
Jocelyne
Wszystko działo się jakby poza
nią – odległe i tak bardzo nierzeczywiste, jak tylko było to możliwe.
Poruszała się prawie jak w transie, gotowa przysiąc, że śni. Siedziała na kanapie,
wciąż nie mogąc uwierzyć, że tak po prostu znalazła się w domu. Wszystko
mieszało jej się ze sobą, tworząc co najmniej niezrozumiałą, oszałamiająco
intensywną mozaikę, której nie potrafiła pojąć. To przypominało sen – jeden z tych,
które dręczyły ją w ostatnim czasie i podczas których patrzyła świat
oczami kogoś obcego, nie swoimi.
A może to
jedynie dowodziło, że zaczynała tracić zmysły. Nie miała pewności i tak
naprawdę nie chciała tego zrozumieć. Wystarczyło, że czuła się jak wariatka,
zwłaszcza po tym, co wydarzyło się w kostnicy, zaczynając wątpić w to,
czy nadal była w stanie trzymać się zdrowych zmysłów. W gruncie
rzeczy miała ochotę zacząć krzyczeć – zrobić cokolwiek, by wyrzucić z siebie
nadmiar kumulujących się w jej wnętrzu emocji – ale nie była w stanie.
W zamian po prostu przyjmowała wszystko to, co się działo, próbując pojąc,
dokąd to miało ją zaprowadzić.
Obecność
demona w tym wszystkim najmniej ją dziwiła. Zdążyła wychwycić jedynie to,
że miał na imię Razjel i był wyjątkowo miły. Co więcej, pomógł jej, choć
zdecydowanie nie musiał. Może miał w tym jakiś interes, ale nawet jeśli
tak było, dla Jocelyne nie miało to znaczenia. Liczyło się, że była bezpieczna –
i to właśnie dzięki temu mężczyźnie.
Jakby tego
było mało, aż za dobrze pamiętała słowa, które wyszeptał jej do ucha tuż przed
wejściem do domu. Zaskoczył ją, choć to na dłuższą metę nie miało znaczenia.
Nie, skoro największą wagę przywiązywała do tego, co powiedział.
– Belinda – wyszeptał ze spokojem, który wciąż ją
oszałamiał. – Imię, którego szukasz, to Belinda.
Nie miała
pojęcia, skąd wiedział. Nie chodziło tu tylko o samo imię, bo to nie było
ważne, ale sam fakt świadomości, że czegokolwiek szukała. O wiele
ważniejsze było to, że udzielił jej odpowiedzi, tym samym nadając sens temu, co
zrobiła. W jakiś pokrętny sposób wydało się to Jocelyne pocieszające,
zwłaszcza że niewiele brakowało, by umarła ze strachu. Co więcej, nagle dotarło
do niej, że ostatecznie nie zabrała dokumentów, które znalazła przy ciele Leny,
ale zdecydowanie nie zamierzała się nad tym rozwodzić.
Belinda.
Miała
przynajmniej tę jedną odpowiedź, w duchu modląc się o to, by okazała
się wystarczająca, gdy znów pojawi się przy niej ta niespokojna dusza. O ile,
oczywiście, Razjel miał rację, ale nad tym wolała się nie zastanawiać.
Wszystko
działo się bardzo szybko. Słuchała rozmowy demonów, ale nie była w stanie skupić
się na poszczególnych słowach. Dla niej z powodzeniem mogliby zwracać się
do siebie w jakimś innym języku, a pewnie nawet nie zauważyłaby różnicy.
Po prostu tam siedziała, marząc o tym, by jakimś cudem posiąść wyjątkowe
zdolności Camerona i zniknąć. Nie pierwszy raz pragnęła już tylko zaszyć
się w pokoju, zwinąć pod kocem i nie wychodzić, by mieć szansę uporządkować
wszystko to, co działo się w jej głowie. Potrzebowała tego, ale
jednocześnie nie była w stanie ruszyć się z miejsca, w gruncie
rzeczy nie wyobrażając sobie, że miałaby znaleźć się sama. Przeciwnie – coś w obecności
bliskich sprawiało, że czuła się bezpieczniejsza, przynajmniej mając pewność,
że nagle tuż przed nią nie pojawi się kolejny zagniewany duch. Nawet jeśli,
zdecydowanie nie wyobrażała sobie, by jakakolwiek dusza zdołała wyrwać ją od rodziny,
a przynajmniej nie w taki sposób, jak to było z Dallasem.
O niego
również się martwiła. Podejrzewała, że to głupie, bo raczej nie dało się
skrzywdzić ducha, ale i tak się przejmowała. Chciał jej pomóc, a jednak
kiedy przyszło co do czego…
Była taka
głupia.
Poczuła ulgę,
kiedy nabrała pewności, że przynajmniej tego dnia już nigdzie więcej nie musiała
się ruszać. Była zmęczona, a perspektywa jazdy samochodem do domu,
zdecydowanie nie była czymś, co wzbudziłoby w Joce entuzjazm. Co prawda
czuła się dziwnie z tym, że kolejny raz wszyscy obchodzili się z nią
jak z jajkiem, ale to było miłe – zarówno troskliwe słowa Esme, jak i sposób,
w jaki obejmował ją Carlisle. W gruncie rzeczy tylko dzięki temu
drugiemu nie wylądowała na podłodze, gdy tylko spróbowała dźwignąć się na nogi.
Wciąż czuła się jakby oderwana od rzeczywistości, ale starała się nad tym nie
zastanawiać, w zamian raz po raz powtarzając sobie, że wszystko wróciło do
normy.
Wciąż nie
miała pewności, co powinna odpowiedzieć, gdy znów zaczną pytać. Wiedziała, że
prędzej czy później będą musieli porozmawiać, ale nie miała pojęcia jak zacząć.
To nigdy nie było proste, zresztą jak i widzenie rzeczy, które wszystkim
innym umykały. Tajemnice prowadziły donikąd i obiecała sobie, że będzie
trzymać się od nich z daleka, ale… to nadal nie było proste. Nie sądziła,
żeby ktokolwiek zrozumiał, gdyby zaczęła opowiadać o zagniewanych duszach,
sposobie w jaki wciągnęła je do ciał i tym, co chciały z nią
zrobić.
Zadrżała na
samo wspomnienie. Carlisle objął ją bardziej stanowczo, wciąż milcząc. Odezwał
się dopiero, gdy znaleźli się napięcie i nabrał pewności, że już nie musi
chronić ją przed ewentualnym upadkiem ze schodów.
– Joce? –
zaniepokoił się. – Na pewno wszystko dobrze? Nie boli cię głowa?
Spojrzała
na niego w roztargnieniu. To drugie pytanie jej nie zaskoczyło, zwłaszcza
że nie tak dawno temu dosłownie przelewała mu się w rękach – prawie jak
tamtego wieczoru, kiedy płakała z bólu, nie będąc w stanie zapanować
nad własnymi emocjami i darem. Teraz znów była na granicy histerii, choć
za wszelką cenę próbowała to ukryć.
Nie
odpowiedziała, ograniczając się do potrząśnięcia głową. Nie ufała sobie na
tyle, by próbować się odezwać.
– Więc co
się dzieje? Zrozumiem, jeśli nie chcesz mówić o tym teraz, ale…
Może dokończył,
a może urwał w trakcie – nie miała pewności. Zauważyła za to, że w pewnym
momencie poderwał głowę, zwracając uwagę na kogoś za jej plecami, co zaintrygowało
ją na tyle, by również się odwróciła. Miała wrażenie, że powinna zdezorientować
ją obecność Lawrence’a, zwłaszcza że wampir wydawał się robić wszystko, byleby nie
spędzać czasu w tym domu. Co więcej, nie widziała go w salonie, a przecież
nie była rozproszona aż do tego stopnia, by przeoczyć akurat jego.
Ważniejsze
jednak okazało się to, że towarzyszyła mu Beatrycze. Chociaż Joce wciąż
porażały rubinowe, dopiero zmieniające kolor oczy wampirzycy, w chwili, w której
ją zauważyła, coś w niej pękło. To było niczym impuls, a jej
wystarczyła zaledwie sekunda, by oswobodzić się z uścisku Carlisle’a i dosłownie
wpaść kobiecie w ramiona. Przez moment poczuła się, jakby zderzyła się ze
ścianą, wciąż nieprzyzwyczajona do utożsamiania Beatrycze z niezniszczalną
nieśmiertelną. Wyczuła, że wampirzyca na moment zesztywniała, zwłaszcza gdy
usłyszała szloch, ale prawie natychmiast instynktownie otoczyła Jocelyne
ramionami. Jej uścisk był silny i nieprzyjemnie zimny, ale to nie miało
dla dziewczyny najmniejszego znaczenia.
–
Beatrycze… Beatrycze! – jęknęła.
A potem na
dobre się popłakała, nawet nie będąc w stanie się powstrzymywać.
Nie
przypominała sobie, kiedy cokolwiek aż do tego stopnia ostatnim razem wytrąciło
ją z równowagi. Może moment, w którym nade wszystko chciała
przeprosić Laylę za to, że doprowadziła do sytuacji, która omal nie skończyła się
źle dla nich obu. Wtedy równie desperacko pragnęła bliskości ukochanej ciotki,
co teraz właśnie Beatrycze, zwłaszcza że ta w końcu pamiętała. Do Joce
nagle dotarło to z całą mocą, jak i świadomość, że właśnie ona była
jedyną osobą, która miałaby szansę ją zrozumieć. Kto, jeśli nie kobieta, która
nie tak dawno temu sama również była umarłą, a na dodatek przez lata
robiła wszystko, by ją chronić?
Potrząsnęła
głową, po czym mocniej wtuliła się w obejmującą ją wampirzycę. Miała
wrażenie, że ktoś wypowiedział jej imię, ale nawet nie próbowała rozpoznawać
głosu. Tkwiła w bezruchu, pozwalając, by chłodne palce raz po raz
przeczesywały jej włosy albo muskały policzki. Co więcej, w tamtej chwili
poczuła się naprawdę bezpieczna, choć podświadomie wiedziała, że nie powinno tak
być. Bezmyślne rzucanie się w ramiona komuś, kto wciąż miał problemy z samokontrolą,
brzmiało jak szaleństwo, jednak Joce nie potrafiła się tym przejąć. Chciała
wierzyć, że nawet płacząc i walcząc o to, by w ogóle złapać
oddech, wciąż była w stanie utrzymać moc w ryzach na tyle, by
zamaskować jej zapach. To jedno przecież potrafiła – ukrywać swoją obecność,
dokładnie tak, jak od samego początku uczył ją tata.
– Hej… Hej,
hej. – Beatrycze nagle osunęła się tuż przed nią na kolana. Wciąż kurczowo
tuliła zapłakaną dziewczynę do siebie, po chwili decydując się ująć jej twarz w obie
dłonie. – Co się stało? Moja malutka… – westchnęła i coś w tych
słowach sprawiło, że Joce na moment zrobiło się cieplej.
– Nie
chciała powiedzieć – doszedł ją wyraźnie zaniepokojony głos Carlisle’a. –
Zniknęła, kiedy była z Bellą w mieście. Mieliśmy iść jej szukać, ale…
Cóż, jeden z braci Rafaela ją przyprowadził.
– Co wyjaśnia,
dlaczego w domu znów wyczułem demona. Obcego – wtrącił bez przekonania
Lawrence. – Miałem pytać, co się stało.
Mimowolnie
pomyślała, że jak na niego, to wciąż była całkiem sympatyczna wypowiedź. To
jedynie utwierdziło ją w przekonaniu, że skutecznie wytrąciła wszystkich
wokół z równowagi, ale i tym nie potrafiła się przejąć. W zamian
po prostu pozwalała łzom płynąc, wciąż nie będąc w stanie wykrztusić z siebie
chociażby słowa.
– Pomówimy o tym
później. Uprzedzając, Razjel nie ma związku ze stanem Joce. – Carlisle zawahał
się na moment. – Tak przynajmniej sądzę.
Przestała
ich słuchać. Cała uwagę skupiła przede wszystkim na Beatrycze, mimo obaw
decydując się spojrzeć kobiecie w oczy. Chociaż nie sądziła, że to w ogóle
możliwe, coś w parze wpatrzonych w nią, rubinowych tęczówek sprawiło,
że poczuła się spokojniejsza. Wcale nie czuła się jak potencjalna ofiara, która
ktoś w każdej chwili mógł wykorzystać, żeby się pożywić. Wręcz przeciwnie –
nagle po prostu poczuła się spokojniejsza, zupełnie jakby nagle wszystko
wróciło na swoje miejsce.
Tak
naprawdę wcale nie chciała zranić Beatrycze, choć bez wątpienia to zrobiła.
Zmartwiła ją, a nie o to chodziło, tym bardziej że przy swojej opiekunce
zawsze czuła się najbezpieczniejsza.
– Wszystko
jest nie tak – wyszeptała drżącym głosem, nie odrywając wzroku od wampirzycy.
Wpatrywała się w nią w niemalże zdesperowany sposób, szukając pomocy.
– Wymknęło mi się spod kontroli. Znowu.
– Co
takiego?
Głos
Beatrycze był łagodny, tak jak za każdym razem, gdy przy niej przesiadywała
jako duch. Z tym, że teraz była materialna – tak prawdziwa, jak tylko było
to możliwe.
– To, co
widzę – oznajmiła wprost. – I robię.
Oczy
kobiety rozszerzyły się nieznacznie, gdy pojęła sens tych słów. Przynajmniej Jocelyne
odniosła wrażenie, że wampirzyca rozumiała więcej, niż ktokolwiek inny. Co
prawda to wciąż nie były wyjaśnienia, których ktokolwiek mógłby oczekiwać, ale dla
Beatrycze okazały się wystarczająco jasne.
– Na litość
bogini…
Nie miała
pewności, czy te słowa na pewno padły z ust obejmującej ją nieśmiertelnej,
czy może po prostu je sobie wyobraziła. Wiedziała jedynie, że Beatrycze wciąż kurczowo
tuliła ją do siebie, gdy – poruszając się przy tym bardzo ostrożnie, jakby
panowanie nad sobą przychodziło jej z trudem – podniosła się z kolan.
Joce nie zaprotestowała, czując, że kobieta pociągnęła ją za sobą, najwyraźniej
nie mając zamiaru dłużej tkwić na środku przedpokoju.
–
Beatrycze? – doszedł ją zatroskany głos Carlisle’a. Uprzytomniła sobie, że on i Lawrence
wciąż byli obok, na dodatek z uwagą im się przypatrując. – Co zamierasz?
– Jak to
co? Biorę ją do pokoju, żeby odpoczęła – oznajmiła takim tonem, jakby to była
najoczywistsza rzecz na świecie.
Do Joce z opóźnieniem
dotarło, że dziadek miał prawo się przejmować. Chciała tego czy nie, Beatrycze wciąż
pozostawała nowo narodzoną. To, że wszyscy patrzyli jej na ręce, zwłaszcza gdy zbliżała
się do kogoś z bijącym sercem, było zrozumiałe. Zaraz też sprawiło, że
zapragnęła jeszcze bardziej kurczowo uczepić się ramienia wampirzycy, by ta
przypadkiem nie spróbowała jej zostawić. Podejrzewała, że to głupie, a przy
tym co najmniej nieuczciwe w przypadku kogoś, kogo nadal dręczyło
pragnienie, ale nie była w stanie się na tym skupić. Może i zachowywała
się egoistycznie, ale nic nie mogła poradzić na to, że w tamtej chwili
pragnęła bliskości tylko jednej osoby.
Nikt nie
zaprotestował, kiedy Beatrycze pociągnęła ją do jednej z sypialni. Wyraźnie
wyczuła w pokoju intensywne zapachy Trycze i Lawrence’a, co
uprzytomniło jej, że dotychczas musieli przesiadywać właśnie w tym pokoju.
Ciężko opadła na materac łóżka, po czym odetchnęła, gdy kobieta przykucnęła tuż
naprzeciwko niej, biorąc ją za ręce.
– Zacznij oddychać
– poprosiła cicho, starannie dobierając słowa. Jej głos był przyjemnie kojący. –
I powiedz mi wszystko, jeśli tego chcesz. Wciąż zrobiłabym wszystko, by
cię chronić.
Joce
otworzyła i zaraz zamknęła usta. Poczuła uścisk w gardle, przez moment
znów bliska tego, by się rozpłakać. Rozszerzonymi oczyma wpatrywała się w Beatrycze,
bezskutecznie próbując zebrać myśli i wyjaśnić jej, co aż do tego stopnia
wytrąciło ją z równowagi. Wiedziała, że powinna, ale nie potrafiła, tak
jak i nie była w stanie odpowiedzieć na pytanie, gdy jeszcze
przesiadywała z bliskimi w salonie.
Najgorsze w tym
wszystkim było to, że choć nie wątpiła w prawdziwość słów wpatrzonej w nią
wampirzycy, zdawała sobie sprawę z tego, że ta mogła naprawdę niewiele.
Już nie była duchem. Cokolwiek potrafiła wcześniej, kiedy zmuszała inne dusze
do trzymania się na dystans, teraz pozostawało poza jej zasięgiem, ale…
– Jestem
taka głupia – jęknęła. Oswobodziła rękę, by móc otrzeć oczy, choć to niewiele
pomogło, bo prawie natychmiast poczuła na policzkach jeszcze więcej łez. –
Poszłam tam. To znaczy… tam, gdzie łowcy… – Urwała, zdolna co najwyżej potrząsnąć
głową.
– Gdzie
łowcy… – Przez twarz Beatrycze przemknął cień. Jej oczy rozszerzyły się jeszcze
bardziej, jakby coś sobie uprzytomniła, ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć,
odetchnęła, jakby dotarło coś do niej istotnego. – Łowcy. Ci, którzy…
– Tak. –
Nie miała pewności, o co tak naprawdę pytała Beatrycze, ale to wydało jej się
najwłaściwszą odpowiedzią. – Musiałam wrócić do tamtego miejsca. Ja…
– Dlaczego?
Nie była w stanie
odpowiedzieć. Znów jedynie potrząsnęła głową, próbując opędzić się od
niechcianych myśli. Wpatrzona w nią wampirzyca westchnęła, po czym nagle
poderwała się na równe nogi. Joce zesztywniała, co najmniej spanikowana taką reakcją.
Natychmiast otworzyła usta, gotowa nawet zacząć błagać, by Beatrycze nie
próbowała jej zostawiać, nim jednak wykrztusiła z siebie chociaż słowo,
wampirzyca bezceremonialnie usiadła na łóżku, sadzając ją sobie na kolanach.
Jej ramiona znów owinęły się wokół niej, na tyle stanowczo, by przynieść ulgę i zarazem
nie zrobić dziewczynie krzywdy.
Przez
chwilę obie trwały w ciszy. Trycze milczała, miarowo kołysząc się w przód
i w tył, co najmniej jakby trzymała w ramionach dziecko, które
pragnęła uśpić. Jocelyne wtuliła się w nią, początkowo oszołomiona, dopiero
po chwili decydując się poddać kojącym ruchom. Zamknęła oczy, po czym
spróbowała wyrównać oddech. Efekt nie był taki, jak mogłaby tego oczekiwać, ale
przynajmniej przestała krztusić się łzami.
– Jestem
tutaj – usłyszała tuż przy uchu. – I dalej cię chronię. Nikt tutaj nie
przyjdzie – oznajmiła z przekonaniem, które jednak nie było w stanie
udzielić się Jocelyne.
– Już nie
jesteś duchem – przypomniała cicho.
Beatrycze
westchnęła.
– Nie
jestem – przyznała, bynajmniej nierozczarowana takim stanem rzeczy. – Ale wciąż
pamiętam, co to oznacza. Zresztą cokolwiek zobaczyłaś, wierzę, że tam było.
Obie widziałyśmy dość.
Te słowa
podziałały na nią bardziej kojąco od ciągłego kołysania. Przy Beatrycze nie
musiała się obawiać – nie braku zrozumienia. To było pocieszające, nawet jeśli
nie rozwiązywało najważniejszego problemu.
– Zrobiłam…
coś, czego nie powinnam – wyszeptała, ostrożnie dobierając słowa. Musiała o tym
powiedzieć, chociaż na samą myśl robiło jej się niedobrze. – Ale nie chciałam tego.
Ona to na mnie wymogła.
– Kto?
– Lena.
Wydaje mi się, że miała na imię Lena i… – Urwała, by złapać oddech. – Umarła
tam. Wszyscy umarli, ale przecież nie powinni. Nie w taki sposób.
– Joce, nie
musisz… – zaczęła natychmiast Beatrycze, jednak dziewczyna nie pozwoliła jej
dokończyć. Gdyby na to przystała, nie powstrzymałaby się przed skorzystaniem z okazji,
by uciec od tematu.
– Ktoś
podążał za mną od czasu, gdy znalazłam się w tamtym miejscu. Już wcześniej
ich słyszałam… I zrozumiałam, że nie chcę ciągle uciekać. Naprawdę
chciałam im pomóc – powtórzyła z uporem. – Po to jestem. Przyciągałam was…
I ciebie, kiedy byłaś… – Ostatnie słowa nie chciały jej przejść przez
usta.
– Jesteś
jak latarnia dla tych, którzy cię potrzebują – stwierdziła łagodnie Beatrycze.
To brzmiało
prawie jak wyjaśnienia Rosy. Dla duchów lśniła, a przynajmniej tyle zdążyła
zrozumieć. To dlatego zachowywali się, jakby była dla nich jedyną nadzieją,
ale…
– Jestem
przekleństwem – oznajmiła bez ogródek. – I tchórzem. Chcieli, żebym im
pomogła, ale nie potrafiłam. Ja…
– Bredzisz,
kochanie.
Wybuchła
pozbawionym wesołości, histerycznym śmiechem.
– Tak? –
zapytała, nie kryjąc goryczy. – Zamiast im pomóc, wciągnęłam ich z powrotem
do ich ciał. Siedziałam w kostnicy z czterema wyrwanymi zza grobu
trupami… A potem w gniewie omal nie zamknęli mnie z jednym z nich.
– Tym razem roześmiała się, czując przy tym jeszcze bardziej bliską szaleństwa
niż do tej pory. Z drugiej strony, może już do tego doszło i jednak
zwariowała, ale to nie miało dla niej znaczenia. – Gdyby mogli, pochowaliby
mnie żywcem.
Dopiero w chwili,
w której wypowiedziała te słowa, dotarł do niej pełen sens tych słów. Znów
też wyobraziła sobie, co by mogło stać się z Beatrycze, gdyby na tamtym
cmentarzu…
Nie
potrafiła dokończyć. Nie chciała, ale jej myśli raz po raz uciekały tam, gdzie
nie powinny. Mieszały się ze sobą, podsycając dręczące ją przez cały ten czas
obawy i stopniowo doprowadzając do – ni mniej, ni więcej – ale właśnie
szaleństwa. Znów zapragnęła osunąć się na kolana, a później już tylko
krzyczeć i krzyczeć, tak długo aż zagłuszyłaby samą siebie. Pragnęła
odciąć się zarówno od własnych myśli jak i tego, co działo się w jej
głowie – w tym również ich szeptów, bo choć chwilowo ich nie słyszała, to i tak
była gotowa przysiąc, że gdzieś tam były.
Tak jak i wspomnienia,
które nagle ożyły w jej umyśle. Przez moment znów była w tej
cholernej kostnicy, leżąc tuż obok nieruchomego ciała chłopaka, którego duch…
A ich gniew
był namacalny.
Gdyby nie
Razjel, cała czwórka jak nic pociągnęłaby ją za sobą – wprost w objęcia
śmierci, z którą nie potrafili się pogodzić.
Ta myśl była
przerażająca.
– Joce! –
doszło ją jakby z oddali. Z trudem skupiła się na drżącym głosie
Beatrycze, gotowa przysiąc, że ta musiała przynajmniej kilkukrotnie
wypowiedzieć jej imię. – Jesteś tu ze mną. Cały czas.
– Oni
chcieli…
–
Słyszałam. – Beatrycze nawet się nie zawahała. Wciąż siłą tuliła roztrzęsioną
dziewczynę do siebie. – Wierz mi, że słyszałam. Ja… Ale jesteś tu ze mną – powtórzyła
z uporem. – Ja też tutaj jestem. Rozumiesz? Dzięki tobie.
– Ja
mogłam… – zaczęła raz jeszcze, jednak i tym razem nie miała szansy, żeby
dokończyć.
–
Podarowałaś mi najpiękniejsze, co tylko mogłaś. Nie obchodzi mnie, czy coś
mogło pójść nie tak – niemalże warknęła, wypowiadając kolejne słowa w tak
dobitny sposób, że Jocelyne po prostu nie potrafiła jej przerwać. – Jeśli to
przekleństwo, przyjmuję je z radością.
Więcej łez
napłynęło jej do oczu, ale tym razem uznała to za właściwe. Zamknęła oczy, raz
jeszcze poddając się kojącemu dotykowi obejmującej ją wampirzycy.
– Zaśpiewaj
mi coś, proszę…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz