
Carlisle
Nie powinien przysłuchiwać się
ich rozmowie. Wiedział o tym, ale nie potrafił się powstrzymać, zresztą
kwestia prywatności od zawsze była problematyczna, kiedy w grę wchodziły
wyostrzone zmysły. Inna sprawa, że wciąż nie mógł zapomnieć, kim tak naprawdę
była Beatrycze. Rozsądek podpowiadał mu, że zostawienie nowo narodzonej
wampirzycy z kimś, kto praktycznie był człowiekiem, nie należało do
najlepszych pomysłów. Co prawda i tak sobie rodziła, ale podejrzewał, że
to przede wszystkim dlatego, że Joce mimo wszystko miała w sobie coś z wampira.
Co więcej – choć to uprzytomnił sobie z opóźnieniem – nie był w stanie
jej wyczuć, a to również o czymś świadczyło. Z przyzwyczajenia
patrzył na nią jak na dziecko, ale przecież wciąż była przede wszystkim telepatką.
Kto jak kto, ale Licavoli od początku o zdolności swoich dzieci; nic dziwnego,
że również mała wiedziała, co zrobić, by mieć szansę swobodnie przebywać przy
Beatrycze.
Co nie
zmieniało faktu, że w każdej chwili coś mogło pójść nie tak. W ten
sposób przynajmniej tłumaczył sobie to, że ostatecznie zawahał się w progu
sypialni, w której zniknęła wampirzyca. To, że zostawiła uchylone drzwi,
też brzmiało jak swego rodzaju usprawiedliwienie – w tym również na to, że
wyraźnie słuchał ich głosy – ale…
– Cóż.
Nie od razu
zdecydował się przenieść wzrok na Lawrence’a. Kiedy na niego spojrzał,
przekonał się, że wampir jakby od niechcenia oparł się o ścianę,
spojrzenie wbijając w sufit. Był dziwnie milczący, choć to wydawało się
lepsze od sposobu, w jaki się rzucał i klął, kiedy Beatrycze
opowiedziała im o Łowcy. Z drugiej strony, nienaturalnie spokojny L.
również nie wróżył niczego dobrego, a przynajmniej takie wrażenie miał
Carlisle. Ojciec zdążył przez wieki zrobić tyle głupich rzeczy, że był skłonny
spodziewać się po nim niemalże wszystkiego.
Ale w tamtej
chwili wyglądał na spokojnego, zresztą i w większości przypadków, kiedy
gdzieś obok była Beatrycze. Carlisle zauważył to już wcześniej, ale zwłaszcza
od czasu powrotu z Chianni, ta zależność była jeszcze wyraźniejsza. Może
nie powinno go to dziwić, ale mimo wszystko tak było, tym bardziej że nie
potrafił przyzwyczaić się do obecności tej dwójki. Kiedy kobieta była człowiekiem
i niczego nie pamiętała, to jeszcze miało sens i podświadomie patrzył
na nią jak na ewentualną siostrę Eleny, którą należało chronić. Już wtedy
obserwowanie jej z Lawrence’em było dziwne, z kolei teraz…
Wciąż nie
miał pewności, czego się spodziewać. Nie po tym wampirze.
Więc po
prostu milczał, zresztą jak i Lawrence, ale to na dłuższą metę wydawało
się najlepszym rozwiązaniem. Tak przynajmniej sądził do momentu, w którym
zorientował się, o czym rozmawiały Beatrycze i Jocelyne. Odkąd Razjel
przyprowadził małą, jasne było, że wydarzyło się coś niedobrego, ale nie
przypuszczał, że sprawy mogłyby zabrnąć aż tak daleko. Słuchanie o zdolnościach
dziewczyny wciąż było co najmniej trudne, choć to nie tak, że w nie nie wierzył.
Zdecydowanie nie potrafiłby spojrzeć na Joce jak na wariatkę, nawet jeśli
niektóre rzeczy, o których mówiła, brzmiały niedorzecznie. Sęk w tym,
że były prawdziwe – obecność w pełni żywej, rozmawiającej z nią
Beatrycze, mówiła sama za siebie.
Problem
polegał na tym, że słowa Jocelyne nie czyniły niczego prostszym. Kolejny raz
miał wrażenie, że ostatnie wydarzenia podważają wszystko, w co wierzył… właściwie
od zawsze. Do tej pory pamiętał reakcję Alessi, kiedy ta obruszyła się na samą
wzmiankę o tym, że wampiry mogłyby być pozbawione duszy. Kiedy chodziło o kwestię
wiary, od blisko wieku – a więc przez cały ten czas od chwili poznania
Licavolich i Miasta Nocy – trwali w swego rodzaju impasie. Każde z nich
trwało przy swoim, a Carlisle w dość pobłażliwy sposób podchodził do
tego, co mówiono o więzi, nawet jeśli nie mógł podważyć istnienia tego
dziwnego współodczuwania między niektórymi parami. Prawdziwości kropli
astralnych czy poróżowania w snach również, ale wciąż nie utożsamiał tego z duszą.
Teraz z kolei
była jeszcze Joce, nie wspominając o stanie, w którym nagle utknęła
Renesmee. Jak miał to rozumieć? O granicy, na której podobno trwała
Jocelyne, nie wspominając. To, co mówiła, było zbyt prawdziwe i przerażające
zarazem, by udawać, że nie miało znaczenia.
Chwilami
sam nie miał pewności, w co wierzyć. Co więcej, coraz częściej miał
wrażenie, że rozumiał, dlaczego większość tych, których znał, zwracała się
właśnie do Selene. Wiara w nią wydawała się prosta – w kochająca boginię
księżyca, która miałaby sprzyjać wszystkim dzieciom nocy. To brzmiało tak,
jakby ta istota była w stanie patrzeć przez palce na wszystkie złe rzeczy,
które miały miejsce. Jakby faktycznie wybaczała, przyjmując wszystko, co leżało
w wampirzej naturze – picie krwi i to, że którekolwiek z nich
mogłoby zabić.
To brzmiało
pięknie, ale właśnie dlatego wzbudzało jego wątpliwości. Dla kogoś, kto od
wieków robił wszystko, byleby zapłacić za to, kim się stał, myśl o kimś
takim jak Selene, była nie do pojęcia.
Nie miał
pewności, jak długo to wszystko trwało. Milczenie się przeciągało, ale to nie
cisza była jego największym problemem. Wciąż słyszał drżący głos Joce, kiedy ta
w pośpiechu wyrzucała z siebie kolejne słowa, wyraźnie mając problem z tym,
żeby się uspokoić. Z drugiej strony, przynajmniej ten jeden raz nie
zamykała się przed nimi wszystkimi w pokoju, tylko wprost zwierzała
obejmującej ją wampirzycy.
Bezwiednie
przesunął się bliżej, jednak decydując zajrzeć do środka. Na moment zamarł, co
najmniej wytrącony z równowagi Beatrycze z Joce w ramionach. W pierwszym
odruchu drgnął, znów mimowolnie myśląc o tym, że przecież miał do
czynienia z nowo narodzoną. Dopiero po chwili mimowolnie się rozluźnił,
uprzytomniając sobie, że wampirzyca zdecydowanie nie wyglądała jak ktoś
ogarnięty morderczym szałem. Wręcz przeciwnie – wyglądała łagodnie i spokojnie,
czego nigdy nie powiedziałby o Elenie, ale w przypadku Beatrycze
wydawało się czymś naturalnym. Kołysała się delikatnie, podczas gdy Joce ufnie
się do niej tuliła, nagle przypominając mu dziecko bardziej niż do tej pory.
Najbardziej
jednak poraził go widok wampirzycy właśnie w takiej sytuacji – z tą
drobną, pod wieloma względami podobną do niej dziewczyną. Tak mogłaby wyglądać
Beatrycze, gdyby kiedykolwiek wydała na świat córkę i mogła się nią zaopiekować.
Uśmiechnął
się mimowolnie. To już i tak nie miało znaczenia, ale gdyby kilka wieków
temu sprawy przybrały inny obrót…
Westchnął w duchu.
Esme miała rację, kiedy rozmawiał z nią o matce jeszcze w Chianni,
gdy dopiero oswajał się z myślą o powrocie i wampiryzmie Beatrycze
– w pełni świadomej, skoro odzyskała wspomnienia. To już nie był ten
moment, w którym potrzebował rodziców, a przynajmniej nie w taki
sposób, jak za ludzkiego życia. Zbyt wiele czasu minęło, nie wspominając o tym,
że przez podobieństwo do Eleny, to on czuł się odpowiedzialny za tę kobietę. Co
nie zmieniało faktu, że wciąż pozostawała kimś mu bliskim, kogo wcześniej nie
miał okazji poznać, chociaż naturalnie chciał. Sytuacja była abstrakcyjna, ale
już nie czuł potrzeby, by natychmiast się wycofać. Przeciwnie – choćby
obserwowanie Beatrycze w takiej sytuacji i wyciąganie wniosków,
pozwalało mu ją poznać.
Tylko tyle i aż
tyle.
– Zaśpiewaj
mi coś, proszę…
Głos Joce
zabrzmiał inaczej, o wiele spokojniej i bardziej sennie niż do tej
pory. Carlisle wyczuł ruch za plecami, co uprzytomniło mu, że gdzieś obok wciąż
był Lawrence, choć z tego wszystkiego prawie zdążył o nim zapomnieć.
Poczuł się co najmniej zmieszany, gdy uprzytomnił sobie, że od dłuższej chwili
tkwił w miejscu, w zdecydowanie zbyt otwarty sposób obserwując te
dwie. Co więcej, L. przez cały ten czas przyglądał się jemu i to wystarczyło,
by Carlisle zaczął się po nim spodziewać jakiejkolwiek złośliwej uwagi albo…
czegokolwiek innego.
Z tym, że
nic podobnego nie miało miejsca. Wampir po prostu wyprostował się z neutralnym,
obojętnym wyrazem twarzy.
– Posłuchaj
sobie, jeśli się zgodzi. Śpiewająca Beatrycze to… coś niezwykłego – stwierdził,
wzruszając ramionami. – A ja idę znaleźć kogoś, kogo będę mógł z czystym
sumieniem doprowadzić do szału. Nie, nie rozwalimy domu. Chyba.
I wraz z tymi
jakże pocieszającymi słowami, po prostu sobie poszedł.
Carlisle w milczeniu
odprowadził go wzrokiem, przez moment sam niepewny, w jaki sposób powinien
się zachować. Mam rozumieć, że ten jeden raz
mnie nie chcesz doprowadzić do szału mnie?, pomyślał z powątpiewaniem,
ale w tamtej chwili nawet gdyby chciał zapytać o to na głos, nie miałby
po temu okazji. Lawrence oddalił się zbyt szybko, w pośpiechu znikając gdzieś
na schodach.
Westchnął,
gdy uprzytomnił sobie, że został w korytarzu sam. Prawie, bo jego uwaga wciąż
uciekała ku Beatrycze i Jocelyne, chociaż nagle zwątpił w to, co
powinien ze sobą zrobić. Chwilę wahał się, zastanawiając, czy gdyby tak po
prostu wszedł do pokoju, to byłoby właściwe. Nie pomyślałaby, że mógłby ją
kontrolować? Przecież to nie było tak, że chciał patrzeć jej na ręce, choć i to
wydałoby się uzasadnione. Beatrycze nie sprawiała wrażenia kogoś, kto
potrafiłby chować urazę, ale mimo wszystko…
A potem
usłyszał jej głos i wszystko inne przestało mieć jakiekolwiek znaczenie.

Beatrycze
Przebywanie z Joce było
proste. Robiła to przecież od zawsze, nawet po tym, jak dziewczyna przestała
być świadoma otaczających ją istot. Beatrycze nie potrafiła zliczyć, ile czasu
to naprawdę spędziła przy łóżku dziewczyny, gdy ta zasypiała albo później, kiedy
jej dar zaczął wymykać się spod kontroli. Co prawda zdecydowanie nie mogła
powiedzieć, że wystarczająco poznała świat umarłych, a tym bardziej że
była w stanie przeprowadzić przez niego Jocelyne, ale widziała i rozumiała
dość.
Wystarczająco,
by poczuć dziwną mieszankę strachu i gniewu, gdy dotarło do niej, co były
gotowe uczynić tamte dusze. Wielu z nich nie rozumiało albo gubiło się we
własnej śmierci, ale to niczego nie zmieniało. Przynajmniej Beatrycze nie
potrafiła ot tak przyjąć do wiadomości tego, ze mogliby tak po prostu skrzywdzić
akurat tę dziewczynę.
Nie mieli
prawa.
Z tym, że
nie była w stanie zrobić niczego. Mogła co najwyżej tulić do siebie roztrzęsioną
Joce, kołysać ją i składać obietnice, o których obie wiedziały, że nie
miały racji bytu – przynajmniej teoretycznie. Co prawda Beatrycze czuła się na
tyle zdeterminowana, by w razie potrzeby zacząć szukać sposobu na
dosięgnięcie umarłych. Mściwość nigdy nie leżała w jej naturze, ale w tamtej
chwili pragnęła właśnie tego: zrobić wszystko, byleby pokazać tym, którzy mieli
złe intencje, że zbliżanie się do jej małej nekromantki było najgorszym
pomysłem, na jaki mogliby wpaść.
Zamknęła
oczy, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że gdyby Joce w nie spojrzała,
doszukałaby czegoś, czego nie powinna. Te emocje wciąż wytrącały ją z równowagi,
zbyt intensywne, by zdołała je zignorować. Może to wiązało się z wampiryzmem,
a może z czymś innym, jednak to w gruncie rzeczy nie było ważne.
Przez moment poczuła się co najmniej niepewnie, zwłaszcza gdy uprzytomniła
sobie, że nadmiar emocji mógł okazać się niebezpieczny. Gdyby przypadkiem
zrobiła krzywdę Joce…
Właśnie
wtedy doszła do niej prośba dziewczyny i to wystarczyło, by wszelakie
wątpliwości po prostu zniknęły.
– Zaśpiewać?
– powtórzyła cicho.
Joce
wygodniej ułożyła się w jej ramionach. Wyglądała, jakby próbowała ułożyć się
w najwygodniejszej pozycji do spania, choć Beatrycze szczerze wątpiła, by w twardych,
lodowatych objęciach wampira, coś podobnego w ogóle było możliwe. Wciąż
obawiała się, że Jocelyne z tego wszystkiego jeszcze się przez nią rozchoruje,
ale nie potrafiła ot tak zmusić się do puszczenia jej.
– Mhm…
Czasem dla mnie śpiewałaś – przypomniała cicho Joce. – Pamiętam to.
Beatrycze
przez moment zapragnęła się roześmiać, na dodatek w zdecydowanie nie
radosny sposób. Wręcz przeciwnie, zwłaszcza że aż za dobrze pamiętała, co
zwykle śpiewała dziewczynie do snu. Słowa klątwy, która teraz mogła okazać się
bardziej niebezpieczna niż do tej pory, zdecydowanie nie nadawały się na
kołysankę. Tym bardziej nie pojmowała, dlaczego w ogóle przyszło jej do głowy,
że mogłaby nucić je dziecku, ale teraz to już nie miało znaczenia.
Mocniej zacisnęła
powieki. Czy w ogóle znała coś innego? Wspomnienia ludzkiego życia już
dawno się zatarły, ale wciąż była świadoma, że kiedyś lubiła śpiewać. I znała
sporo piosenek, teraz już pewnie zapomnianych, ale…
Och, jak
mogłaby odmówić swojej małej nekromantce?
Gdy na targ zechcesz w Scarborough wejść
Tam
gdzie pieprz, rozmaryn i mak
Pewnemu
chłopcu przypomnij mnie
Co miłości wykradł mi kwiat
Wyczuła, że
Joce drgnęła, co najmniej zaskoczona. Mimowolnie uśmiechnęła się, wciąż nie
przestając przeczesywać palcami jasnych loków dziewczyny. Kołysała ją miarowo, całą
uwagę poświęcając temu, by przypomnieć sobie kolejne słowa.
Kiedy
jeszcze była w ciąży, naiwnie wierząc, że będzie miała choć kilka lat, by nacieszyć
się mającym przyjść na świat dzieckiem, często wyobrażała sobie, że mogłaby
usypiać je do kołysanek, które znała. Chciała tego tym bardziej, że nie przypominała
sobie, by Ariadna kiedykolwiek to robiła. Może kiedy były małe, o ile
kiedykolwiek poświeciła jej, Leanie czy Cassandrze dość czasu, by okazać im
ciepło. Możliwe, że kobieta już wtedy wiedziała, że to nie miało sensu, skoro Ciemność
prędzej czy później miała je zabrać.
Powiedz
niech zrobi mi kaftan ze lnu
Tam
gdzie pieprz, rozmaryn i mak
Nietknięty
igłą, bez żadnych szwów
Wtedy
pokocham go jeszcze raz
Chociaż nie
sądziła, że będzie do tego zdolna, uśmiechnęła się. Pokochać jeszcze raz… Może
coś w tym było. Chociaż nie sądziła, że to możliwe, po powrocie wciąż uczyła
się wszystkiego na nowo – zwłaszcza czuć.
Wampiryzm
jednak miał swoje plusy. Sposób, w jaki odbierała emocje, z pewnością
był jednym z nich, choć ta intensywność kolejnych odczuć z równym powodzeniem
mogła okazać się zabójcza.
Powiedz niech znajdzie mi pszeniczny łan
Tam
gdzie pieprz, rozmaryn i mak
Pośrodku
głębiny wśród morskich fal
Wtedy pokocham go jeszcze raz
Wyczuła, że
Jocelyne znacznie się rozluźniła. Może doszło do tego już wcześniej, ale to w gruncie
rzeczy nie było ważne. Liczyło się, że ta w końcu przestała płakać, nagle o wiele
spokojniejsza. To było tak, jakby śpiew miał szansę zmienić wszystko na lepsze,
choć Beatrycze doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że to wyłącznie wrażenie
– piękne i kuszące, ale nic ponadto. Żadna piosenka nie była w stanie
w cudowny sposób sprawić, by problemy przestały mieć znaczenie, ale to nie
znaczyło, że nie należało próbować.
Spuściła
wzrok. W zamyśleniu pogładziła Joce po policzku, przy odgarniając
dziewczynie jasne loczki z twarzy. Była drobna, delikatna i wciąż przypominała
Beatrycze anioła, co na dłuższą metę wydawało się mieć sens. Dla niej na pewno
takim była – kimś, kto wyrwał ją z objęć samej Ciemności.
Powiedz niech zrówna go sierpem ze szkła
Tam
gdzie pieprz, rozmaryn i mak
Gdy
zapadnie noc lecz przed końcem dnia
Wtedy pokocham go jeszcze raz*
Na końcu
już prawie szeptała, gdy dotarło do niej, że zaczynał łamać jej się głos. Ostrożnie
poluzowała uścisk wokół Jocelyne, po miarowym oddechu dziewczyny poznając, że
ta jednak zasnęła albo była tego bliska. Nie wyczuła żadnych protestów, kiedy
ostrożnie ułożyła Joce na łóżku, by było jej wygodniej. Zdążyła zaledwie okryć
ją pościelą, kiedy z całą mocą dotarło do niej, że ochrona, którą
dotychczas otaczała się telepatka, ostatecznie straciła na znaczeniu.
Gwałtownie zaczerpnęła
powietrza do płuc. To był zły pomysł, o czym przekonała się w chwili,
w której dosłownie uderzył w nią słodki zapach krwi – mniej kuszący i intensywny
niż czysta ludzka krew, jaką miała okazję poczuć w Chianni, ale jednak
obecny. Beatrycze przez krótką chwilę poczuła się tak, jakby zderzyła się ze
ścianą. Zamarła, po czym błyskawicznie poderwała się na równe nogi, dziwnie
suchymi oczyma wpatrując w zwiniętą na pościeli Joce. Nie powinnam…, pomyślała, ale ta myśl rozproszyła się i uciekła
z jej umysły, zanim zdążyła ją dokończyć, a co dopiero zrozumieć.
Odskoczyła
od łóżka jak poparzona, nerwowo zaciskając dłonie w pieści. Dotarło do niej,
że drżała i to o wiele intensywniej niż jej mała podopieczna, kiedy
jeszcze mogła trzymać dziewczynę w ramionach. Cała pewność siebie gdzieś
uleciała, pozostawiając po sobie tylko i wyłącznie narastające
wątpliwości. To oraz pragnienie, które…
–
Beatrycze.
Zesztywniała,
gdy ktoś wypowiedział jej imię. Kiedy chwilę później poczuła, że czyjeś dłonie zaciskają
się na jej ramionach, wzdrygnęła się i błyskawicznie odwróciła, skutecznie
wyrwana z zamyślenia. Bezceremonialnie wpadła w ramiona stojącej tuż
za nią osobie, nie ufając sobie na tyle, by dalej biernie tkwić przy łóżku Joce.
Chciała jak najszybciej wyjść z sypialni, ale… nie potrafiła.
Przez
moment była gotowa przysiąc, że to Lawrence jak zwykle za nią podążał, kontrolując
każdy jej ruch, ale to nie było tak. Przynajmniej nie wyobrażała sobie, by to
akurat L. zesztywniał tylko dlatego, że mogłaby szukać pocieszenia w jego
objęciach. To pozwoliło jej się skupić na tyle, by uprzytomniła sobie, że
właśnie tuliła się do Carlisle’a. Jakby tego było mało, wampir odwzajemnił
uścisk i to nie w sposób, który sugerowałby, że chciałby ją po prostu
powstrzymać przed zrobieniem czegoś, czego później mogłaby żałować. Co prawda pociągnął
ją za sobą, przymuszając do wyjścia z pokoju, ale pozwoliła mu na to,
wciąż skupiona przede wszystkim na sposobie, w jaki ją trzymał.
Zawahała
się, wciąż oszołomiona. Zapach krwi ją rozpraszał, skutecznie potęgując mętlik w głowie,
jakby mało było, że już wcześniej dosłownie miotała się przez nadmiar emocji.
Teraz wszystko skomplikowało się jeszcze bardziej, choć nie sądziła, że to
możliwe.
Jak długo
słyszał? Nie miała pewności, dlaczego to było dla niej takie ważne, ale nie
mogła powstrzymać się przed zadaniem sobie samej tego pytania. Z jednej
strony obawiała się odpowiedzi, ale z drugiej…
– Zasnęła –
powiedziała cicho, nie będąc w stanie znieść przeciągającego się
milczenia. To były pierwsze słowa, które przyszły jej do głowy. – To chyba
dobrze, prawda?
– Nic jej
nie będzie. – Chociaż nie miała pewności, na ile szczere były słowa Carlisle’a,
momentalnie mu uwierzyła. – A ty? Dobrze się czujesz?
Wiedziała o co
pytał. Zawahała się, przez moment skupiając przede wszystkim na wciąż dającym
jej się we znaki pieczeniu w gardle. Wciąż miała wrażenie, że balansowała
gdzieś na granicy, w każdej chwilo mogąc posunąć się za daleko, ale coś w dotyku
obejmującego ją wampira dodawało jej pewności siebie. Nie pozwoliłby jej na to.
– Już
wszystko jest w porządku.
W chwili, w której
wypowiedziała te słowa, uprzytomniła sobie, że są bardziej prawdziwe, aniżeli
mogłaby przypuszczać. W tamtym momencie wszystko było na swoim miejscu – w jakiś
pokrętny sposób, choć w ogóle nie sądziła, że to możliwe. Skupiała się
przede wszystkim na Carlisle’u, mając wrażenie, że jego obecność pomagała jej w utrzymaniu
równowagi. Z uporem unikała oglądania na pokój, w którym zostawiła
Joce, ale…
– Zejdźmy
na dół – usłyszała i to wystarczyło, by zwrócić jej uwagę. – Albo przejdźmy
się. Chyba tego potrzebujesz.
W pierwszym
odruchu zapragnęła zapytać o Lawrence’a, ale powstrzymała się. Czuła, że
był w domu i to wystarczyło. Co więcej, naprawdę podobała jej się
perspektywa tego, że tym razem miałby towarzyszyć jej Carlisle. To wciąż nie był
stan, którego oczekiwała, w gruncie rzeczy wciąż mając nadzieję, że tych
dwóch kiedyś się porozumie, ale… na początek wystarczyło.
Skinęła
głową, wciąż nie ufając sobie na tyle, by próbować się odezwać. Kiedy wampir
bez słowa ujął ją za rękę, bez dalszych protestów czy wątpliwości po prostu
ruszyła za nim.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz