11 stycznia 2019

Dwieście pięć

Beatrycze
– Lepiej ci?
Skinęła głową. Na dłuższą metę tak było, a przynajmniej za dobry znak uznała to, że już nie czuła potrzeby, by rzucić się Jocelyne do gardła. Co prawda jej zapach wciąż był aż nazbyt wyraźny w jej wspomnieniach, ale ginął pośród słodyczy innych, należących do przebywających w domu wampirów. No i Rafaela, bo to demon okazał się najbardziej charakterystyczny. Różnica polegała na tym, że zamiast kusić albo być jej obojętnym, miał w sobie coś, co jasno dawało wszystkim wokół do zrozumienia, że lepiej byłoby trzymać się z daleka. Podejrzewała, że to jak reakcja obronna, ale wolała się nad tym nie zastanawiać.
Nie widziała Lawrence’a, ale nie sądziła, żeby wychodził. Nie miał powodów, by po raz kolejny zostawiać ją samą, a przynajmniej miała taką nadzieję. Chyba zabiłaby go, gdyby nagle znów coś głupiego przyszło mu do głowy. Wciąż nie miała pewności, w jaki sposób reagował na całą tę sytuację z Łowcą. Jak długo sprowadzało się to do tego, że zamierzał chodzić za nią krok w krok, mogła to przyjąć, ale gdyby znów ewakuował się, by na własną rękę szukać odpowiedzi – choćby tak jak wtedy, gdy zwrócił się do Amelie…
Nie chciała o tym myśleć. To zresztą okazało się proste, bo jej myśli raz po raz rozpraszało pragnienie. Wiedziała, że tak będzie – niemalże na każdym kroku przekonywała się, że jednak najważniejsza okaże się krew – ale nie była z tego powodu zadowolona. Nie chodziło tylko o to, że choć przez moment poczuła się jak potencjalne zagrożenie dla Joce, którą przecież tak bardzo chciała chronić. To po prostu nie było dobrym momentem na miotanie się i szukanie sobie potencjalnej ofiary.
Gdyby była w domu albo apartamentowcu, w tamtej chwili najpewniej zrobiłaby to, co już raz przy Lawrence’ie – poszła prosto do kuchni, starając kontrolować się na tyle długo, by przynajmniej przelać ludzką krew z woreczka do jakiejś szklanki i znów nie skończyć jak postać żywcem wyrwana z horroru. Wiedziała, że w domu Cullenów również doszukałaby się posoki w lodówce – choćby tylko przez wzgląd na Cammy’ego i Aldero – ale nie potrafiła się przemóc, by pójść jej poszukać. Nie przy Carlisle’u, nie wspominając o tym, że kiedy ostatnim razem przeglądała się w lustrze, doszukała się pierwszych złotych cętek, łagodnie przebijających przez rubinową barwę. Może to sobie wyobraziła, ale pragnęła trzymać się nadziei, że prędzej czy później w końcu przestanie czuć się jak potwór za każdym razem, gdy widziała swoje oczy.
Przystanęła u stóp schodów, z powątpiewaniem wodząc wzrokiem dookoła. Słyszała głosy z salonu, ale nie ciągnęło ją, by dołączyć do pozostałych – zwłaszcza że te należały do Eleny i Rafaela. Nie miała nic przeciwko demonowi, ale to właśnie jego obecność ją powstrzymała. Och, tak, w końcu!, pomyślała, z trudem powstrzymując uśmiech. Pamiętała rozmowę na dachu i swoje zapewnienia, kiedy mimochodem wspomniał o jego relacjach z Eleną. Wiedziała, że prędzej czy później się porozumieją, a skoro do tego doszło…
– Chodź – usłyszała i to wystarczyło, żeby wyrwać ją z zamyślenia.
Zauważyła, że Carlisle spoglądał w tym samym kierunku, co i ona. Po wyrazie jego twarzy nie była w stanie jednoznacznie stwierdzić, co takiego sobie myślał, chociaż bywał pewna, że sporo wysiłku kosztowało go to, by zignorować fakt, że jego córka kolejny raz przesiadywała z demonem. W efekcie Beatrycze nawet się nie zawahała, kiedy wampir jak gdyby nigdy nic ujął ją za rękę, ciągnąć w zupełnie innym kierunku. W tamtej chwili mimowolnie zaczęła zastanawiać się nad tym, czy to ona wyglądała na kogoś, kto potrzebował spaceru, czy może ta wymówka jednak dotyczyła Carlisle’a.
Kątem oka zauważyła ruch, a chwilę później w zasięgu jej wzroku pojawiła się Esme. Wampirzyca wyszła z kuchni, w rękach nerwowo obracając parujący kubek.
– Co z Joce? – zapytała natychmiast, wyraźnie zmartwiona.
– Uspokoiła się przy Beatrycze – zapewnił pośpiesznie Carlisle, rzucając żonie blady uśmiech. Nawet słowem nie wspomniał, co tak naprawdę spotkało dziewczynę, ale Beatrycze i tak podejrzewała, że wiedział. – Na razie śpi.
Esme odetchnęła.
– Tyle dobrego – stwierdziła. Wzrok wbiła we wciąż obracane w dłoniach naczynie. – Zaniosę jej to. Może później będzie chciała albo… Wychodzicie? – dodała po chwili, unosząc brwi.
– Tylko na chwilę. Tutaj, w pobliżu – zapewnił, ale wampirzyca i tak potrząsnęła głową.
– Ale Rafael mówił…
– Będziemy w pobliżu – powiedział, siląc się na uspokajający ton. – Wiem, jak wygląda sytuacja, tyle że… nie możemy przez cały czas siedzieć w domu – dodał, a jego spojrzenie jak na zawołanie powędrowało ku Beatrycze.
Wampirzyca wciąż wyglądała na chętną, żeby zaprotestować, ale ostatecznie tego nie zrobiła. Rozmyśliła się w chwili, w której również przyjrzała się Trycze; w jej oczach jak na zawołanie pojawiło się zrozumienie.
Świetnie. Więc teraz wyglądam jak siódme nieszczęście?, pomyślała mimochodem. Wiedziała, że kolor oczu zmieniał się, gdy w grę wchodził głód. Najwyraźniej i tym razem aż nazbyt wyraźnie było po niej widać, że mogłaby mieć… mały problem.
– Przynajmniej wy bądźcie pod telefonem – poprosiła cicho Esme. – Ja… martwię się.
W odpowiedzi Carlisle rzucił coś na temat wyjścia co najwyżej na trzydzieści minut, ale Beatrycze właściwie już nie słuchała. W zamian uciekła wzrokiem gdzieś w bok, próbując ukryć uśmiech i uniknąć niezręczności, gdyby zbyt otwarcie przyglądała się tej dwójce, kiedy wampir przesunął się na tyle blisko żony, by móc ją uściskać i pocałować.
Dalej czuła się dziwnie oszołomiona i szczęśliwa zarazem, kiedy w końcu znaleźli się przed domem. Chłodne powietrze miało w sobie coś kojącego, zwłaszcza że nigdzie w pobliżu nie czuła obecności jakiegokolwiek człowieka. Powiodła wzrokiem dookoła, w milczeniu spoglądając na ośnieżoną okolicę i rosnące w pobliżu drzewa. W tym miejscu mimo wszystko czuła się pewniejsza niż w apartamentowcu czy domku, który planowali urządzić z Lawrence’em. Co prawda wampir wydawał się mieć wszystko pod kontrolą, więc nie miała wrażenia, że przy pierwszej okazji mogłaby rozerwać komuś tętnicę, ale to i tak nie było takie proste. Bliskość lasu miała o wiele więcej plusów, aniżeli ciepłokrwiste sąsiedztwo.
– Cóż… Więc polujemy, tak? – zapytała jakby od niechcenia, powoli zaczynając mieć dość przeciągającego się milczenia.
– Uznałem, że to dobry pomysł. Nie miej mi tego za złe – dodał przepraszającym tonem Carlisle – ale zwłaszcza teraz, gdy w domu jest Joce…
– No, tak. – Zaśmiała się nieco nerwowo. – Słyszałeś, prawda?
Wiedziała, że zbiła go z pantałyku, gdy bez zastanowienia zdecydowała się o to zapytać. Nie mogła się powstrzymać, woląc od razu przejść do rzeczy, zwłaszcza że nie miała mu niczego za złe. Może tak było lepiej, tym bardziej że wciąż czuła się wzburzona, a perspektywa rozmowy miała w sobie coś kojącego. Początkowo sądziła, że będzie mogła porozmawiać z Lawrence’em, ale to mogła zrobić w drugiej kolejności. Przy Carlisle’u czuła się równie pewnie, a jakaś jej cząstka wciąż pragnęła z nim przebywać.
Znów poczuła się rozbawiona, czując na sobie wymowne, nieco zmieszane spojrzenie wampira. Miała wrażenie, że gdyby był człowiekiem, może nawet by się zarumienił i to też wydało jej się zabawne. Przynajmniej nie próbował usprawiedliwiać się wyostrzonymi zmysłami albo w jakiś inny sposób, zwłaszcza że tego nie oczekiwała. To nie była rozmowa, którą uważałaby za intymną, przynajmniej na dłuższą metę. Miała zresztą wrażenie, że dla Joce było lepiej, by znów nie zamykała się w pokoju, milcząc jak zaklęta. To było coś, co nawet Beatrycze wydawało się przerastać, na pewno przerażając pod każdym względem, więc co dopiero w obecnej sytuacji musiała czuć ta dziewczyna?
– Tak… Cóż, tak – przyznał z opóźnieniem Carlisle, ostrożnie dobierając słowa. – To nie tak, że cię kontroluję, ale…
– Skąd pomysł, że odbiorę to jako kontrolę? – Uniosła brwi. – Poczułabym się dziwniej, gdybyście traktowali mnie jak kogoś, kto świetnie sobie radzi z tym, kim się stał. Wiem, że… to trochę potrwa – dodała, ostrożnie dobierając słowa. Westchnęła przeciągle. – Mówiłam ci już o tym w Chianni, ale powtórzę: obserwowałam. Dość długo, by zorientować się, że wampiryzm bywa niebezpieczny.
Na dłuższą chwilę zapanowała cisza. Patrzył na nią dziwnie, jakby intensywnie się nad czymś zastanawiając – prawie jak wtedy w domu Licavolich, gdy próbowała uporządkować wszystko, co wiedziała o sobie, Ciemności i Ophelii. Pamiętała wyraz jego twarzy, kiedy tak po prostu stwierdziła, że przez te wszystkie lata mogłaby być gdzieś obok, przyswajając wszystko to, co działo się dookoła. Nie mogła trwać przy nich tyle, ile oczekiwała, ale wciąż rozumiała dość, by nie być zaskoczoną tym, że ktoś mógłby patrzeć jej na ręce.
– To wciąż dla mnie… wyjątkowo trudne – oznajmił, a Beatrycze westchnęła, przez krótką chwilę mając ochotę go uściskać.
Nie żeby sądziła, że w ten sposób mogłaby rozwiązać jakikolwiek problem. Wręcz przeciwnie, zwłaszcza że sama gubiła się w tym, co działo się wokół niej. To przytłaczało, a jeśli dodać do tego wszystkiego Joce i Łowcę…
– Trochę jest. To na pewno – zgodziła się, choć miała wrażenie, że zaczynała pleść od rzeczy. – Sama się gubię. I mam wrażenie, że stoję w miejscu.
Poczuła się dziwnie, gdy tylko wypowiedziała te słowa. To było coś, o czym nie wspominała do tej pory – i to nawet Lawrence’owi. W gruncie rzeczy do chwili, w której wypowiedziała te słowa na głos, nie zdawała sobie sprawy z tego, jakie były prawdziwe. Przez większość czasu w głowie miała mętlik – w tym również emocjonalny – ale dotychczas zwalała to na przemianę. Odkąd wszystko było aż do tego stopnia intensywne i pomieszane, poczucie zagubienia wydawało się czymś w pełni uzasadnionym. Przerażenie, które towarzyszyło jej od chwili, w której dowiedziała się o Łowcy, tym bardziej, ale to wciąż nie było wszystko.
Najgorsze w tym wszystkim było poczucie, że nie miała pojęcia, co zrobić po znalezieniu Ophelii. Gubiła się we własnych zmysłach, pragnieniu i… cóż, rodzinie, choć w końcu ją miała. Miała wrażenie, że wciąż powinna coś zrobić, tym bardziej że problemy tak naprawdę wiązały się z nią, ale to nie było takie proste. Dotarła do Chianni i co dalej? Pamiętała obietnicę, którą złożyła jej przodkini, ale to niczego nie rozwiązywało. Przeciwnie – przynosiło więcej pytań, tym istotniejszych w sytuacji, w której na każdym kroku mogła zginąć. Ophelia nie chciała być znaleziona, poza tym kazała jej czekać, ale Beatrycze nie miała pojęcia na co i dlaczego. Gdzie był w tym sens? I co miała rozumieć pod pojęciem miejsca, od którego wszystko się zaczęło…?
– Beatrycze?
Wzdrygnęła się, w roztargnieniu przenosząc wzrok z powrotem na Carlisle’a. Patrzył na nią w dziwny, przenikliwy sposób, co dało jej do zrozumienia, że już wcześniej musiał próbować zwrócić na siebie jej uwagę. Zamrugała nieco nieprzytomnie, po czym spróbowała wysilić się na pocieszający uśmiech, ale wiedziała, że wyszło jej to – najdelikatniej rzecz ujmując – marnie.
– Ja…
– Pytałem, czy wszystko w porządku – wyjaśnił, bez trudu orientując się, że nie była na tyle uważna, by wcześniej się zorientować. – Nie mam na myśli pragnienia, bo to oczywiste. To raczej… Chociaż nie wiem, czy powinienem – dodał po chwili, nagle jeszcze bardziej speszony.
– Cokolwiek to jest, możesz pytać – oznajmiła bez chwili wahania.
Sądziła, że to właściwe. Jeśli ktoś prócz Lawrence’a miał prawo o cokolwiek pytać, to zdecydowanie jej syn, a przynajmniej tak uważała.
Mimo wszystko nie odpowiedział od razu. Uciekł wzrokiem gdzieś w bok, co dało jej do myślenia, bo nie przypominała sobie, by zazwyczaj zachowywał się w tak pełen napięcia sposób. Z jednej strony mogła się tego spodziewać, zwłaszcza po sytuacji  z Joce, ale i tak…
– Wciąż go słyszysz? To znaczy…
Otworzyła i zaraz zamknęła usta. Jej oczy rozszerzyły się nieznacznie, gdy pojęła, o co tak naprawdę pytał. Albo raczej o kogo, zwłaszcza że wszystko sprowadzało się tylko do jednej istoty.
– Nie. – Zacisnęła usta. Chociaż wiedziała, że w przypadku wampira nie powinno być to możliwe, momentalnie zrobiło jej się zimno. – Nie słyszę ani nie widziałam… Nie tak jak w Chianni – dodała, ciasno obejmując się ramionami. Aż za dobrze pamiętała moment, w którym dostrzegła, że coś zmieniło się w jej odbiciu. Obejmującą ją Ciemność, która… – Ale jakoś nie wątpię, że jest obok.
– Co masz na myśli?
Wzruszyła ramionami.
– Dosięgnął mnie wtedy, na dodatek w tamtym domu. Ophelia… – Urwała, po czym westchnęła, aż nazbyt świadoma, że wspominanie o kimś, kogo poznała w tak abstrakcyjny sposób, było dziwne. – Ophelia – powtórzyła z uporem – powiedziała, że wybrała miejsce, które zbyt mocno naznaczono cierpieniem, by Ciemność mogła kogokolwiek skrzywdzić. Więc nikogo nie zranił, co nie znaczy, że nie mógłby mnie dręczyć. Najwyraźniej po prostu nie chce, tak jak powiedział Rafael.
Wampir spojrzał na nią dziwnie, wciąż się nad czymś zastanawiając. Milczał, przez co poczuła się nieswojo, chociaż nie była pewna czy to dobrze, czy może wręcz przeciwnie.
Poruszając się trochę jak w transie, zrobiła krok naprzód. Wzrok utkwiła w linii drzew, lekko przekrzywiając przy tym głowę.
– Co tak naprawdę powiedział ci Rafael? – usłyszała tuż za plecami. – Skoro jego ojciec jest taki niebezpieczny, to w czym rzecz? To brzmi tak, jakbyśmy nie mieli szans.
Powiedzieć, że taka perspektywa go martwiła, jak nic stanowiłoby niedopowiedzenie. Beatrycze nie była takim stanem rzeczy zaskoczona, aż nazbyt świadoma, jak prezentowała się sytuacja. Kryli się przed czymś, czego nie rozumieli, podczas gdy Ciemność… po prostu była.
– Rafael sądzi, że… chodzi o chaos. Po prostu o chaos – powiedziała w końcu, ostrożnie dobierając słowa. Uśmiechnęła się gorzko, nie mogąc się powstrzymać. – I kiedy myślę o tym teraz, to brzmi sensownie. Poznałam go na tyle, by to wydało mi się prawdopodobne… To, że się nudzi.
– Ciemność… się nudzi.
Skinęła głową, aż nazbyt świadoma, jak niedorzecznie to brzmiało. Albo raczej przerażająco, a podświadomie wciąż szukała w postępowaniu tej istoty czegoś więcej. Myśl o tym, że miałaby uciekać albo umrzeć tylko dlatego, że ktoś miał ochotę na odrobinę rozrywki, doprowadzała ją do szału.
Wciąż o tym myślała, kiedy poczuła uścisk dłoni na ramieniu. Wzdrygnęła się, po czym odwróciła, próbując uśmiechnąć w sposób, który wydałby się bardziej naturalny. Czuła, że wyszło jej to marnie, zwłaszcza że gdy podchwyciła spojrzenie Carlisle’a, przekonała się, że jego zazwyczaj złociste tęczówki pociemniały – i to najpewniej nie za sprawą pragnienia. Martwił się, choć to wydawało najłagodniejszym określeniem tego, co w rzeczywistości czuło każde z nich.
– Chodźmy w końcu czegoś poszukać. Esme niedługo zacznie się przejmować – zasugerował, jak gdyby nigdy nic zmieniając temat. – A swoją drogą… Rozmawiałem z Eleną. O tym, co mi zasugerowałaś – dodał i tym zaskoczył ją na tyle, by choć na chwilę zapomniała o Ciemności.
– Hm… No i co? – zapytała jakby od niechcenia, rzucając mu zaciekawione spojrzenie.
Miała wrażenie, że jego oczy nieznacznie pojaśniały.
– Nie jestem pewien – przyznał z wahaniem. – Ale właśnie zostawiam ich prawie samych, prawda?
Parsknęła, nie mogąc się powstrzymać. To wciąż nie był ten rodzaj porozumienia, którego mogłaby im życzyć, ale na dobry początek musiało wystarczyć. To, że coraz częściej wyczuwała lekkość w takim, jak rozmawiało jej się z Carlisle’em, również uznała za dobry znak. Co prawda wciąż liczyła na to, że w to wszystko wpasuje jeszcze Lawrence’a, ale na dobry początek i tak musiało wystarczyć jej to, co miała na tę chwilę.
I Ophelia, pomyślała mimochodem, pozwalając, by syn w końcu pociągnął ją w stronę lasu. Gdyby Ophelia w końcu dała mi znać, co zrobić, wszystko stałoby się dużo prostsze…
Dallas
Czekała na niego. Tak przynajmniej pomyślał, kiedy dosłownie zmaterializowała się przed nim w chwili, w której ponownie wpadł do kostnicy. Trząsł się cały, z trudem łapiąc oddech, choć ten zdecydowanie nie miał być mu potrzebny do normalnego funkcjonowania.
– Joce…
Coś w sposobie, jaki wydyszał to jedno imię, skutecznie wtrąciło Rosę z równowagi. Zanim Dallas zdążył choćby mrugnąć, dziewczyna skoczyła na niego prawie jak rozjuszona kotka. W następnej sekundzie oberwał w twarz i to na tyle mocno, że aż zatoczył się do tyłu. Zaklął, bynajmniej nie z bólu, bo ten wydawał się czymś abstrakcyjnym, kiedy było się martwym. No, w teorii i pod warunkiem, że chodziło o fizyczne cierpienie. Co nie zmieniało faktu, że Rosa jak na tak drobne stworzenie, miała zadziwiająco dużo siły, a do tego zdołała go zaskoczyć.
– Ty kretynie! Dallas! – dodała takim tonem, jakby te dwa słowa były ze sobą powiązane. – Ty…
Tym razem urwała, jakby zabrakło jej słów. W zamian wpatrywała się w niego rozszerzonymi, lśniącymi podejrzanie oczyma, wyraźnie mając problem z zaplanowaniem nad łzami. Nie widział jej aż tak rozeźlonej nawet wtedy, gdy niemalże zabił Joce, ryzykując życie dziewczyny paradoksalnie właśnie po to, by ją uratować. Pocieszał się tym, że wtedy Rosa najpewniej była w zbyt wielkim szoku, by spróbować go rozszarpać.
Tak czy siak, wyglądała na zdenerwowaną – i to najdelikatniej rzecz ujmując. Już samo to, że rzuciła się na niego z pięściami, o czymś świadczyło. Już nie chodziła za nim, nie prosiła, ale za to patrzyła w sposób sugerujący, że właśnie straciła cierpliwość.
– Poprosiła mnie o to. – Dallas potrząsnął głowa. – Zresztą to teraz nieważne. Joce jest…
– W bezpiecznym miejscu – wycedziła przez zaciśnięte zęby Rosa. – Tylko dlatego tutaj jestem. Miała szczęście, ale… – Dziewczyna urwała, wyraźnie mając problem z tym, żeby dokończyć. – Kiedy ty w końcu dorośniesz, co?
– O co ci…?
– Nawet mnie nie denerwuj! – przerwała mu, bezceremonialnie wchodząc w słowo. Znów wyglądała na chętną, by zacząć się miotać, ale ostatecznie tego nie zrobiła. W zamian nagle zastygła tuż przed nim, blada i nienaturalnie wręcz poważna. To nie była delikatna Rosa, która może i próbowała go umoralniać, ale nic ponadto. Coś się zmieniło, ale wciąż nie miał pewności jak i dlaczego. – Ja… mam tego dość – oznajmiła i to dało mu do myślenia.
– Dość? – powtórzył z powątpiewaniem.
Rosa potrząsnęła głową.
– Ciebie nawet nie powinno tutaj być. Patrzyłam na to przez palce, bo zależy mi na Joce, ale teraz… – Znów zamilkła, po czym uciekła wzrokiem gdzieś w bok. – Sam zmuszasz mnie, żebym to robiła. Obiecałam ją chronić, nie jej jedynej zresztą.
– Też ją chronię – obruszył się, spoglądając na Rosę z niedowierzaniem. – Gdyby nie ja…
– Gdyby nie ty – oznajmiła cicho – nie byłaby bliska śmierci z twojego powodu już… właściwie trzeci raz.
Zacisnął usta, aż nazbyt świadom, co mu wytykała. Może incydent z oknem nie był aż tak groźny, ale to nie było w tamtej chwili ważne. Nie z perspektywy Rosy.
Nie zarejestrował momentu, w którym nagle znalazła się przed nim. Wciąż była blada, a Dallas przez moment pomyślał, że znów spróbuje go uderzyć, ale nic podobnego nie miało miejsca. Wręcz przeciwnie – kiedy się odezwała, jej głos okazał się przede wszystkim poważny.
Co więcej, do Dallasa w oszołomieniu dotarło, że dziewczyna mu groziła.
– Nie zbliżaj się do niej więcej. Dla jej dobra – oznajmiła, starannie dobierając słowa. Nawet nie mrugnęła przy wypowiadaniu kolejnych słów. – Inaczej będę musiała interweniować.
– Jakim prawem…
– Takim, że ją kocham. To moja najlepsza przyjaciółka – powiedziała z naciskiem. – Poza tym istnieją zasady, a ja nie trwam przy Joce bez powody. Jak powiedziałam, ciebie nawet nie powinno tutaj być. Nie chcę cię skrzywdzić, Dallas, ale jeśli będę musiała… Więc po prostu odpuść i daj jej spokój.
Wraz z tymi słowami po prostu zniknęła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa