego…
Była taka głupia.
Poczuła ulgę, kiedy nabrała pewności, że przynajmniej tego dnia już nigdzie więcej nie musiała się ruszać. Była zmęczona, a perspektywa jazdy samochodem do domu, zdecydowanie nie była czymś, co wzbudziłoby w Joce entuzjazm. Co prawda czuła się dziwnie z tym, że kolejny raz wszyscy obchodzili się z nią jak z jajkiem, ale to było miłe – zarówno troskliwe słowa Esme, jak i sposób, w jaki obejmował ją Carlisle. W gruncie rzeczy tylko dzięki temu drugiemu nie wylądowała na podłodze, gdy tylko spróbowała dźwignąć się na nogi. Wciąż czuła się jakby oderwana od rzeczywistości, ale starała się nad tym nie zastanawiać, w zamian raz po raz powtarzając sobie, że wszystko wróciło do normy.
Wciąż nie miała pewności, co powinna odpowiedzieć, gdy znów zaczną pytać. Wiedziała, że prędzej czy później będą musieli porozmawiać, ale nie miała pojęcia jak zacząć. To nigdy nie było proste, zresztą jak i widzenie rzeczy, które wszystkim innym umykały. Tajemnice prowadziły donikąd i obiecała sobie, że będzie trzymać się od nich z daleka, ale… to nadal nie było proste. Nie sądziła, żeby ktokolwiek zrozumiał, gdyby zaczęła opowiadać o zagniewanych duszach, sposobie w jaki wciągnęła je do ciał i tym, co chciały z nią zrobić.
Zadrżała na samo wspomnienie. Carlisle objął ją bardziej stanowczo, wciąż milcząc. Odezwał się dopiero, gdy znaleźli się napięcie i nabrał pewności, że już nie musi chronić ją przed ewentualnym upadkiem ze schodów.
– Joce? – zaniepokoił się. – Na pewno wszystko dobrze? Nie boli cię głowa?
Spojrzała na niego w roztargnieniu. To drugie pytanie jej nie zaskoczyło, zwłaszcza że nie tak dawno temu dosłownie przelewała mu się w rękach – prawie jak tamtego wieczoru, kiedy płakała z bólu, nie będąc w stanie zapanować nad własnymi emocjami i darem. Teraz znów była na granicy histerii, choć za wszelką cenę próbowała to ukryć.
Nie odpowiedziała, ograniczając się do potrząśnięcia głową. Nie ufała sobie na tyle, by próbować się odezwać.
– Więc co się dzieje? Zrozumiem, jeśli nie chcesz mówić o tym teraz, ale…
Może dokończył, a może urwał w trakcie – nie miała pewności. Zauważyła za to, że w pewnym momencie poderwał głowę, zwracając uwagę na kogoś za jej plecami, co zaintrygowało ją na tyle, by również się odwróciła. Miała wrażenie, że powinna zdezorientować ją obecność Lawrence’a, zwłaszcza że wampir wydawał się robić wszystko, byleby nie spędzać czasu w tym domu. Co więcej, nie widziała go w salonie, a przecież nie była rozproszona aż do tego stopnia, by przeoczyć akurat jego.
Ważniejsze jednak okazało się to, że towarzyszyła mu Beatrycze. Chociaż Joce wciąż porażały rubinowe, dopiero zmieniające kolor oczy wampirzycy, w chwili, w której ją zauważyła, coś w niej pękło. To było niczym impuls, a jej wystarczyła zaledwie sekunda, by oswobodzić się z uścisku Carlisle’a i dosłownie wpaść kobiecie w ramiona. Przez moment poczuła się, jakby zderzyła się ze ścianą, wciąż nieprzyzwyczajona do utożsamiania Beatrycze z niezniszczalną nieśmiertelną. Wyczuła, że wampirzyca na moment zesztywniała, zwłaszcza gdy usłyszała szloch, ale prawie natychmiast instynktownie otoczyła Jocelyne ramionami. Jej uścisk był silny i nieprzyjemnie zimny, ale to nie miało dla dziewczyny najmniejszego znaczenia.
– Beatrycze… Beatrycze! – jęknęła.
A potem na dobre się popłakała, nawet nie będąc w stanie się powstrzymywać.
Nie przypominała sobie, kiedy cokolwiek aż do tego stopnia ostatnim razem wytrąciło ją z równowagi. Może moment, w którym nade wszystko chciała przeprosić Laylę za to, że doprowadziła do sytuacji, która omal nie skończyła się źle dla nich obu. Wtedy równie desperacko pragnęła bliskości ukochanej ciotki, co teraz właśnie Beatrycze, zwłaszcza że ta w końcu pamiętała. Do Joce nagle dotarło to z całą mocą, jak i świadomość, że właśnie ona była jedyną osobą, która miałaby szansę ją zrozumieć. Kto, jeśli nie kobieta, która nie tak dawno temu sama również była umarłą, a na dodatek przez lata robiła wszystko, by ją chronić?
Potrząsnęła głową, po czym mocniej wtuliła się w obejmującą ją wampirzycę. Miała wrażenie, że ktoś wypowiedział jej imię, ale nawet nie próbowała rozpoznawać głosu. Tkwiła w bezruchu, pozwalając, by chłodne palce raz po raz przeczesywały jej włosy albo muskały policzki. Co więcej, w tamtej chwili poczuła się naprawdę bezpieczna, choć podświadomie wiedziała, że nie powinno tak być. Bezmyślne rzucanie się w ramiona komuś, kto wciąż miał problemy z samokontrolą, brzmiało jak szaleństwo, jednak Joce nie potrafiła się tym przejąć. Chciała wierzyć, że nawet płacząc i walcząc o to, by w ogóle złapać oddech, wciąż była w stanie utrzymać moc w ryzach na tyle, by zamaskować jej zapach. To jedno przecież potrafiła – ukrywać swoją obecność, dokładnie tak, jak od samego początku uczył ją tata.
– Hej… Hej, hej. – Beatrycze nagle osunęła się tuż przed nią na kolana. Wciąż kurczowo tuliła zapłakaną dziewczynę do siebie, po chwili decydując się ująć jej twarz w obie dłonie. – Co się stało? Moja malutka… – westchnęła i coś w tych słowach sprawiło, że Joce na moment zrobiło się cieplej.
– Nie chciała powiedzieć – doszedł ją wyraźnie zaniepokojony głos Carlisle’a. – Zniknęła, kiedy była z Bellą w mieście. Mieliśmy iść jej szukać, ale… Cóż, jeden z braci Rafaela ją przyprowadził.
– Co wyjaśnia, dlaczego w domu znów wyczułem demona. Obcego – wtrącił bez przekonania Lawrence. – Miałem pytać, co się stało.
Mimowolnie pomyślała, że jak na niego, to wciąż była całkiem sympatyczna wypowiedź. To jedynie utwierdziło ją w przekonaniu, że skutecznie wytrąciła wszystkich wokół z równowagi, ale i tym nie potrafiła się przejąć. W zamian po prostu pozwalała łzom płynąc, wciąż nie będąc w stanie wykrztusić z siebie chociażby słowa.
– Pomówimy o tym później. Uprzedzając, Razjel nie ma związku ze stanem Joce. – Carlisle zawahał się na moment. – Tak przynajmniej sądzę.
Przestała ich słuchać. Cała uwagę skupiła przede wszystkim na Beatrycze, mimo obaw decydując się spojrzeć kobiecie w oczy. Chociaż nie sądziła, że to w ogóle możliwe, coś w parze wpatrzonych w nią, rubinowych tęczówek sprawiło, że poczuła się spokojniejsza. Wcale nie czuła się jak potencjalna ofiara, która ktoś w każdej chwili mógł wykorzystać, żeby się pożywić. Wręcz przeciwnie – nagle po prostu poczuła się spokojniejsza, zupełnie jakby nagle wszystko wróciło na swoje miejsce.
Tak naprawdę wcale nie chciała zranić Beatrycze, choć bez wątpienia to zrobiła. Zmartwiła ją, a nie o to chodziło, tym bardziej że przy swojej opiekunce zawsze czuła się najbezpieczniejsza.
– Wszystko jest nie tak – wyszeptała drżącym głosem, nie odrywając wzroku od wampirzycy. Wpatrywała się w nią w niemalże zdesperowany sposób, szukając pomocy. – Wymknęło mi się spod kontroli. Znowu.
– Co takiego?
Głos Beatrycze był łagodny, tak jak za każdym razem, gdy przy niej przesiadywała jako duch. Z tym, że teraz była materialna – tak prawdziwa, jak tylko było to możliwe.
– To, co widzę – oznajmiła wprost. – I robię.
Oczy kobiety rozszerzyły się nieznacznie, gdy pojęła sens tych słów. Przynajmniej Jocelyne odniosła wrażenie, że wampirzyca rozumiała więcej, niż ktokolwiek inny. Co prawda to wciąż nie były wyjaśnienia, których ktokolwiek mógłby oczekiwać, ale dla Beatrycze okazały się wystarczająco jasne.
– Na litość bogini…
Nie miała pewności, czy te słowa na pewno padły z ust obejmującej ją nieśmiertelnej, czy może po prostu je sobie wyobraziła. Wiedziała jedynie, że Beatrycze wciąż kurczowo tuliła ją do siebie, gdy – poruszając się przy tym bardzo ostrożnie, jakby panowanie nad sobą przychodziło jej z trudem – podniosła się z kolan. Joce nie zaprotestowała, czując, że kobieta pociągnęła ją za sobą, najwyraźniej nie mając zamiaru dłużej tkwić na środku przedpokoju.
– Beatrycze? – doszedł ją zatroskany głos Carlisle’a. Uprzytomniła sobie, że on i Lawrence wciąż byli obok, na dodatek z uwagą im się przypatrując. – Co zamierasz?
– Jak to co? Biorę ją do pokoju, żeby odpoczęła – oznajmiła takim tonem, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie.
Do Joce z opóźnieniem dotarło, że dziadek miał prawo się przejmować. Chciała tego czy nie, Beatrycze wciąż pozostawała nowo narodzoną. To, że wszyscy patrzyli jej na ręce, zwłaszcza gdy zbliżała się do kogoś z bijącym sercem, było zrozumiałe. Zaraz też sprawiło, że zapragnęła jeszcze bardziej kurczowo uczepić się ramienia wampirzycy, by ta przypadkiem nie spróbowała jej zostawić. Podejrzewała, że to głupie, a przy tym co najmniej nieuczciwe w przypadku kogoś, kogo nadal dręczyło pragnienie, ale nie była w stanie się na tym skupić. Może i zachowywała się egoistycznie, ale nic nie mogła poradzić na to, że w tamtej chwili pragnęła bliskości tylko jednej osoby.
Nikt nie zaprotestował, kiedy Beatrycze pociągnęła ją do jednej z sypialni. Wyraźnie wyczuła w pokoju intensywne zapachy Trycze i Lawrence’a, co uprzytomniło jej, że dotychczas musieli przesiadywać właśnie w tym pokoju. Ciężko opadła na materac łóżka, po czym odetchnęła, gdy kobieta przykucnęła tuż naprzeciwko niej, biorąc ją za ręce.
– Zacznij oddychać – poprosiła cicho, starannie dobierając słowa. Jej głos był przyjemnie kojący. – I powiedz mi wszystko, jeśli tego chcesz. Wciąż zrobiłabym wszystko, by cię chronić.
Joce otworzyła i zaraz zamknęła usta. Poczuła uścisk w gardle, przez moment znów bliska tego, by się rozpłakać. Rozszerzonymi oczyma wpatrywała się w Beatrycze, bezskutecznie próbując zebrać myśli i wyjaśnić jej, co aż do tego stopnia wytrąciło ją z równowagi. Wiedziała, że powinna, ale nie potrafiła, tak jak i nie była w stanie odpowiedzieć na pytanie, gdy jeszcze przesiadywała z bliskimi w salonie.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że choć nie wątpiła w prawdziwość słów wpatrzonej w nią wampirzycy, zdawała sobie sprawę z tego, że ta mogła naprawdę niewiele. Już nie była duchem. Cokolwiek potrafiła wcześniej, kiedy zmuszała inne dusze do trzymania się na dystans, teraz pozostawało poza jej zasięgiem, ale…
– Jestem taka głupia – jęknęła. Oswobodziła rękę, by móc otrzeć oczy, choć to niewiele pomogło, bo prawie natychmiast poczuła na policzkach jeszcze więcej łez. – Poszłam tam. To znaczy… tam, gdzie łowcy… – Urwała, zdolna co najwyżej potrząsnąć głową.
– Gdzie łowcy… – Przez twarz Beatrycze przemknął cień. Jej oczy rozszerzyły się jeszcze bardziej, jakby coś sobie uprzytomniła, ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, odetchnęła, jakby dotarło coś do niej istotnego. – Łowcy. Ci, którzy…
– Tak. – Nie miała pewności, o co tak naprawdę pytała Beatrycze, ale to wydało jej się najwłaściwszą odpowiedzią. – Musiałam wrócić do tamtego miejsca. Ja…
– Dlaczego?
Nie była w stanie odpowiedzieć. Znów jedynie potrząsnęła głową, próbując opędzić się od niechcianych myśli. Wpatrzona w nią wampirzyca westchnęła, po czym nagle poderwała się na równe nogi. Joce zesztywniała, co najmniej spanikowana taką reakcją. Natychmiast otworzyła usta, gotowa nawet zacząć błagać, by Beatrycze nie próbowała jej zostawiać, nim jednak wykrztusiła z siebie chociaż słowo, wampirzyca bezceremonialnie usiadła na łóżku, sadzając ją sobie na kolanach. Jej ramiona znów owinęły się wokół niej, na tyle stanowczo, by przynieść ulgę i zarazem nie zrobić dziewczynie krzywdy.
Przez chwilę obie trwały w ciszy. Trycze milczała, miarowo kołysząc się w przód i w tył, co najmniej jakby trzymała w ramionach dziecko, które pragnęła uśpić. Jocelyne wtuliła się w nią, początkowo oszołomiona, dopiero po chwili decydując się poddać kojącym ruchom. Zamknęła oczy, po czym spróbowała wyrównać oddech. Efekt nie był taki, jak mogłaby tego oczekiwać, ale przynajmniej przestała krztusić się łzami.
– Jestem tutaj – usłyszała tuż przy uchu. – I dalej cię chronię. Nikt tutaj nie przyjdzie – oznajmiła z przekonaniem, które jednak nie było w stanie udzielić się Jocelyne.
– Już nie jesteś duchem – przypomniała cicho.
Beatrycze westchnęła.
– Nie jestem – przyznała, bynajmniej nierozczarowana takim stanem rzeczy. – Ale wciąż pamiętam, co to oznacza. Zresztą cokolwiek zobaczyłaś, wierzę, że tam było. Obie widziałyśmy dość.
Te słowa podziałały na nią bardziej kojąco od ciągłego kołysania. Przy Beatrycze nie musiała się obawiać – nie braku zrozumienia. To było pocieszające, nawet jeśli nie rozwiązywało najważniejszego problemu.
– Zrobiłam… coś, czego nie powinnam – wyszeptała, ostrożnie dobierając słowa. Musiała o tym powiedzieć, chociaż na samą myśl robiło jej się niedobrze. – Ale nie chciałam tego. Ona to na mnie wymogła.
– Kto?
– Lena. Wydaje mi się, że miała na imię Lena i… – Urwała, by złapać oddech. – Umarła tam. Wszyscy umarli, ale przecież nie powinni. Nie w taki sposób.
– Joce, nie musisz… – zaczęła natychmiast Beatrycze, jednak dziewczyna nie pozwoliła jej dokończyć. Gdyby na to przystała, nie powstrzymałaby się przed skorzystaniem z okazji, by uciec od tematu.
– Ktoś podążał za mną od czasu, gdy znalazłam się w tamtym miejscu. Już wcześniej ich słyszałam… I zrozumiałam, że nie chcę ciągle uciekać. Naprawdę chciałam im pomóc – powtórzyła z uporem. – Po to jestem. Przyciągałam was… I ciebie, kiedy byłaś… – Ostatnie słowa nie chciały jej przejść przez usta.
– Jesteś jak latarnia dla tych, którzy cię potrzebują – stwierdziła łagodnie Beatrycze.
To brzmiało prawie jak wyjaśnienia Rosy. Dla duchów lśniła, a przynajmniej tyle zdążyła zrozumieć. To dlatego zachowywali się, jakby była dla nich jedyną nadzieją, ale…
– Jestem przekleństwem – oznajmiła bez ogródek. – I tchórzem. Chcieli, żebym im pomogła, ale nie potrafiłam. Ja…
– Bredzisz, kochanie.
Wybuchła pozbawionym wesołości, histerycznym śmiechem.
– Tak? – zapytała, nie kryjąc goryczy. – Zamiast im pomóc, wciągnęłam ich z powrotem do ich ciał. Siedziałam w kostnicy z czterema wyrwanymi zza grobu trupami… A potem w gniewie omal nie zamknęli mnie z jednym z nich. – Tym razem roześmiała się, czując przy tym jeszcze bardziej bliską szaleństwa niż do tej pory. Z drugiej strony, może już do tego doszło i jednak zwariowała, ale to nie miało dla niej znaczenia. – Gdyby mogli, pochowaliby mnie żywcem.
Dopiero w chwili, w której wypowiedziała te słowa, dotarł do niej pełen sens tych słów. Znów też wyobraziła sobie, co by mogło stać się z Beatrycze, gdyby na tamtym cmentarzu…
Nie potrafiła dokończyć. Nie chciała, ale jej myśli raz po raz uciekały tam, gdzie nie powinny. Mieszały się ze sobą, podsycając dręczące ją przez cały ten czas obawy i stopniowo doprowadzając do – ni mniej, ni więcej – ale właśnie szaleństwa. Znów zapragnęła osunąć się na kolana, a później już tylko krzyczeć i krzyczeć, tak długo aż zagłuszyłaby samą siebie. Pragnęła odciąć się zarówno od własnych myśli jak i tego, co działo się w jej głowie – w tym również ich szeptów, bo choć chwilowo ich nie słyszała, to i tak była gotowa przysiąc, że gdzieś tam były.
Tak jak i wspomnienia, które nagle ożyły w jej umyśle. Przez moment znów była w tej cholernej kostnicy, leżąc tuż obok nieruchomego ciała chłopaka, którego duch…
A ich gniew był namacalny.
Gdyby nie Razjel, cała czwórka jak nic pociągnęłaby ją za sobą – wprost w objęcia śmierci, z którą nie potrafili się pogodzić.
Ta myśl była przerażająca.
– Joce! – doszło ją jakby z oddali. Z trudem skupiła się na drżącym głosie Beatrycze, gotowa przysiąc, że ta musiała przynajmniej kilkukrotnie wypowiedzieć jej imię. – Jesteś tu ze mną. Cały czas.
– Oni chcieli…
– Słyszałam. – Beatrycze nawet się nie zawahała. Wciąż siłą tuliła roztrzęsioną dziewczynę do siebie. – Wierz mi, że słyszałam. Ja… Ale jesteś tu ze mną – powtórzyła z uporem. – Ja też tutaj jestem. Rozumiesz? Dzięki tobie.
– Ja mogłam… – zaczęła raz jeszcze, jednak i tym razem nie miała szansy, żeby dokończyć.
– Podarowałaś mi najpiękniejsze, co tylko mogłaś. Nie obchodzi mnie, czy coś mogło pójść nie tak – niemalże warknęła, wypowiadając kolejne słowa w tak dobitny sposób, że Jocelyne po prostu nie potrafiła jej przerwać. – Jeśli to przekleństwo, przyjmuję je z radością.
Więcej łez napłynęło jej do oczu, ale tym razem uznała to za właściwe. Zamknęła oczy, raz jeszcze poddając się kojącemu dotykowi obejmującej ją wampirzycy.
– Zaśpiewaj mi coś, proszę…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa