9 stycznia 2019

Dwieście cztery

Carlisle
Nie powinien przysłuchiwać się ich rozmowie. Wiedział o tym, ale nie potrafił się powstrzymać, zresztą kwestia prywatności od zawsze była problematyczna, kiedy w grę wchodziły wyostrzone zmysły. Inna sprawa, że wciąż nie mógł zapomnieć, kim tak naprawdę była Beatrycze. Rozsądek podpowiadał mu, że zostawienie nowo narodzonej wampirzycy z kimś, kto praktycznie był człowiekiem, nie należało do najlepszych pomysłów. Co prawda i tak sobie rodziła, ale podejrzewał, że to przede wszystkim dlatego, że Joce mimo wszystko miała w sobie coś z wampira. Co więcej – choć to uprzytomnił sobie z opóźnieniem – nie był w stanie jej wyczuć, a to również o czymś świadczyło. Z przyzwyczajenia patrzył na nią jak na dziecko, ale przecież wciąż była przede wszystkim telepatką. Kto jak kto, ale Licavoli od początku o zdolności swoich dzieci; nic dziwnego, że również mała wiedziała, co zrobić, by mieć szansę swobodnie przebywać przy Beatrycze.
Co nie zmieniało faktu, że w każdej chwili coś mogło pójść nie tak. W ten sposób przynajmniej tłumaczył sobie to, że ostatecznie zawahał się w progu sypialni, w której zniknęła wampirzyca. To, że zostawiła uchylone drzwi, też brzmiało jak swego rodzaju usprawiedliwienie – w tym również na to, że wyraźnie słuchał ich głosy – ale…
– Cóż.
Nie od razu zdecydował się przenieść wzrok na Lawrence’a. Kiedy na niego spojrzał, przekonał się, że wampir jakby od niechcenia oparł się o ścianę, spojrzenie wbijając w sufit. Był dziwnie milczący, choć to wydawało się lepsze od sposobu, w jaki się rzucał i klął, kiedy Beatrycze opowiedziała im o Łowcy. Z drugiej strony, nienaturalnie spokojny L. również nie wróżył niczego dobrego, a przynajmniej takie wrażenie miał Carlisle. Ojciec zdążył przez wieki zrobić tyle głupich rzeczy, że był skłonny spodziewać się po nim niemalże wszystkiego.
Ale w tamtej chwili wyglądał na spokojnego, zresztą i w większości przypadków, kiedy gdzieś obok była Beatrycze. Carlisle zauważył to już wcześniej, ale zwłaszcza od czasu powrotu z Chianni, ta zależność była jeszcze wyraźniejsza. Może nie powinno go to dziwić, ale mimo wszystko tak było, tym bardziej że nie potrafił przyzwyczaić się do obecności tej dwójki. Kiedy kobieta była człowiekiem i niczego nie pamiętała, to jeszcze miało sens i podświadomie patrzył na nią jak na ewentualną siostrę Eleny, którą należało chronić. Już wtedy obserwowanie jej z Lawrence’em było dziwne, z kolei teraz…
Wciąż nie miał pewności, czego się spodziewać. Nie po tym wampirze.
Więc po prostu milczał, zresztą jak i Lawrence, ale to na dłuższą metę wydawało się najlepszym rozwiązaniem. Tak przynajmniej sądził do momentu, w którym zorientował się, o czym rozmawiały Beatrycze i Jocelyne. Odkąd Razjel przyprowadził małą, jasne było, że wydarzyło się coś niedobrego, ale nie przypuszczał, że sprawy mogłyby zabrnąć aż tak daleko. Słuchanie o zdolnościach dziewczyny wciąż było co najmniej trudne, choć to nie tak, że w nie nie wierzył. Zdecydowanie nie potrafiłby spojrzeć na Joce jak na wariatkę, nawet jeśli niektóre rzeczy, o których mówiła, brzmiały niedorzecznie. Sęk w tym, że były prawdziwe – obecność w pełni żywej, rozmawiającej z nią Beatrycze, mówiła sama za siebie.
Problem polegał na tym, że słowa Jocelyne nie czyniły niczego prostszym. Kolejny raz miał wrażenie, że ostatnie wydarzenia podważają wszystko, w co wierzył… właściwie od zawsze. Do tej pory pamiętał reakcję Alessi, kiedy ta obruszyła się na samą wzmiankę o tym, że wampiry mogłyby być pozbawione duszy. Kiedy chodziło o kwestię wiary, od blisko wieku – a więc przez cały ten czas od chwili poznania Licavolich i Miasta Nocy – trwali w swego rodzaju impasie. Każde z nich trwało przy swoim, a Carlisle w dość pobłażliwy sposób podchodził do tego, co mówiono o więzi, nawet jeśli nie mógł podważyć istnienia tego dziwnego współodczuwania między niektórymi parami. Prawdziwości kropli astralnych czy poróżowania w snach również, ale wciąż nie utożsamiał tego z duszą.
Teraz z kolei była jeszcze Joce, nie wspominając o stanie, w którym nagle utknęła Renesmee. Jak miał to rozumieć? O granicy, na której podobno trwała Jocelyne, nie wspominając. To, co mówiła, było zbyt prawdziwe i przerażające zarazem, by udawać, że nie miało znaczenia.
Chwilami sam nie miał pewności, w co wierzyć. Co więcej, coraz częściej miał wrażenie, że rozumiał, dlaczego większość tych, których znał, zwracała się właśnie do Selene. Wiara w nią wydawała się prosta – w kochająca boginię księżyca, która miałaby sprzyjać wszystkim dzieciom nocy. To brzmiało tak, jakby ta istota była w stanie patrzeć przez palce na wszystkie złe rzeczy, które miały miejsce. Jakby faktycznie wybaczała, przyjmując wszystko, co leżało w wampirzej naturze – picie krwi i to, że którekolwiek z nich mogłoby zabić.
To brzmiało pięknie, ale właśnie dlatego wzbudzało jego wątpliwości. Dla kogoś, kto od wieków robił wszystko, byleby zapłacić za to, kim się stał, myśl o kimś takim jak Selene, była nie do pojęcia.
Nie miał pewności, jak długo to wszystko trwało. Milczenie się przeciągało, ale to nie cisza była jego największym problemem. Wciąż słyszał drżący głos Joce, kiedy ta w pośpiechu wyrzucała z siebie kolejne słowa, wyraźnie mając problem z tym, żeby się uspokoić. Z drugiej strony, przynajmniej ten jeden raz nie zamykała się przed nimi wszystkimi w pokoju, tylko wprost zwierzała obejmującej ją wampirzycy.
Bezwiednie przesunął się bliżej, jednak decydując zajrzeć do środka. Na moment zamarł, co najmniej wytrącony z równowagi Beatrycze z Joce w ramionach. W pierwszym odruchu drgnął, znów mimowolnie myśląc o tym, że przecież miał do czynienia z nowo narodzoną. Dopiero po chwili mimowolnie się rozluźnił, uprzytomniając sobie, że wampirzyca zdecydowanie nie wyglądała jak ktoś ogarnięty morderczym szałem. Wręcz przeciwnie – wyglądała łagodnie i spokojnie, czego nigdy nie powiedziałby o Elenie, ale w przypadku Beatrycze wydawało się czymś naturalnym. Kołysała się delikatnie, podczas gdy Joce ufnie się do niej tuliła, nagle przypominając mu dziecko bardziej niż do tej pory.
Najbardziej jednak poraził go widok wampirzycy właśnie w takiej sytuacji – z tą drobną, pod wieloma względami podobną do niej dziewczyną. Tak mogłaby wyglądać Beatrycze, gdyby kiedykolwiek wydała na świat córkę i mogła się nią zaopiekować.
Uśmiechnął się mimowolnie. To już i tak nie miało znaczenia, ale gdyby kilka wieków temu sprawy przybrały inny obrót…
Westchnął w duchu. Esme miała rację, kiedy rozmawiał z nią o matce jeszcze w Chianni, gdy dopiero oswajał się z myślą o powrocie i wampiryzmie Beatrycze – w pełni świadomej, skoro odzyskała wspomnienia. To już nie był ten moment, w którym potrzebował rodziców, a przynajmniej nie w taki sposób, jak za ludzkiego życia. Zbyt wiele czasu minęło, nie wspominając o tym, że przez podobieństwo do Eleny, to on czuł się odpowiedzialny za tę kobietę. Co nie zmieniało faktu, że wciąż pozostawała kimś mu bliskim, kogo wcześniej nie miał okazji poznać, chociaż naturalnie chciał. Sytuacja była abstrakcyjna, ale już nie czuł potrzeby, by natychmiast się wycofać. Przeciwnie – choćby obserwowanie Beatrycze w takiej sytuacji i wyciąganie wniosków, pozwalało mu ją poznać.
Tylko tyle i aż tyle.
– Zaśpiewaj mi coś, proszę…
Głos Joce zabrzmiał inaczej, o wiele spokojniej i bardziej sennie niż do tej pory. Carlisle wyczuł ruch za plecami, co uprzytomniło mu, że gdzieś obok wciąż był Lawrence, choć z tego wszystkiego prawie zdążył o nim zapomnieć. Poczuł się co najmniej zmieszany, gdy uprzytomnił sobie, że od dłuższej chwili tkwił w miejscu, w zdecydowanie zbyt otwarty sposób obserwując te dwie. Co więcej, L. przez cały ten czas przyglądał się jemu i to wystarczyło, by Carlisle zaczął się po nim spodziewać jakiejkolwiek złośliwej uwagi albo… czegokolwiek innego.
Z tym, że nic podobnego nie miało miejsca. Wampir po prostu wyprostował się z neutralnym, obojętnym wyrazem twarzy.
– Posłuchaj sobie, jeśli się zgodzi. Śpiewająca Beatrycze to… coś niezwykłego – stwierdził, wzruszając ramionami. – A ja idę znaleźć kogoś, kogo będę mógł z czystym sumieniem doprowadzić do szału. Nie, nie rozwalimy domu. Chyba.
I wraz z tymi jakże pocieszającymi słowami, po prostu sobie poszedł.
Carlisle w milczeniu odprowadził go wzrokiem, przez moment sam niepewny, w jaki sposób powinien się zachować. Mam rozumieć, że ten jeden raz mnie nie chcesz doprowadzić do szału mnie?, pomyślał z powątpiewaniem, ale w tamtej chwili nawet gdyby chciał zapytać o to na głos, nie miałby po temu okazji. Lawrence oddalił się zbyt szybko, w pośpiechu znikając gdzieś na schodach.
Westchnął, gdy uprzytomnił sobie, że został w korytarzu sam. Prawie, bo jego uwaga wciąż uciekała ku Beatrycze i Jocelyne, chociaż nagle zwątpił w to, co powinien ze sobą zrobić. Chwilę wahał się, zastanawiając, czy gdyby tak po prostu wszedł do pokoju, to byłoby właściwe. Nie pomyślałaby, że mógłby ją kontrolować? Przecież to nie było tak, że chciał patrzeć jej na ręce, choć i to wydałoby się uzasadnione. Beatrycze nie sprawiała wrażenia kogoś, kto potrafiłby chować urazę, ale mimo wszystko…
A potem usłyszał jej głos i wszystko inne przestało mieć jakiekolwiek znaczenie.
Beatrycze
Przebywanie z Joce było proste. Robiła to przecież od zawsze, nawet po tym, jak dziewczyna przestała być świadoma otaczających ją istot. Beatrycze nie potrafiła zliczyć, ile czasu to naprawdę spędziła przy łóżku dziewczyny, gdy ta zasypiała albo później, kiedy jej dar zaczął wymykać się spod kontroli. Co prawda zdecydowanie nie mogła powiedzieć, że wystarczająco poznała świat umarłych, a tym bardziej że była w stanie przeprowadzić przez niego Jocelyne, ale widziała i rozumiała dość.
Wystarczająco, by poczuć dziwną mieszankę strachu i gniewu, gdy dotarło do niej, co były gotowe uczynić tamte dusze. Wielu z nich nie rozumiało albo gubiło się we własnej śmierci, ale to niczego nie zmieniało. Przynajmniej Beatrycze nie potrafiła ot tak przyjąć do wiadomości tego, ze mogliby tak po prostu skrzywdzić akurat tę dziewczynę.
Nie mieli prawa.
Z tym, że nie była w stanie zrobić niczego. Mogła co najwyżej tulić do siebie roztrzęsioną Joce, kołysać ją i składać obietnice, o których obie wiedziały, że nie miały racji bytu – przynajmniej teoretycznie. Co prawda Beatrycze czuła się na tyle zdeterminowana, by w razie potrzeby zacząć szukać sposobu na dosięgnięcie umarłych. Mściwość nigdy nie leżała w jej naturze, ale w tamtej chwili pragnęła właśnie tego: zrobić wszystko, byleby pokazać tym, którzy mieli złe intencje, że zbliżanie się do jej małej nekromantki było najgorszym pomysłem, na jaki mogliby wpaść.
Zamknęła oczy, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że gdyby Joce w nie spojrzała, doszukałaby czegoś, czego nie powinna. Te emocje wciąż wytrącały ją z równowagi, zbyt intensywne, by zdołała je zignorować. Może to wiązało się z wampiryzmem, a może z czymś innym, jednak to w gruncie rzeczy nie było ważne. Przez moment poczuła się co najmniej niepewnie, zwłaszcza gdy uprzytomniła sobie, że nadmiar emocji mógł okazać się niebezpieczny. Gdyby przypadkiem zrobiła krzywdę Joce…
Właśnie wtedy doszła do niej prośba dziewczyny i to wystarczyło, by wszelakie wątpliwości po prostu zniknęły.
– Zaśpiewać? – powtórzyła cicho.
Joce wygodniej ułożyła się w jej ramionach. Wyglądała, jakby próbowała ułożyć się w najwygodniejszej pozycji do spania, choć Beatrycze szczerze wątpiła, by w twardych, lodowatych objęciach wampira, coś podobnego w ogóle było możliwe. Wciąż obawiała się, że Jocelyne z tego wszystkiego jeszcze się przez nią rozchoruje, ale nie potrafiła ot tak zmusić się do puszczenia jej.
– Mhm… Czasem dla mnie śpiewałaś – przypomniała cicho Joce. – Pamiętam to.
Beatrycze przez moment zapragnęła się roześmiać, na dodatek w zdecydowanie nie radosny sposób. Wręcz przeciwnie, zwłaszcza że aż za dobrze pamiętała, co zwykle śpiewała dziewczynie do snu. Słowa klątwy, która teraz mogła okazać się bardziej niebezpieczna niż do tej pory, zdecydowanie nie nadawały się na kołysankę. Tym bardziej nie pojmowała, dlaczego w ogóle przyszło jej do głowy, że mogłaby nucić je dziecku, ale teraz to już nie miało znaczenia.
Mocniej zacisnęła powieki. Czy w ogóle znała coś innego? Wspomnienia ludzkiego życia już dawno się zatarły, ale wciąż była świadoma, że kiedyś lubiła śpiewać. I znała sporo piosenek, teraz już pewnie zapomnianych, ale…
Och, jak mogłaby odmówić swojej małej nekromantce?
Gdy na targ zechcesz w Scarborough wejść
Tam gdzie pieprz, rozmaryn i mak
Pewnemu chłopcu przypomnij mnie
Co miłości wykradł mi kwiat
Wyczuła, że Joce drgnęła, co najmniej zaskoczona. Mimowolnie uśmiechnęła się, wciąż nie przestając przeczesywać palcami jasnych loków dziewczyny. Kołysała ją miarowo, całą uwagę poświęcając temu, by przypomnieć sobie kolejne słowa.
Kiedy jeszcze była w ciąży, naiwnie wierząc, że będzie miała choć kilka lat, by nacieszyć się mającym przyjść na świat dzieckiem, często wyobrażała sobie, że mogłaby usypiać je do kołysanek, które znała. Chciała tego tym bardziej, że nie przypominała sobie, by Ariadna kiedykolwiek to robiła. Może kiedy były małe, o ile kiedykolwiek poświeciła jej, Leanie czy Cassandrze dość czasu, by okazać im ciepło. Możliwe, że kobieta już wtedy wiedziała, że to nie miało sensu, skoro Ciemność prędzej czy później miała je zabrać.
Powiedz niech zrobi mi kaftan ze lnu
Tam gdzie pieprz, rozmaryn i mak
Nietknięty igłą, bez żadnych szwów
Wtedy pokocham go jeszcze raz
Chociaż nie sądziła, że będzie do tego zdolna, uśmiechnęła się. Pokochać jeszcze raz… Może coś w tym było. Chociaż nie sądziła, że to możliwe, po powrocie wciąż uczyła się wszystkiego na nowo – zwłaszcza czuć.
Wampiryzm jednak miał swoje plusy. Sposób, w jaki odbierała emocje, z pewnością był jednym z nich, choć ta intensywność kolejnych odczuć z równym powodzeniem mogła okazać się zabójcza.
Powiedz niech znajdzie mi pszeniczny łan
Tam gdzie pieprz, rozmaryn i mak
Pośrodku głębiny wśród morskich fal
Wtedy pokocham go jeszcze raz
Wyczuła, że Jocelyne znacznie się rozluźniła. Może doszło do tego już wcześniej, ale to w gruncie rzeczy nie było ważne. Liczyło się, że ta w końcu przestała płakać, nagle o wiele spokojniejsza. To było tak, jakby śpiew miał szansę zmienić wszystko na lepsze, choć Beatrycze doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że to wyłącznie wrażenie – piękne i kuszące, ale nic ponadto. Żadna piosenka nie była w stanie w cudowny sposób sprawić, by problemy przestały mieć znaczenie, ale to nie znaczyło, że nie należało próbować.
Spuściła wzrok. W zamyśleniu pogładziła Joce po policzku, przy odgarniając dziewczynie jasne loczki z twarzy. Była drobna, delikatna i wciąż przypominała Beatrycze anioła, co na dłuższą metę wydawało się mieć sens. Dla niej na pewno takim była – kimś, kto wyrwał ją z objęć samej Ciemności.
Powiedz niech zrówna go sierpem ze szkła
Tam gdzie pieprz, rozmaryn i mak
Gdy zapadnie noc lecz przed końcem dnia
Wtedy pokocham go jeszcze raz*
Na końcu już prawie szeptała, gdy dotarło do niej, że zaczynał łamać jej się głos. Ostrożnie poluzowała uścisk wokół Jocelyne, po miarowym oddechu dziewczyny poznając, że ta jednak zasnęła albo była tego bliska. Nie wyczuła żadnych protestów, kiedy ostrożnie ułożyła Joce na łóżku, by było jej wygodniej. Zdążyła zaledwie okryć ją pościelą, kiedy z całą mocą dotarło do niej, że ochrona, którą dotychczas otaczała się telepatka, ostatecznie straciła na znaczeniu.
Gwałtownie zaczerpnęła powietrza do płuc. To był zły pomysł, o czym przekonała się w chwili, w której dosłownie uderzył w nią słodki zapach krwi – mniej kuszący i intensywny niż czysta ludzka krew, jaką miała okazję poczuć w Chianni, ale jednak obecny. Beatrycze przez krótką chwilę poczuła się tak, jakby zderzyła się ze ścianą. Zamarła, po czym błyskawicznie poderwała się na równe nogi, dziwnie suchymi oczyma wpatrując w zwiniętą na pościeli Joce. Nie powinnam…, pomyślała, ale ta myśl rozproszyła się i uciekła z jej umysły, zanim zdążyła ją dokończyć, a co dopiero zrozumieć.
Odskoczyła od łóżka jak poparzona, nerwowo zaciskając dłonie w pieści. Dotarło do niej, że drżała i to o wiele intensywniej niż jej mała podopieczna, kiedy jeszcze mogła trzymać dziewczynę w ramionach. Cała pewność siebie gdzieś uleciała, pozostawiając po sobie tylko i wyłącznie narastające wątpliwości. To oraz pragnienie, które…
– Beatrycze.
Zesztywniała, gdy ktoś wypowiedział jej imię. Kiedy chwilę później poczuła, że czyjeś dłonie zaciskają się na jej ramionach, wzdrygnęła się i błyskawicznie odwróciła, skutecznie wyrwana z zamyślenia. Bezceremonialnie wpadła w ramiona stojącej tuż za nią osobie, nie ufając sobie na tyle, by dalej biernie tkwić przy łóżku Joce. Chciała jak najszybciej wyjść z sypialni, ale… nie potrafiła.
Przez moment była gotowa przysiąc, że to Lawrence jak zwykle za nią podążał, kontrolując każdy jej ruch, ale to nie było tak. Przynajmniej nie wyobrażała sobie, by to akurat L. zesztywniał tylko dlatego, że mogłaby szukać pocieszenia w jego objęciach. To pozwoliło jej się skupić na tyle, by uprzytomniła sobie, że właśnie tuliła się do Carlisle’a. Jakby tego było mało, wampir odwzajemnił uścisk i to nie w sposób, który sugerowałby, że chciałby ją po prostu powstrzymać przed zrobieniem czegoś, czego później mogłaby żałować. Co prawda pociągnął ją za sobą, przymuszając do wyjścia z pokoju, ale pozwoliła mu na to, wciąż skupiona przede wszystkim na sposobie, w jaki ją trzymał.
Zawahała się, wciąż oszołomiona. Zapach krwi ją rozpraszał, skutecznie potęgując mętlik w głowie, jakby mało było, że już wcześniej dosłownie miotała się przez nadmiar emocji. Teraz wszystko skomplikowało się jeszcze bardziej, choć nie sądziła, że to możliwe.
Jak długo słyszał? Nie miała pewności, dlaczego to było dla niej takie ważne, ale nie mogła powstrzymać się przed zadaniem sobie samej tego pytania. Z jednej strony obawiała się odpowiedzi, ale z drugiej…
– Zasnęła – powiedziała cicho, nie będąc w stanie znieść przeciągającego się milczenia. To były pierwsze słowa, które przyszły jej do głowy. – To chyba dobrze, prawda?
– Nic jej nie będzie. – Chociaż nie miała pewności, na ile szczere były słowa Carlisle’a, momentalnie mu uwierzyła. – A ty? Dobrze się czujesz?
Wiedziała o co pytał. Zawahała się, przez moment skupiając przede wszystkim na wciąż dającym jej się we znaki pieczeniu w gardle. Wciąż miała wrażenie, że balansowała gdzieś na granicy, w każdej chwilo mogąc posunąć się za daleko, ale coś w dotyku obejmującego ją wampira dodawało jej pewności siebie. Nie pozwoliłby jej na to.
– Już wszystko jest w porządku.
W chwili, w której wypowiedziała te słowa, uprzytomniła sobie, że są bardziej prawdziwe, aniżeli mogłaby przypuszczać. W tamtym momencie wszystko było na swoim miejscu – w jakiś pokrętny sposób, choć w ogóle nie sądziła, że to możliwe. Skupiała się przede wszystkim na Carlisle’u, mając wrażenie, że jego obecność pomagała jej w utrzymaniu równowagi. Z uporem unikała oglądania na pokój, w którym zostawiła Joce, ale…
– Zejdźmy na dół – usłyszała i to wystarczyło, by zwrócić jej uwagę. – Albo przejdźmy się. Chyba tego potrzebujesz.
W pierwszym odruchu zapragnęła zapytać o Lawrence’a, ale powstrzymała się. Czuła, że był w domu i to wystarczyło. Co więcej, naprawdę podobała jej się perspektywa tego, że tym razem miałby towarzyszyć jej Carlisle. To wciąż nie był stan, którego oczekiwała, w gruncie rzeczy wciąż mając nadzieję, że tych dwóch kiedyś się porozumie, ale… na początek wystarczyło.
Skinęła głową, wciąż nie ufając sobie na tyle, by próbować się odezwać. Kiedy wampir bez słowa ujął ją za rękę, bez dalszych protestów czy wątpliwości po prostu ruszyła za nim.
*Polska wersja „Targu w Scarborough” – średniowiecznej, chyba najbardziej znanej angielskiej ballady. Słowa zaczerpnięte stąd [KLIK], aczkolwiek najbliższy mem sercu zawsze będzie cover zespołu Leaves Eyes [KLIK].

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa