
Beatrycze
– Lepiej ci?
Skinęła
głową. Na dłuższą metę tak było, a przynajmniej za dobry znak uznała to,
że już nie czuła potrzeby, by rzucić się Jocelyne do gardła. Co prawda jej
zapach wciąż był aż nazbyt wyraźny w jej wspomnieniach, ale ginął pośród słodyczy
innych, należących do przebywających w domu wampirów. No i Rafaela,
bo to demon okazał się najbardziej charakterystyczny. Różnica polegała na tym,
że zamiast kusić albo być jej obojętnym, miał w sobie coś, co jasno dawało
wszystkim wokół do zrozumienia, że lepiej byłoby trzymać się z daleka.
Podejrzewała, że to jak reakcja obronna, ale wolała się nad tym nie
zastanawiać.
Nie
widziała Lawrence’a, ale nie sądziła, żeby wychodził. Nie miał powodów, by po
raz kolejny zostawiać ją samą, a przynajmniej miała taką nadzieję. Chyba
zabiłaby go, gdyby nagle znów coś głupiego przyszło mu do głowy. Wciąż nie
miała pewności, w jaki sposób reagował na całą tę sytuację z Łowcą.
Jak długo sprowadzało się to do tego, że zamierzał chodzić za nią krok w krok,
mogła to przyjąć, ale gdyby znów ewakuował się, by na własną rękę szukać
odpowiedzi – choćby tak jak wtedy, gdy zwrócił się do Amelie…
Nie chciała
o tym myśleć. To zresztą okazało się proste, bo jej myśli raz po raz
rozpraszało pragnienie. Wiedziała, że tak będzie – niemalże na każdym kroku
przekonywała się, że jednak najważniejsza okaże się krew – ale nie była z tego
powodu zadowolona. Nie chodziło tylko o to, że choć przez moment poczuła
się jak potencjalne zagrożenie dla Joce, którą przecież tak bardzo chciała chronić.
To po prostu nie było dobrym momentem na miotanie się i szukanie sobie
potencjalnej ofiary.
Gdyby była w domu
albo apartamentowcu, w tamtej chwili najpewniej zrobiłaby to, co już raz
przy Lawrence’ie – poszła prosto do kuchni, starając kontrolować się na tyle
długo, by przynajmniej przelać ludzką krew z woreczka do jakiejś szklanki i znów
nie skończyć jak postać żywcem wyrwana z horroru. Wiedziała, że w domu
Cullenów również doszukałaby się posoki w lodówce – choćby tylko przez
wzgląd na Cammy’ego i Aldero – ale nie potrafiła się przemóc, by pójść jej
poszukać. Nie przy Carlisle’u, nie wspominając o tym, że kiedy ostatnim
razem przeglądała się w lustrze, doszukała się pierwszych złotych cętek,
łagodnie przebijających przez rubinową barwę. Może to sobie wyobraziła, ale
pragnęła trzymać się nadziei, że prędzej czy później w końcu przestanie
czuć się jak potwór za każdym razem, gdy widziała swoje oczy.
Przystanęła
u stóp schodów, z powątpiewaniem wodząc wzrokiem dookoła. Słyszała
głosy z salonu, ale nie ciągnęło ją, by dołączyć do pozostałych –
zwłaszcza że te należały do Eleny i Rafaela. Nie miała nic przeciwko
demonowi, ale to właśnie jego obecność ją powstrzymała. Och, tak, w końcu!,
pomyślała, z trudem powstrzymując uśmiech. Pamiętała rozmowę na dachu i swoje
zapewnienia, kiedy mimochodem wspomniał o jego relacjach z Eleną.
Wiedziała, że prędzej czy później się porozumieją, a skoro do tego doszło…
– Chodź –
usłyszała i to wystarczyło, żeby wyrwać ją z zamyślenia.
Zauważyła,
że Carlisle spoglądał w tym samym kierunku, co i ona. Po wyrazie jego
twarzy nie była w stanie jednoznacznie stwierdzić, co takiego sobie
myślał, chociaż bywał pewna, że sporo wysiłku kosztowało go to, by zignorować
fakt, że jego córka kolejny raz przesiadywała z demonem. W efekcie
Beatrycze nawet się nie zawahała, kiedy wampir jak gdyby nigdy nic ujął ją za
rękę, ciągnąć w zupełnie innym kierunku. W tamtej chwili mimowolnie
zaczęła zastanawiać się nad tym, czy to ona wyglądała na kogoś, kto potrzebował
spaceru, czy może ta wymówka jednak dotyczyła Carlisle’a.
Kątem oka
zauważyła ruch, a chwilę później w zasięgu jej wzroku pojawiła się
Esme. Wampirzyca wyszła z kuchni, w rękach nerwowo obracając parujący
kubek.
– Co z Joce?
– zapytała natychmiast, wyraźnie zmartwiona.
– Uspokoiła
się przy Beatrycze – zapewnił pośpiesznie Carlisle, rzucając żonie blady
uśmiech. Nawet słowem nie wspomniał, co tak naprawdę spotkało dziewczynę, ale
Beatrycze i tak podejrzewała, że wiedział. – Na razie śpi.
Esme
odetchnęła.
– Tyle
dobrego – stwierdziła. Wzrok wbiła we wciąż obracane w dłoniach naczynie.
– Zaniosę jej to. Może później będzie chciała albo… Wychodzicie? – dodała po
chwili, unosząc brwi.
– Tylko na
chwilę. Tutaj, w pobliżu – zapewnił, ale wampirzyca i tak potrząsnęła
głową.
– Ale
Rafael mówił…
– Będziemy w pobliżu
– powiedział, siląc się na uspokajający ton. – Wiem, jak wygląda sytuacja, tyle
że… nie możemy przez cały czas siedzieć w domu – dodał, a jego
spojrzenie jak na zawołanie powędrowało ku Beatrycze.
Wampirzyca
wciąż wyglądała na chętną, żeby zaprotestować, ale ostatecznie tego nie
zrobiła. Rozmyśliła się w chwili, w której również przyjrzała się
Trycze; w jej oczach jak na zawołanie pojawiło się zrozumienie.
Świetnie.
Więc teraz wyglądam jak siódme nieszczęście?, pomyślała mimochodem. Wiedziała,
że kolor oczu zmieniał się, gdy w grę wchodził głód. Najwyraźniej i tym
razem aż nazbyt wyraźnie było po niej widać, że mogłaby mieć… mały problem.
– Przynajmniej
wy bądźcie pod telefonem – poprosiła cicho Esme. – Ja… martwię się.
W
odpowiedzi Carlisle rzucił coś na temat wyjścia co najwyżej na trzydzieści
minut, ale Beatrycze właściwie już nie słuchała. W zamian uciekła wzrokiem
gdzieś w bok, próbując ukryć uśmiech i uniknąć niezręczności, gdyby
zbyt otwarcie przyglądała się tej dwójce, kiedy wampir przesunął się na tyle
blisko żony, by móc ją uściskać i pocałować.
Dalej czuła
się dziwnie oszołomiona i szczęśliwa zarazem, kiedy w końcu znaleźli
się przed domem. Chłodne powietrze miało w sobie coś kojącego, zwłaszcza
że nigdzie w pobliżu nie czuła obecności jakiegokolwiek człowieka.
Powiodła wzrokiem dookoła, w milczeniu spoglądając na ośnieżoną okolicę i rosnące
w pobliżu drzewa. W tym miejscu mimo wszystko czuła się pewniejsza
niż w apartamentowcu czy domku, który planowali urządzić z Lawrence’em.
Co prawda wampir wydawał się mieć wszystko pod kontrolą, więc nie miała
wrażenia, że przy pierwszej okazji mogłaby rozerwać komuś tętnicę, ale to i tak
nie było takie proste. Bliskość lasu miała o wiele więcej plusów, aniżeli
ciepłokrwiste sąsiedztwo.
– Cóż… Więc
polujemy, tak? – zapytała jakby od niechcenia, powoli zaczynając mieć dość
przeciągającego się milczenia.
– Uznałem,
że to dobry pomysł. Nie miej mi tego za złe – dodał przepraszającym tonem
Carlisle – ale zwłaszcza teraz, gdy w domu jest Joce…
– No, tak.
– Zaśmiała się nieco nerwowo. – Słyszałeś, prawda?
Wiedziała,
że zbiła go z pantałyku, gdy bez zastanowienia zdecydowała się o to
zapytać. Nie mogła się powstrzymać, woląc od razu przejść do rzeczy, zwłaszcza
że nie miała mu niczego za złe. Może tak było lepiej, tym bardziej że wciąż
czuła się wzburzona, a perspektywa rozmowy miała w sobie coś
kojącego. Początkowo sądziła, że będzie mogła porozmawiać z Lawrence’em,
ale to mogła zrobić w drugiej kolejności. Przy Carlisle’u czuła się równie
pewnie, a jakaś jej cząstka wciąż pragnęła z nim przebywać.
Znów
poczuła się rozbawiona, czując na sobie wymowne, nieco zmieszane spojrzenie
wampira. Miała wrażenie, że gdyby był człowiekiem, może nawet by się zarumienił
i to też wydało jej się zabawne. Przynajmniej nie próbował usprawiedliwiać
się wyostrzonymi zmysłami albo w jakiś inny sposób, zwłaszcza że tego nie
oczekiwała. To nie była rozmowa, którą uważałaby za intymną, przynajmniej na
dłuższą metę. Miała zresztą wrażenie, że dla Joce było lepiej, by znów nie
zamykała się w pokoju, milcząc jak zaklęta. To było coś, co nawet
Beatrycze wydawało się przerastać, na pewno przerażając pod każdym względem,
więc co dopiero w obecnej sytuacji musiała czuć ta dziewczyna?
– Tak… Cóż,
tak – przyznał z opóźnieniem Carlisle, ostrożnie dobierając słowa. – To
nie tak, że cię kontroluję, ale…
– Skąd
pomysł, że odbiorę to jako kontrolę? – Uniosła brwi. – Poczułabym się dziwniej,
gdybyście traktowali mnie jak kogoś, kto świetnie sobie radzi z tym, kim
się stał. Wiem, że… to trochę potrwa – dodała, ostrożnie dobierając słowa.
Westchnęła przeciągle. – Mówiłam ci już o tym w Chianni, ale
powtórzę: obserwowałam. Dość długo, by zorientować się, że wampiryzm bywa
niebezpieczny.
Na dłuższą
chwilę zapanowała cisza. Patrzył na nią dziwnie, jakby intensywnie się nad
czymś zastanawiając – prawie jak wtedy w domu Licavolich, gdy próbowała
uporządkować wszystko, co wiedziała o sobie, Ciemności i Ophelii.
Pamiętała wyraz jego twarzy, kiedy tak po prostu stwierdziła, że przez te
wszystkie lata mogłaby być gdzieś obok, przyswajając wszystko to, co działo się
dookoła. Nie mogła trwać przy nich tyle, ile oczekiwała, ale wciąż rozumiała
dość, by nie być zaskoczoną tym, że ktoś mógłby patrzeć jej na ręce.
– To wciąż
dla mnie… wyjątkowo trudne – oznajmił, a Beatrycze westchnęła, przez
krótką chwilę mając ochotę go uściskać.
Nie żeby
sądziła, że w ten sposób mogłaby rozwiązać jakikolwiek problem. Wręcz
przeciwnie, zwłaszcza że sama gubiła się w tym, co działo się wokół niej.
To przytłaczało, a jeśli dodać do tego wszystkiego Joce i Łowcę…
– Trochę
jest. To na pewno – zgodziła się, choć miała wrażenie, że zaczynała pleść od
rzeczy. – Sama się gubię. I mam wrażenie, że stoję w miejscu.
Poczuła się
dziwnie, gdy tylko wypowiedziała te słowa. To było coś, o czym nie
wspominała do tej pory – i to nawet Lawrence’owi. W gruncie rzeczy do
chwili, w której wypowiedziała te słowa na głos, nie zdawała sobie sprawy z tego,
jakie były prawdziwe. Przez większość czasu w głowie miała mętlik – w tym
również emocjonalny – ale dotychczas zwalała to na przemianę. Odkąd wszystko
było aż do tego stopnia intensywne i pomieszane, poczucie zagubienia
wydawało się czymś w pełni uzasadnionym. Przerażenie, które towarzyszyło
jej od chwili, w której dowiedziała się o Łowcy, tym bardziej, ale to
wciąż nie było wszystko.
Najgorsze w tym
wszystkim było poczucie, że nie miała pojęcia, co zrobić po znalezieniu
Ophelii. Gubiła się we własnych zmysłach, pragnieniu i… cóż, rodzinie, choć w końcu
ją miała. Miała wrażenie, że wciąż powinna coś zrobić, tym bardziej że problemy
tak naprawdę wiązały się z nią, ale to nie było takie proste. Dotarła do
Chianni i co dalej? Pamiętała obietnicę, którą złożyła jej przodkini, ale
to niczego nie rozwiązywało. Przeciwnie – przynosiło więcej pytań, tym
istotniejszych w sytuacji, w której na każdym kroku mogła zginąć.
Ophelia nie chciała być znaleziona, poza tym kazała jej czekać, ale Beatrycze
nie miała pojęcia na co i dlaczego. Gdzie był w tym sens? I co
miała rozumieć pod pojęciem miejsca, od którego wszystko się zaczęło…?
–
Beatrycze?
Wzdrygnęła
się, w roztargnieniu przenosząc wzrok z powrotem na Carlisle’a.
Patrzył na nią w dziwny, przenikliwy sposób, co dało jej do zrozumienia,
że już wcześniej musiał próbować zwrócić na siebie jej uwagę. Zamrugała nieco
nieprzytomnie, po czym spróbowała wysilić się na pocieszający uśmiech, ale
wiedziała, że wyszło jej to – najdelikatniej rzecz ujmując – marnie.
– Ja…
– Pytałem,
czy wszystko w porządku – wyjaśnił, bez trudu orientując się, że nie była
na tyle uważna, by wcześniej się zorientować. – Nie mam na myśli pragnienia, bo
to oczywiste. To raczej… Chociaż nie wiem, czy powinienem – dodał po chwili,
nagle jeszcze bardziej speszony.
– Cokolwiek
to jest, możesz pytać – oznajmiła bez chwili wahania.
Sądziła, że
to właściwe. Jeśli ktoś prócz Lawrence’a miał prawo o cokolwiek pytać, to
zdecydowanie jej syn, a przynajmniej tak uważała.
Mimo
wszystko nie odpowiedział od razu. Uciekł wzrokiem gdzieś w bok, co dało
jej do myślenia, bo nie przypominała sobie, by zazwyczaj zachowywał się w tak
pełen napięcia sposób. Z jednej strony mogła się tego spodziewać,
zwłaszcza po sytuacji z Joce, ale i tak…
– Wciąż go
słyszysz? To znaczy…
Otworzyła i zaraz
zamknęła usta. Jej oczy rozszerzyły się nieznacznie, gdy pojęła, o co tak
naprawdę pytał. Albo raczej o kogo, zwłaszcza że wszystko sprowadzało się
tylko do jednej istoty.
– Nie. –
Zacisnęła usta. Chociaż wiedziała, że w przypadku wampira nie powinno być
to możliwe, momentalnie zrobiło jej się zimno. – Nie słyszę ani nie widziałam… Nie
tak jak w Chianni – dodała, ciasno obejmując się ramionami. Aż za dobrze
pamiętała moment, w którym dostrzegła, że coś zmieniło się w jej
odbiciu. Obejmującą ją Ciemność, która… – Ale jakoś nie wątpię, że jest obok.
– Co masz
na myśli?
Wzruszyła
ramionami.
– Dosięgnął
mnie wtedy, na dodatek w tamtym domu. Ophelia… – Urwała, po czym
westchnęła, aż nazbyt świadoma, że wspominanie o kimś, kogo poznała w tak
abstrakcyjny sposób, było dziwne. – Ophelia – powtórzyła z uporem –
powiedziała, że wybrała miejsce, które zbyt mocno naznaczono cierpieniem, by
Ciemność mogła kogokolwiek skrzywdzić. Więc nikogo nie zranił, co nie znaczy,
że nie mógłby mnie dręczyć. Najwyraźniej po prostu nie chce, tak jak powiedział
Rafael.
Wampir
spojrzał na nią dziwnie, wciąż się nad czymś zastanawiając. Milczał, przez co
poczuła się nieswojo, chociaż nie była pewna czy to dobrze, czy może wręcz
przeciwnie.
Poruszając się
trochę jak w transie, zrobiła krok naprzód. Wzrok utkwiła w linii
drzew, lekko przekrzywiając przy tym głowę.
– Co tak
naprawdę powiedział ci Rafael? – usłyszała tuż za plecami. – Skoro jego ojciec
jest taki niebezpieczny, to w czym rzecz? To brzmi tak, jakbyśmy nie mieli
szans.
Powiedzieć,
że taka perspektywa go martwiła, jak nic stanowiłoby niedopowiedzenie.
Beatrycze nie była takim stanem rzeczy zaskoczona, aż nazbyt świadoma, jak prezentowała
się sytuacja. Kryli się przed czymś, czego nie rozumieli, podczas gdy Ciemność…
po prostu była.
– Rafael
sądzi, że… chodzi o chaos. Po prostu o chaos – powiedziała w końcu,
ostrożnie dobierając słowa. Uśmiechnęła się gorzko, nie mogąc się powstrzymać. –
I kiedy myślę o tym teraz, to brzmi sensownie. Poznałam go na tyle, by
to wydało mi się prawdopodobne… To, że się nudzi.
– Ciemność…
się nudzi.
Skinęła
głową, aż nazbyt świadoma, jak niedorzecznie to brzmiało. Albo raczej
przerażająco, a podświadomie wciąż szukała w postępowaniu tej istoty
czegoś więcej. Myśl o tym, że miałaby uciekać albo umrzeć tylko dlatego,
że ktoś miał ochotę na odrobinę rozrywki, doprowadzała ją do szału.
Wciąż o tym
myślała, kiedy poczuła uścisk dłoni na ramieniu. Wzdrygnęła się, po czym
odwróciła, próbując uśmiechnąć w sposób, który wydałby się bardziej
naturalny. Czuła, że wyszło jej to marnie, zwłaszcza że gdy podchwyciła
spojrzenie Carlisle’a, przekonała się, że jego zazwyczaj złociste tęczówki
pociemniały – i to najpewniej nie za sprawą pragnienia. Martwił się, choć
to wydawało najłagodniejszym określeniem tego, co w rzeczywistości czuło
każde z nich.
– Chodźmy w końcu
czegoś poszukać. Esme niedługo zacznie się przejmować – zasugerował, jak gdyby
nigdy nic zmieniając temat. – A swoją drogą… Rozmawiałem z Eleną. O tym,
co mi zasugerowałaś – dodał i tym zaskoczył ją na tyle, by choć na chwilę
zapomniała o Ciemności.
– Hm… No i co?
– zapytała jakby od niechcenia, rzucając mu zaciekawione spojrzenie.
Miała
wrażenie, że jego oczy nieznacznie pojaśniały.
– Nie
jestem pewien – przyznał z wahaniem. – Ale właśnie zostawiam ich prawie
samych, prawda?
Parsknęła,
nie mogąc się powstrzymać. To wciąż nie był ten rodzaj porozumienia, którego mogłaby
im życzyć, ale na dobry początek musiało wystarczyć. To, że coraz częściej
wyczuwała lekkość w takim, jak rozmawiało jej się z Carlisle’em, również
uznała za dobry znak. Co prawda wciąż liczyła na to, że w to wszystko wpasuje
jeszcze Lawrence’a, ale na dobry początek i tak musiało wystarczyć jej to,
co miała na tę chwilę.
I Ophelia, pomyślała mimochodem,
pozwalając, by syn w końcu pociągnął ją w stronę lasu. Gdyby Ophelia w końcu dała mi znać, co
zrobić, wszystko stałoby się dużo prostsze…

Dallas
Czekała na niego. Tak
przynajmniej pomyślał, kiedy dosłownie zmaterializowała się przed nim w chwili,
w której ponownie wpadł do kostnicy. Trząsł się cały, z trudem łapiąc
oddech, choć ten zdecydowanie nie miał być mu potrzebny do normalnego
funkcjonowania.
– Joce…
Coś w sposobie,
jaki wydyszał to jedno imię, skutecznie wtrąciło Rosę z równowagi. Zanim
Dallas zdążył choćby mrugnąć, dziewczyna skoczyła na niego prawie jak
rozjuszona kotka. W następnej sekundzie oberwał w twarz i to na
tyle mocno, że aż zatoczył się do tyłu. Zaklął, bynajmniej nie z bólu, bo
ten wydawał się czymś abstrakcyjnym, kiedy było się martwym. No, w teorii i pod
warunkiem, że chodziło o fizyczne cierpienie. Co nie zmieniało faktu, że
Rosa jak na tak drobne stworzenie, miała zadziwiająco dużo siły, a do tego
zdołała go zaskoczyć.
– Ty
kretynie! Dallas! – dodała takim tonem, jakby te dwa słowa były ze sobą
powiązane. – Ty…
Tym razem
urwała, jakby zabrakło jej słów. W zamian wpatrywała się w niego
rozszerzonymi, lśniącymi podejrzanie oczyma, wyraźnie mając problem z zaplanowaniem
nad łzami. Nie widział jej aż tak rozeźlonej nawet wtedy, gdy niemalże zabił
Joce, ryzykując życie dziewczyny paradoksalnie właśnie po to, by ją uratować.
Pocieszał się tym, że wtedy Rosa najpewniej była w zbyt wielkim szoku, by
spróbować go rozszarpać.
Tak czy
siak, wyglądała na zdenerwowaną – i to najdelikatniej rzecz ujmując. Już
samo to, że rzuciła się na niego z pięściami, o czymś świadczyło. Już
nie chodziła za nim, nie prosiła, ale za to patrzyła w sposób sugerujący,
że właśnie straciła cierpliwość.
– Poprosiła
mnie o to. – Dallas potrząsnął głowa. – Zresztą to teraz nieważne. Joce
jest…
– W bezpiecznym
miejscu – wycedziła przez zaciśnięte zęby Rosa. – Tylko dlatego tutaj jestem.
Miała szczęście, ale… – Dziewczyna urwała, wyraźnie mając problem z tym,
żeby dokończyć. – Kiedy ty w końcu dorośniesz, co?
– O co
ci…?
– Nawet
mnie nie denerwuj! – przerwała mu, bezceremonialnie wchodząc w słowo. Znów
wyglądała na chętną, by zacząć się miotać, ale ostatecznie tego nie zrobiła. W zamian
nagle zastygła tuż przed nim, blada i nienaturalnie wręcz poważna. To nie
była delikatna Rosa, która może i próbowała go umoralniać, ale nic
ponadto. Coś się zmieniło, ale wciąż nie miał pewności jak i dlaczego. –
Ja… mam tego dość – oznajmiła i to dało mu do myślenia.
– Dość? –
powtórzył z powątpiewaniem.
Rosa
potrząsnęła głową.
– Ciebie
nawet nie powinno tutaj być. Patrzyłam na to przez palce, bo zależy mi na Joce,
ale teraz… – Znów zamilkła, po czym uciekła wzrokiem gdzieś w bok. – Sam
zmuszasz mnie, żebym to robiła. Obiecałam ją chronić, nie jej jedynej zresztą.
– Też ją chronię
– obruszył się, spoglądając na Rosę z niedowierzaniem. – Gdyby nie ja…
– Gdyby nie
ty – oznajmiła cicho – nie byłaby bliska śmierci z twojego powodu już…
właściwie trzeci raz.
Zacisnął
usta, aż nazbyt świadom, co mu wytykała. Może incydent z oknem nie był aż
tak groźny, ale to nie było w tamtej chwili ważne. Nie z perspektywy
Rosy.
Nie
zarejestrował momentu, w którym nagle znalazła się przed nim. Wciąż była
blada, a Dallas przez moment pomyślał, że znów spróbuje go uderzyć, ale
nic podobnego nie miało miejsca. Wręcz przeciwnie – kiedy się odezwała, jej
głos okazał się przede wszystkim poważny.
Co więcej, do
Dallasa w oszołomieniu dotarło, że dziewczyna mu groziła.
– Nie zbliżaj
się do niej więcej. Dla jej dobra – oznajmiła, starannie dobierając słowa.
Nawet nie mrugnęła przy wypowiadaniu kolejnych słów. – Inaczej będę musiała
interweniować.
– Jakim
prawem…
– Takim, że
ją kocham. To moja najlepsza przyjaciółka – powiedziała z naciskiem. –
Poza tym istnieją zasady, a ja nie trwam przy Joce bez powody. Jak
powiedziałam, ciebie nawet nie powinno tutaj być. Nie chcę cię skrzywdzić,
Dallas, ale jeśli będę musiała… Więc po prostu odpuść i daj jej spokój.
Wraz z tymi
słowami po prostu zniknęła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz