
Isabeau
Zaczęło się niewinnie. Stała
spokojnie, pozwalając Dimitrowi się obejmować i obserwując Alessię z poczuciem,
że wszystko było na swoim miejscu. Miała wątpliwości co do przebiegu ceremonii,
ale w chwili, w której zauważyła, że jej bratanica dosłownie
promieniała, Isabeau całą sobą poczuła, że podjęła słuszną decyzję, dając
dziewczynie wolną rękę. Obserwowała ją i czuła przede wszystkim ulgę, ale i dumę,
przez moment gotowa przysiąc, że widziała w Ali samą siebie – jakże oddaną
bogini, pewną siebie i słów, które ostatecznie padły z jej ust.
W milczeniu
pochyliła głowę, pozwalając włosom opaść na twarz. O bogini, no i co
ja powinnam sądzić?, pomyślała, mimowolnie zwracając się do Selene. Nigdy
nie miała aż tylu wątpliwości, co w ostatnim czasie. Miotała się, z jednej
strony nie będąc w stanie ot tak odwrócić od bogini, której poświęciła
całe życie, ale z drugiej… Jak miałaby udawać, że nic się nie wydarzyło?
Że śmierć Allegry jej nie ubodła, nie wspominając o świadomości wizji,
które pozwalały jej wiedzieć, ale nie działać? Od dłuższego czasu możliwość
poznania przyszłości, modlitwa i związane z nią rozczarowania jawiły jej
się jak marny żart, nie zaś coś, co miałoby szansę przynieść ukojenie.
Ten wieczór
miał szansę to zmienić. Isabeau nie podejrzewała, że kiedykolwiek zacznie traktować
ceremonię z okazji Nowiu jako swoistą szansę – w końcu doświadczała
tego właściwie co miesiąc, pomijając czas, który musiała spędzić poza Miastem
Nocy – a jednak ten jeden raz nade wszystko zależało jej na
uroczystościach. Usunęła się na bok, dając szansę bratanicy, nagle niepewna,
czy w obecnym stanie nadawała się do prowadzenia jakiegokolwiek rytuału.
Po słowach, które padły z jej ust na pogrzebie matki, nie ufała sobie, nie
wspominając o tym, że szczerze wątpiła, by jej występ został dobrze
odebrany przez mieszkańców. Przekazanie Alessi na jakiś czas wydawało się
najsensowniejszym wyjściem.
I słusznym,
a przynajmniej tak wierzyła przez kilka pierwszych minut, skupiona na tańcu
i głosie dziewczyny. Uśmiechnęła się mimowolnie, słysząc nawiązanie do
własnych słów. Och, księżniczko…,
pomyślała z rozbawieniem. Gdyby była Laylą, jak nic przy pierwszej okazji
by Alessię wyściskała, ale w obecnej sytuacji…
A potem
całą atmosferę trafił szlag.
Chyba od
samego początku wiedziała, że coś pójdzie nie tak. Napięcie towarzyszyło jej
nieustannie przez ostatnie dni, dręcząc w równym stopniu, co i poczucie,
że zdołała odciąć się od wizji, której ostatecznie nie zobaczyła. W jakimś
stopniu błogosławiła fakt, że mimo złego samopoczucia, sceny z przyszłej
tragedii nie rozegrały się przed jej oczami. Wierzyła, że tak było lepiej, bo
doświadczenie nadchodzących wydarzeń zawsze traktowała jako ostateczne przypieczętowanie
tego, co dopiero miało nadejść. Skoro nie widziała, wciąż miała szansę działać –
a przynajmniej w to pragnęła wierzyć.
Wszystko
stało się inne w chwili, w której wylądowała w samym środku
zamieszania. W pierwszym odruchu zapragnęła rzucić się ku Alessi, by jak
najszybciej zabrać ją z najbardziej narażonego punktu, ale ubiegł ją
Ariel. Zanim Isabeau zdążyła się zastanowić, oboje zniknęli w tłumie,
jednak przyjęła to z ulgą. Zaklęła pod nosem, w pośpiechu prostując
się niczym struna i czujnie wodząc wzrokiem dookoła. Nie była zaskoczona
tym, że Dimitr bez słowa pociągnął ją za rękę, próbując zmusić do wycofania
się. Słyszała, że coś do niej mówił – czy to o straży, czy znów o podejmowaniu
decyzji – ale puściła jego słowa mimo uszu, w pośpiechu oswobadzając z jego
uścisku.
Przestała
zastanawiać się nad czymkolwiek, kiedy w końcu ruszyła się z miejsca.
Wpadła na niewielkie podwyższenie, na którym ustawiono ołtarz i wokół którego
zebrał się obserwujący uroczystości tłum. To pozwoliło jej uważniej rozejrzeć
się po okolicy, choć dla pewności i tak wysłała myśl sondującą. Skrzywiła
się, w odpowiedzi otrzymując o wiele więcej, niż mogłaby sobie tego
życzyć – zebranych było o wiele za dużo, by zdołała skupić się na istocie,
którą zamierzała odszukać.
Ty skurwielu…
Z zaciśniętymi
ustami spojrzała na ciało kobiety, która towarzyszyła Alessi. Adela, bo tak
miała na imię, była jedną z wierniejszych służek matki. Co prawda Isabeau
nie zdążyła zbyt dobrze jej poznać, ale wiedziała, że Allegra zawsze mogła na
nią liczyć, gdy w grę wchodziły przygotowania do uroczystości i zajmowanie
się świątynią. Jej też proponowała pomoc, ale wampirzyca odprawiła ją, zresztą
jak i każdego innego, kto zakłócał jej spokój w czasie, gdy zależało
jej przede wszystkim na samotności.
Teraz
kobieta była martwa, choć to zdecydowanie nie powinno być tak. Isabeau podeszła
do wykrwawiającego się ciała, obojętna na to, że tren sukienki jak na zawołanie
zaczął nasiąkać posoką. Z westchnieniem spojrzała na zastygłą w przerażeniu
twarz i martwe, wciąż otwarte oczy, zanim osunęła się na kolana u boku
zmarłej. Poruszając się trochę jak w transie, skupiona przede wszystkim na
odsuwaniu od siebie emocji, jednym ruchem zamknęła powieki śmiertelniczki.
Zaraz po tym szarpnięciem wyrwała z jej piersi śmiercionośny bełt, który
uniemożliwiał ciału swobodne opadnięcie na ziemię.
– Możesz
odpocząć – wyszeptała łagodnym, melodyjnym językiem pierwotnych. Kolejne słowa
przychodziły jej z trudem. – Bogini przy…
Nie
dokończyła. W zamian z jękiem upuściła wciąż ściskany w dłoniach
kawałek drewna, zaskoczona pulsującym bólem, który poczuła w dłoniach.
Uniosła brwi, zaskoczona czerwonymi śladami po poparzeniach. Podejrzliwie
zmrużyła oczy, nie tyle zaskoczona tym, że rany nie zasklepiły się od razu, ale
przede wszystkim tym, że w ogóle powstały.
– Srebro –
usłyszała za plecami i aż wzdrygnęła się, w pośpiechu podrywając na
równe nogi i zwracając do Rufusa.
Nie
zauważyła go wcześniej, ale nie była zaskoczona. Zwykle trzymał się na uboczu, o ile
w ogóle decydował pojawić na jakichkolwiek uroczystościach. W tamtej
chwili wyglądał przede wszystkim blado, choć jego spojrzenie było bystre, a oczy
nienaturalnie wręcz ciemne.
– Niech to
szlag – wyrwało jej się.
Machinalnie
zacisnęła dłonie w pięści, dopiero po chwili decydując się otrzeć
pokrwawione palce o sukienkę. Serce waliło jej jak młotem, nie tyle za
sprawą narastającego gniewu, ale przede wszystkim strachu, który nagle poczuła.
Ktoś zaatakował, na dodatek podczas uroczystości. Zabił w noc, którą podświadomie
wszyscy traktowali wyjątkowo – jako neutralny okres, w którym powinna
panować harmonia. Nikt nigdy nie powiedział tego wprost, ale sam fakt tego, że
co miesiąc w ceremonii uczestniczyli wszyscy, na dodatek łącznie z wilkołakami,
mówił sam za siebie.
A Charon
przecież był jednym z nich. Isabeau wiedziała, że podczas nowiu dzieci
księżyca były najsłabsze, a jednak…
– Isabeau! – Eve pojawiła się w zasięgu jej
wzroku. Wyglądała blado, zwłaszcza że również nosiła się na czarno. Ciemne
włosy miała w nieładzie, kiedy w pośpiechu przeciskała się ku tłum, zmierzając
w jej stronę. – Co to było? Co robimy?
Nie
odpowiedziała. Jedynie tępo spojrzała na podopieczną Layli, po chwili na powrót
przenosząc wzrok na Rufusa. Uprzytomniła sobie, że się trzęsie, nie tyle ze strachu,
co przez nadmiar emocji. Gniew skutecznie przebił się przez całą mieszankę innych
uczuć, na krótka chwilę wytrącając wampirzycę z równowagi, choć wiedziała,
że to nie najlepszy moment na uleganie emocjom. Musiała nad sobą zapanować, zwłaszcza
że nie bez powodu cała uwaga jak na zawołanie skupiła się na niej, ale to nie
było proste.
– To chyba
oczywiste – rzuciła chłodno, próbując skupić się na tym, co najważniejsze. Kolejne
słowa przychodziły jej z trudem, chociaż przynajmniej jej głos zabrzmiał w opanowany
sposób. Przyjęła to z ulgą. – Gdzie on jest?
– Dobre pytanie.
– Rufus skrzyżował ramiona. – Trafił kilka osób i zniknął. Dość sensowne,
swoją drogą.
Isabeau
otworzyła i zaraz zamknęła usta, uświadamiając sobie, co takiego miał na
myśli. Chaos mówił sam za siebie, aż nazbyt dobrze rozpraszając uwagę
zebranych. Dla kogoś, kto chciał pozostać niezauważonym, taki stan rzeczy
musiał być wręcz idealny.
– Chodźcie.
Spojrzeli
na nią dziwnie, jakby z obawą, a przynajmniej tyle doszukała się w oczach
Eve. Dziewczyna bez słowa ruszyła za nią, wcześniej unosząc dłoń do szyi, gdzie
– jak zwykle zresztą – znajdował się rzemyk z niewielkim odłamkiem
kryształu, którego wampirzyca czasami używała, by podsycić swoje zdolności.
Była dobra w odnajdowaniu innych, zwłaszcza na większe odległości, ale
Isabeau szczerze wątpiła, by te zdolności przydały się akurat teraz. Szukanie
Charona z pomocą wahadełka i mapy zdecydowanie nie wchodziło w grę.
Kilka osób
rozstąpiło się przed nią, kiedy w pośpiechu wkroczyła w tłum. Nie
miała pewności czy ją rozpoznali, czy może wyglądała na wystarczająco wzburzoną,
by osobiście roznieść kilka osób, jeśli w porę by się nie usunęli. Nie
zwracała już uwagi na to, czy Rufus, Eve czy ktokolwiek inni podążali za nią, w zamian
po prostu krocząc przed siebie. Moc krążyła w jej żyłach, burząc włosy i sprawiając,
że nawet ci, którzy nie mieli związku z telepatią, zdołali wyczuć w Isabeau
coś, co nakazywało im trzymać się z daleka. Sama wampirzyca czuła się,
jakby w każdej chwili mogła wybuchnąć i zrobić krzywdę pierwszej
osobie, która zdecydowałaby się jej sprzeciwić.
To nie
powinno być tak. Atak podczas uroczystości wytrącił ją z równowagi
bardziej niż to, co wydarzyło się w dzielnicy wilkołaków. To było prawie
jak cios, który miałby szanse pozbawić ja tchu i panowania nad sobą. Szła
szybko, właściwie sama niepewna gdzie, bo chodziło przede wszystkim o tym,
by nie pozostawać w miejscu. Przez bezruch czułaby się jeszcze gorzej, całą
sobą świadoma narastającej z każdą kolejną sekundą bezradności. Była
królową i dowódczynią straży, a jednak…
Jak mogło
do tego dojść? I to na dodatek tej nocy, zaraz po tym jak Alessia zaczęła
mówić o odnowie i harmonii? Czuła się, jakby Charon roześmiał jej się
w twarz, bezczelnie negując nie tylko prawdziwość tych słów, ale przede
wszystkim znaczenie wszystkich wokół. Kpił sobie z nich, choć nie to było w tym
wszystkim najgorsze.
Wzdrygnęła
się, kiedy ktoś chwycił ją za rękę. Natychmiast się zatrzymała, odwracając do
intruza tak gwałtownie, że każda normalna osoba w pośpiechu by się wycofała,
obawiając, że kapłanka mogłaby się na niego rzucić. Dimitr tego nie zrobił, wciąż
zaciskając palce na nadgarstku żony i spoglądając na nią lśniącymi, ciemniejszymi
niż zazwyczaj oczyma.
– Nemezis –
powtórzył takim tonem, po którym poznała, że musiał próbować zwrócić jej uwagę
już od dłuższego czasu.
W ostatniej
chwili powstrzymała się przed warknięciem. To był Dimitr, zresztą czuła, że nie
powinna pozwolić wytrącić się z równowagi. O ile to w ogóle było
możliwe, skoro już do tego doszło.
– Musimy znaleźć
Alessię – oznajmiła, w pośpiechu wyrzucając z siebie kolejne słowa.
Próbowała zabrzmieć jak ktoś, kto miał konkretny plan, a nie jak gotowa
rzucić się na mordercę desperatka, ale po spojrzeniu Dimitra poznała, że i tak
wiedział swoje. – I ocenić szkody. Nie wierzę, że do tego doszło,
zwłaszcza teraz, gdy w mieście nie ma Theodora!
Natychmiast
pożałowała tych słów, zwłaszcza gdy zauważyła, że przez twarz jej męża przemknął
cień. Nie chciała, by zabrzmiały jak oskarżenie, ale wszystko wskazywało na to,
że mimo wszystko to zrobiła. Theo i Kristin wyjechali już jakiś czas temu,
gdy po mieście panoszyła się Claudia. Co prawda sytuacja zdążyła się
wyklarować, a tym bardziej nie była winą Dimitra, ale wampir i tak
wydawał się co najmniej zaniepokojony takim stanem rzeczy.
– Masz
rację. Już dawno powinienem go tutaj ściągnąć. – Wampir westchnął przeciągle. –
Jakiś czas temu dzwoniłem, ale… Cóż.
– Ale? –
zapytał z powątpiewaniem Rufus.
Dimitr
wzniósł oczy ku górze.
– Ale
odebrała Kristin – wyjaśnił, a Isabeau mimowolnie pomyślała, że to niejako
wszystko wyjaśniało. Zwłaszcza to, że wampir nagle wydał jej się co najmniej
zmieszany. – Więc życzyłem im miłego dnia i na tym się skończyło.
Gdyby
sytuacja była inna, może udałoby się jej roześmiać. Sęk w tym, że w tamtej
chwili zdecydowanie nie było jej do śmiechu – nie na placu, na którym królowała
śmierć, a bruk po raz kolejny spłynął krwią. Wiedziała, że może być
gorzej, aż za dobrze pamiętając szkody, jakie wyrządziły demony albo cała
wataha wilkołaków, ale w jakiś pokrętny sposób to jedynie czyniło sytuację
jeszcze gorszą. Nie pojmowała jak to możliwe, ale Charon w pojedynkę
sprawiał im więcej problemów niż większa zorganizowana grupa.
Jakby tego
było mało, polował na Alessię. To przerażało Isabeau najbardziej, zwłaszcza w zestawieniu
z wizją, o której wiedziała, że powinna nadejść już jakiś czas temu.
Nie czułaby się lepiej, gdyby wiedziała, co się wydarzy, ale niepewność okazała
się jeszcze gorsza. Aż gotowało się w niej na samą myśl o wszystkim,
co mogłoby pójść nie tak. Co więcej, gdy dotarło do niej, że sama naraziła na
to Alessię i to wiedząc, że Charon być może na nią poluje…
Widziała dość,
by zorientować się, że ten mężczyzna nie spudłował przypadkiem. Gdyby zechciał,
trafiłby Ali i to zanim którekolwiek z nich zdołałoby się zastanowić.
W tamtej chwili pomyślała, że to ona powinna tam stać – niezależnie od konsekwencji
i tego, czy wtedy skończyłaby tak jak Adela.
– Wysłałem
kilka osób tam, gdzie ostatnio widziano Charona – oznajmił Dimitr, w pośpiechu
wyrzucając z siebie kolejne słowa. – Riddley zebrał swoich i też się
tym zajmują. Będzie dobrze, ale…
– Dobrze?
Dobrze?! – powtórzyła z niedowierzaniem, spoglądając na wampira z niedowierzaniem.
– Ostatnim razem wymordował prawie wszystkich! Poza tym mamy nów. Riddley i reszta
aktualnie znaczą równie wiele, co stado szczeniaków – warknęła, nie kryjąc frustracji.
Już nawet nie próbowała udawać, że nad sobą panuje.
– On też.
To wilkołak, więc… – zauważyła cicho Eve, ale jedno spojrzenie Isabeau wystarczyło,
żeby zamilkła.
– Wilkołak,
którego nie jesteśmy w stanie znaleźć i który jakimś cudem ma
wywalone na to, że srebro powinno go zranić – oznajmiła bez choćby chwili
zastanowienia. Nie miała czasu na delikatność. – Alessia jest z Arielem.
Uwielbiam tego dzieciaka, ale w tym momencie to żadna ochrona. Tak więc
albo idziecie ze mną ich poszukać, albo zostańcie tutaj i spróbujcie
opanować sytuację. Ja nie zamierzam czekać.
Jeszcze
kiedy mówiła, ruszyła w dalszą drogę. Nawet nie czekała, aż ktokolwiek
spróbuje ją zatrzymać, choć instynkt podpowiadał jej, że rzucanie się w pogoń
w pojedynkę brzmiało jak misja samobójcza. Znów spróbowała zdać się na moc,
ale nadmiar osób i zamieszanie jedynie potęgowały mętlik w głowie.
Wątpliwości również dawały się jej we znaki, rozpraszając w równym
stopniu, co i przysłaniający wszystko inne słodki zapach krwi. Pędziła przed
siebie, gubiąc się przez kolejne bodźce i nawet nie potrafiąc stwierdzić, w którą
stronę powinna się udać.
Alessia, na litość bogini, gdzie ty jesteś…?
Mijając
kolejne osoby czuła, że o wiele bardziej wskazane byłoby, żeby skupiła się
na sytuacji na placu. Była kapłanką i królową, a zamiast szukać
bratanicy, która – miała nadzieję! – mimo wszystko była bezpieczna, powinna
choć odrobinę przejąć się zmarłymi i tymi, którzy być może balansowali
gdzieś na granicy śmierci. Nie miała wątpliwości, że na jej miejscu Allegra
popędziłaby do rannych, robiąc, co tylko była w stanie albo szepcąc
pocieszające słowa. Przynosiłaby im ukojenie, tak jak to było z Adelą, w nadziei,
że w ten sposób poprowadzi ich prosto do bogini. Tak byłoby właściwie,
ale…
Z tym, że Isabeau
nie potrafiła się do tego zmusić. Dlaczego
karzesz nas w ten sposób?, pomyślała, mimowolnie zwracając się do
bogini. Chciało jej się krzyczeć z frustracji, ale przecież nie mogła sobie
na to pozwolić. Pragnęła działać, w tamtej chwili skupiona wyłącznie na
konieczności odnalezienia Alessi albo – co ważniejsze – Charona.
Już raz się
z nim zmierzyła. I wiedziała, że dawno nie miała do czynienia z kimś
wystarczająco niebezpiecznym, by zaczęła wątpić w swoje zdolności i to,
czy miała być w stanie go pokonać. Pozwoliła, by powalił ją w kilku
ruchach, koniec końców prawie zabijając przy pomocy srebrnego łańcucha. Isabeau
aż za dobrze pamiętała palący ból, który towarzyszył jej, kiedy wilkołak
stopniowo zaciskał ucisk, obojętny zarówno na kruszec, który powinien zranić
również jego, jak i na kolejne strzały, które oddał Riddley.
Gdyby miała
wskazać demona, wybór byłby oczywisty. W tamtej chwili to nie Rafael, Mira
albo cienie wydawały jej się nadludzkimi istotami, których należało się bać.
Nie miała pojęcia, kim była ta istota, ale zdecydowanie nie utożsamiała jej
akurat w dzieckiem księżyca.
Wtedy go
wyczuła.
Nie miała
pewności, czy zapach, który wychwyciła, nie był wyłącznie wytworem jej
wyobraźni, ale to nie było ważne. Wiedziała jedynie, że wszędzie była w stanie
rozpoznać ten aż nazbyt charakterystyczny zapach, przebijający się nawet przez
dziesiątki innych. Tyle wystarczyło, by bezceremonialnie ruszyła za tropem, nie
zastanawiając się nad możliwymi konsekwencjami. Wpadła w boczną uliczkę, z niejaką
ulgą przyjmując fakt, że już nie musiała przedzierać się przez tłum i zwalniać
za każdym razem, gdy potrąciła kolejną osobę. Również obecność rannych
przestała mieć dla niej jakiekolwiek znaczenie, choć jakaś jej cząstka naprawdę
chciała się zatrzymać i sprawdzić, czy miała do czynienia z trupem,
czy może z kimś, kogo mogłaby uratować.
Gniew
momentalnie wysunął się na pierwszy plan. Pozwoliła na to, w jednej chwili
odrzucając od siebie to, co pozwalało jej myśleć jasno. Przyśpieszyła, aż
nazbyt świadoma, że w którymś momencie jej oczy musiały utracić zwyczajowy
niebieski kolor. Barwa lodu ustąpiła czerwieni, kiedy Isabeau wysunęła kły,
nagle jeszcze bardziej podenerwowana. Potrzebowała dłuższej chwili, by zorientować
się, że wszystko to wzięło się nie tylko przez obecność Charona, ale coś więcej
– zapach krwi, który również rozpoznała, a który okazał się zbyt wyraźny,
by miała wątpliwości co do jego pochodzenia.
Ariel. Nie
miała co do tego wątpliwości, zwłaszcza że aż za dobrze znała tego chłopaka.
Spędziła z nim dość czasu, by być w stanie go wyczuć, nie wspominając
o topie Alessi.
Coś poszło
nie tak i nie miała co do tego wątpliwości.
Właściwie
nie była pewna, co wydarzyło się później. Wszystko potoczyło się bardzo szybko,
kiedy w końcu znalazła się na tyle blisko, by dostrzec trzy aż nazbyt
charakterystyczne postacie. Zdążyła zaledwie obrzucić ich zniecierpliwionym
spojrzeniem, nie będąc w stanie zastanawiać się nad tym, co tak naprawdę
się wydarzyło. Nie obchodziło jej, dlaczego wszędzie wokół widziała krew
Ariela. Tym bardziej nie zamierzała zastanawiać się nad znaczeniem gniewu,
który poczuła w chwili, w której Alessia po prostu osunęła się na
ziemię, powalona zdecydowanym ciosem, który wymierzył jej wilkołak. To była
chwila, którą co prawda zarejestrowała, ale w szale, który poczuła,
wydawała się niczym.
Nie było
niczego ludzkiego w gniewnym warknięciu, które wyrwało się z głębi
jej gardła. Skoczyła przed siebie niczym rozjuszona kotka, wysuwając kły i aż
rwąc się do tego, by rozszarpać nimi cudzą tętnicę. Nie, zdecydowanie nie
zamierzała się posilić, w gruncie rzeczy czując mdłości na samą myśl o piciu
akurat z Charona. Głód nie był warty tego, by zaspokoić go akurat tą
krwią, choć przez moment miała na to ochotę – pokazać mu, że z jej
perspektywy ani on, ani jego krew nie byli warci więcej, aniżeli chwilowa
przyjemność z polowania.
Tyle że
przed sobą miała pierwotnego. Charon jedynie spojrzał na nią z uśmiechem,
jakby rozszalała wampirzyca nie robiła na nim wrażenia. W Isabeau
zagotowało się, kiedy dostrzegła wyraz jego twarzy – jakże radosny, cyniczny i irytujący.
Nie tak wyglądał ktoś, kto obawiał się śmierci.
A w dłoniach
wciąż ściskał kuszę, którą bez chwili wahania wycelował wprost w nią.
– Niech
żyje królowa.
Wraz z tymi
słowami wystrzelił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz