
Ariel
Dryfował. Tak przynajmniej się
czuł, świadom wyłącznie napierającej ze wszystkich strun pustki. Rozsądek podpowiadał
mu, że powinien z tym walczyć, ale Ariel nie był w stanie znaleźć w sobie
choćby odrobiny siły. Była tylko słabość, której za żadne skarby nie potrafił przezwyciężyć,
choć przecież miał powód, by próbować. Nie brakowało mu motywacji, bo ta zawierała
się w jednym, wciąż prześladującym go imieniu: Alessia.
Tyle że nie
był w stanie się ruszyć. Resztki sił odeszły i to zanim zdołał
dotrzeć do jakiegoś konkretnego punktu. Po odejściu Bliss nie było już niczego,
choć początkowo naprawdę chciał ruszyć dalej. Powtarzał sobie, że mógłby się
nawet czołgać, jeśli to okazałoby się jedynym sposobem. Kto wie, może w ten
sposób przynajmniej rozbawiłby Charona i sprawił, że ten zszedłby na nagły
atak śmiechu. Wszystko wydawało się lepsze niż tak po prostu odpuścić, ale…
przecież właśnie to zrobił.
Poddał się.
Odpuścił,
choć Alessia go potrzebowała.
Choć byli
ze sobą długo, nie powstała między nimi nawet najsłabsza więź – nie taka, o której
wielokrotnie słyszał, kiedy w grę wchodzili telepaci. Mógł to zrozumieć,
skoro wciąż pozostawał kimś całkowicie jej obcym, przynajmniej pod względem
biologicznym. Może tak nawet było lepiej, zwłaszcza że nie wyobrażał sobie
sytuacji, w której cierpiałaby razem z nim każdego miesiąca, kiedy przeinaczał
się w zwierzę. Co prawda Alessia na pewno byłaby w stanie się od
niego odciąć, by nie musieć przechodzić katuszy, ale jak znał tę upartą dziewczynę,
za każdym razem zostawałaby, żeby mieć szansę choć po części złagodzić to, co
odczuwał. Kiedyś niejako powiedziała mu to wprost, podczas jednej z tych
długich nocy, gdy znów rozmawiali o wszystkim i o niczym – że
żałowała niemocy, która ogarniała ją za każdym razem, kiedy nadchodziła pełnia.
Teraz
rozumiał to lepiej niż mógłby sobie wyobrazić. Czuł się tak samo, a może
nawet gorzej, sfrustrowany słabością i myślą o tym, że uchodziło z niego
życie. To mógłby zaakceptować, zwłaszcza że nie bał się śmierci. Już
wielokrotnie się o nią ocierał, zwłaszcza ten jeden odległy, choć nadal
żywy w jego pamięci raz, na krótki przed tym, jak jego wilcze geny w pełni
dały o sobie znać.
Pamiętał
każde cięcie, którym uraczył go Yves. Wtedy też dryfował gdzieś na granicy
życia i śmierci, w każdej chwili mogąc zapaść się w pustkę. Co
więcej, aż za dobrze pamiętał, że również wtedy towarzyszył mu oszałamiający
zapach własnej krwi – metaliczny i nieprzyjemny, nie zaś słodki, jak
postrzegały go wampiry. Tamtej nocy z powodzeniem mógł się nie obudzić,
ale…
Tyle że
teraz wszystko było inne. W grę wchodziło srebro, choć gdzieś w pamięci
Ariela wciąż majaczyły słowa tamtej wampirzycy – o genach alfy, nowiu i szansie,
której podobno mu to dawało. O ile okazałby się dość silny, żeby walczyć,
nie wspominając o pośpiesznej ucieczce, kiedy tak po prostu zostawił
biadolące nad nim towarzystwo, skupiając się na tym, co najważniejsze. Sęk w tym,
że to doprowadziło go donikąd – do martwego końca, gdzie czekała coś najwyżej
śmierć. Jakby tego było mało, ta wcale nie była tak łaskawa i spokojna,
jak wielokrotnie o niej mówiono. Wręcz przeciwnie, bo wyrzuty sumienia,
które towarzyszyły mu w tamtej chwili, skutecznie przysłaniały wszystko
inne.
Chciał
walczyć. Naprawdę tego pragnął, ale…
Więc na co czekasz?
Zesztywniał,
co najmniej wytrącony z równowagi tą myśl. W zasadzie zaskoczyło go
nie tyle pytanie, co wrażenie, że w jego głowie rozbrzmiewał znajomy, choć
równie zapomniany głos. W tamtej chwili poczuł się tak, jakby balansował gdzieś
na granicy utraty zmysłów. Szaleństwo było gdzieś na wyciągnięcie ręki,
wyciągając ku niemu ramiona w równie ochoczy sposób, co i przysłaniająca
wszystko inne pustka.
Zabawne.
Więc najwyraźniej właśnie tak wyglądało umieranie – trochę jak zapadanie w sen
w momencie, gdy było się zbyt wykończonym, by dłużej zachowywać
przytomność, ale zarazem zbyt pobudzonym, by wyciszyć się całkowicie. W takich
chwilach umysł nawiedzały niechciane myśli i wspomnienia, jedynie wszystko
dodatkowo komplikując. To nie był pierwszy raz, kiedy zadręczał się czymś, na
co nie miał wpływu. Przeszłość lubiła wracać w najmniej oczekiwanych
momentach i zdążył się do tego przyzwyczaić, a jednak w tamtej
chwili…
Dlaczego właśnie
Katherine przypomniał sobie akurat teraz? Może nie powinno go to dziwić, skoro
umierał, ale i tak poczuł się nieswojo. Od jej śmierci minęło dość czasu,
by zdążył wyrzucić z pamięci szczegóły. Oczywiście, że wciąż był w stanie
przywołać do siebie twarz kobiety, która pomogła mu uratować Alessię, w zamian
wymuszając na nim jakże niefortunną obietnicę, której do tej pory nie potrafił
spełnić, jednak to nie było to samo. Mało kto pamiętał głosy umarłych – ich
brzmienie zanikało jako pierwsze, nieważne jak bardzo chciało się je zachować.
Potrząsnął
głową. Przynajmniej próbował, bo nagle odnalezienie drogi do własnego ciała okazało
się wyzwaniem równie wielkim, co i otwarcie oczu. Robił wszystko, byleby spróbować
nad sobą zapanować, ale to okazało się niemożliwe. W gruncie rzeczy jakaś
jego cząstka już pogodziła się z porażką, choć podświadomie i tak
przed tym protestował. Chciał walczyć dla Alessi, ale…
Więc walcz, padło w odpowiedzi. Walcz, wilczy chłopcze.
Przez
moment poczuł się tak, jakby ktoś z całej siły uderzył go w brzuch.
Gwałtownie zaczerpnął powietrza, co najmniej oszołomiony Miał wrażenie, że
Katherine stała tuż obok, szepcąc mu do ucha – w ten zdecydowany, nieznoszący
sprzeciwu sposób. Całe lata minęły, odkąd ostatnim razem ktoś nazywał go w ten
sposób. Jakby tego było mało, Ariel do tej pory nie był pewien czy powinien odebrać
te słowa jako zachętę, czy może jawną kpinę z jej strony. To zresztą i tak
było najmniej istotne.
Ciemność
gęstniała, pochłaniając go, aż w pewnym momencie nie potrafił już
stwierdzić, czy istniała droga powrotu. Nawet jeśli, nie dostrzegał jej.
Wilczy chłopcze…
Tym razem
odległy szept jedynie go zdenerwował.
Jak?!, jęknął w duchu. Jak mam walczyć, skoro ja…?!, zaczął,
ale nawet nie dokończyć tej myśli, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że robił z siebie
idiotę. Słodka bogini, było z nim na tyle źle, że zaczynał rozmawiać ze
sobą. Co jak co, ale to zdecydowanie nie wróżyło dobrze.
Odpowiedziała
mu cisza. Mógł się tego spodziewać, aż nazbyt świadom, że żadnej Katherine tak naprawdę
nie było. Może podświadomie na nią liczył, wierząc, że przyjdzie mu z pomocą
jak i ostatnim razem, gdy tak bardzo pragnął ocalić Alessię. Teraz czuł
się równie beznadziejnie, a świadomość porażki doprowadzała go do szału.
Jedynie gniew był żywy, płonąc równie intensywnie, co i wciąż krwawiąca
rana na brzuchu. Gdyby nie srebro, wilcze geny zrobiły swoje i udałoby mu
się zregenerować na tyle, by jednak móc coś zdziałać, ale w tej sytuacji…
Przecież masz w sobie to, czego ci
potrzeba.
Kolejny raz
zawirowało mu w głowie. Zamarła, wciąż oszołomiony i sam już niepewny,
do kogo należała ta krótka myśl. Tym razem nie usłyszał głosu Katherine, ale to
wydawało się najmniej istotne. Tkwił w bezruchu, skupiony na
spazmatycznym chwytaniu oddechu, choć to równie dobrze mogło dziać się gdzieś poza
nim. Jakby tego było mało, nie rozumiał, chociaż czuł, że powinien.
Albo raczej
nie chciał.
Uścisk w gardle
przybrał na sile. Ariel napiął mięśnie, choć nie potrafił stwierdzić, czy ciało
zareagowało na jego starania. To wszystko działo się jakby poza nim, o ile
w ogóle wciąż był jakiś on. Balansował gdzieś na granicy, w gruncie
rzeczy gotów przysiąc, że w którymś momencie ją przekroczył. Zabrnął zbyt
daleko, by mieć szansę zawrócić, przynajmniej jako… człowiek.
Sęk w tym,
że zawsze myślał o sobie wyłącznie w tej kategorii: jak o człowieku
z nietypowym problemem. W którymś momencie zaczął tolerować to, kim był
z winy niechcianych genów, ale nic ponadto. Riddley wciąż bywał uciążliwy,
gdy komentował niechęć, z jaką Ariel podchodził do swojej zwierzęcej
natury. Bredził coś o „zaakceptowaniu wilka w sobie”, co brzmiało jak
jakaś żałosna reklama albo gadka motywująca. Cóż, na pewno nie pomagała, a przynajmniej
Ariel nie czuł nagłej potrzeby, by zacząć zachowywać się jak pozbawione skrupułów,
podążające za instynktem zwierzę. Wystarczyło, że ta cząstka jego natury
regularnie to nabierała, to znów traciła na znaczeniu wraz ze zbliżającą się
pełnią. Sama przemiana była przykrą koniecznością, ale przez minione lata
nauczył się z tym żyć. Nie żeby kiedykolwiek miał wybór.
Wiek. Aż
tyle spędził pod postacią zniewolonego zwierzęcia, ograniczony pod każdym
możliwym względem. Isobel zafundowała mu jego osobiste piekło, więżąc pod postacią
stworzenia, którego Ariel tak bardzo się obawiał. Sprawiła, że to stało się
jego codziennością – pustka w głowie i instynkt, który w każdej chwili
mógł wymknąć się spod kontroli. Sprawiła, że zatracił w sobie wspomnienie
Alessi i samego siebie, co tak po prawdziwe było gorsze od samego
zamknięcia. Zdążył się z tego otrząsnąć, próbując żyć tak, jakby nic
szczególnego nie miało miejsca, zwłaszcza odkąd znów mógł liczyć na bliskość Ali,
ale…
Ali.
Tyle że to
nie było takie proste. Jak po tym wszystkim miałby zwrócić się akurat do tej
cząstki siebie, która…?
Z tym, że
ona go potrzebowała. Może i nie mógł liczyć na wieź, ale to nie miało
znaczenia. Nie musiał odbierać jej emocji, by zorientować się, że była
zagrożona. Słyszał o Charonie dość, by ten go przerażał i to o wiele
bardziej od Yvesa. Myśl, że ta bestia miałaby dorwać Alessię…
I dorwał, bo
on nie potrafił jej ochronić.
Gniew
przybrał na sile, intensywniejszy i bardziej prawdziwy niż do tej pory.
Wypełniał go, a Ariel zapragnął uczepić się go jak ostatniej deski ratunku.
Przez chwile poczuł się trochę lepiej, gotów przysiąc, że zdoła unieść powieki,
a może nawet spróbować się podnieść, ale… to wciąż nie było takie proste.
Nie w ten
sposób.
Mniej
więcej wtedy podjął decyzję. To było niczym impuls, któremu bez zastanowienia
się poddał, choć sam nie był pewien, co chciał w ten sposób osiągnąć. Pozwól mi ją uratować, pomyślał, przez
krótką chwilę sam niepewny, do kogo tak naprawdę się zwracał. Do Katherine?
Nie. Jej nie było i zdawał sobie z tego sprawę. Może oszalał, a może
po prostu majaczył – nie miał pewności, zresztą to i tak go nie
obchodziło. Tak naprawdę mógł zwracać się tylko do jednej osoby: siebie samego.
Jeśli on
nie był w stanie jej uratować, kto inny miał szansę? Od kogo innego miał
oczekiwać, że…
Alessia.
Jej imię
było jedną z ostatnich świadomych myśli. Zaraz po tym wszystko ostatecznie
przysłonił gniew, mieszający się z tak silną determinacją, że Ariel ledwo
był w stanie to znieść. Nigdy nie próbował szukać w sobie tej
zwierzęcej cząstki – nie świadomie, a wykorzystywanie nadnaturalnych
zdolności, kiedy był pod postacią człowiek, było czymś zgoła innym. Wystarczyło
mu, że wilk przejmował kontrolę raz w miesiącu, fundując mu wręcz
nieopisany ból, towarzyszący przekształcającemu się ciału i łamanym
kościom. Musiałby być szalony, by pozwolić na to z własnej woli, uciekając
się do metody, którą czasami stosowali jego pobratymcy. Wiedział, że potrafili przywoływać
do siebie wilczą naturę nawet wtedy, gdy księżyc temu nie spojrzał, ale sam
prędzej by się pokroił, aniżeli zdecydował na coś podobnego.
Tak
przynajmniej sądził do tej chwili, póki szaleństwo nie stało się bardzo kuszącą
perspektywą. Na pewno wydawało się lepsze niż zaakceptowanie, że miałby się
poddać, kiedy Ali…
Wtedy go
poczuł. W zasadzie miał wrażenie, że od samego początku wiedział, gdzie powinien
szukać – w końcu wilk od samego początku był jego cząstką. Przez większość
czasu Ariel tłamsił go, więżąc tak głęboko, jak tylko było to możliwe, choć w którymś
momencie przestał być tego w pełni świadom. Ale przecież czuł go od
zawsze, zwłaszcza wtedy, gdy księżyc zaczynał znów rosnąć i nabierać kształtów.
Traktował go jako oddzieln byt, z którym nie chciał mieć nic wspólnego,
ale teraz…
Teraz
właśnie ta cząstka była jego jedynym ratunkiem.
Oczami
wyobraźni widział skulone, zniewolone na wszystkie możliwe sposoby zwierzę.
Przez moment widział po prostu samego siebie w wilczej postaci – lśniącą
sierść, złożoną na łapach głowę. I łańcuch. Gruby i długi, równie
mocny, co i ten, którym skrępowała go Isobel. Sęk w tym, że za stan widzianego
oczami wyobraźni zwierzęcia odpowiadała zupełnie inna osoba i Ariel
doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Sam to zrobił, całe lata temu,
robiąc wszystko, byleby zaprzeczyć temu, kim się stał. Poniekąd sam uczynił z tego
swoje przekleństwo, czyniąc z bycia dzieckiem księżyca coś, czego nie
potrafił znieść. To była klątwa, której nigdy nie chciał i którą obawiał
się pociągnąć dalej – dokładnie tak, jak powiedział Alessi, próbując
wytłumaczyć to, dlaczego niepokoiła go perspektywa posiadania potomstwa.
Co najmniej
nie do pojęcia wydało mu się to, że po tym wszystkim tak po prostu tu stał –
tuż przed tym wilkiem, spoglądając nań nie jak na przekleństwo, ale potencjalne
wybawienie. Nie chciał o tym myśleć, ale przecież tak właśnie było. Może
wymagał niemożliwego albo właśnie podpisywał na siebie wyrok, niejako godząc
się na to, by w końcu dosięgły go efekty srebra, ale nie dbał o to.
Jeśli miał jakąkolwiek szanse, zamierzał ją wykorzystać.
Poruszając
się trochę jak w transie, bez pośpiechu podszedł bliżej. Zwierzę natychmiast
zareagowało, podrywając głowę i spoglądając wprost na niego. Srebrzysta
sierść wydawała się łagodnie lśnić, zwłaszcza w napierającym ze wszystkich
stron mroku. Ariel przez chwilę wodził po niej wzrokiem, pierwszy raz kusząc
się o stwierdzenie, że była ładna – może wręcz piękna, co zresztą
sugerowała mu Alessia. Wilk sam w sobie taki był, choć przyznanie się do
tego przyszło Arielowi z trudem.
Poczuł się
dziwnie, kiedy stworzenie spojrzało wprost na niego – w pełni świadomy,
przenikliwy sposób. Z trudem powstrzymał dreszcz, co najmniej wytrącony z równowagi.
Wszędzie rozpoznałby parę ciemnych, smutnych oczu – jego własnych, które regularnie
spoglądały na niego z lustra. One również od zawsze podobały się Alessi,
ale…
Zwierzę
drgnęło, zupełnie jakby mogło wychwycić to krótkie, jakże ważne dla Ariela
imię. To było irracjonalne, tak jak i cała ta sytuacja, ale i to wydawało
się najmniej istotne. Może wszystko działo się tylko w jego głowie, ale nie
próbował z tym walczyć. Po prostu przyjmował wszystko, co rozgrywało się
na jego oczach, próbując przekonać samego siebie, że miało to sens – i że
tylko w ten sposób miał być w stanie cokolwiek zdziałać.
Podszedł
bliżej, pewnym krokiem, o który by siebie nie podejrzewał. Nawet się nie
skrzywił, kiedy wilk poderwał się na równe nogi, wciąż mu się przypatrując.
Spoglądał na Ariela z równie wielką nieufnością, co i on na zwierzę, podświadomie
wciąż niepewny tego, co zamierzał zrobić. Obaj w siebie wątpili, wzajemnie
próbując przewidzieć intencje drugiego. Z drugiej strony, przez moment był
gotów przysiąc, że dostrzegł w spojrzeniu stworzenia swego rodzaju
nadzieję albo… oczekiwanie, jakby ten wiedział już, że w końcu miał szansę
na wybawienie. Może tylko na chwilę, ale…
Chodź, pomyślał Ariel, nie dając sobie
czasu na wątpliwości. Z wolna wyciągnął przed siebie rękę, by po chwili –
bardzo powoli, a przy tym aż nadto niepewnie – wsunąć palce w srebrzystą
sierść. Przez ułamek sekundy był pewien, że w ten sposób co najwyżej
sprowokuje zniewolone zwierzę do ataku, jednak nic podobnego nie miało miejsca.
Co prawda wciąż odczuwał gniew, ale ten należał tylko i wyłącznie do niego,
dodatkowo podsycając Ariela w przekonaniu, że postępował słusznie. W tej
sytuacji mógł zrobić tylko jedno, chcąc nie chcąc zmuszony skorzystać ze swojej
ostatniej szansy.
I –
przynajmniej na razie – wcale nie czuł się z tym aż tak źle.
Osunął się
na kolana, chcąc, by jego twarz znalazła się na wysokości zwierzęcego pyska. Poczuł
się dziwnie, kiedy wilk bez chwili wahania przesunął się bliżej, po chwili jak
gdyby nigdy nic układając na jego kolanach. Ciepłe ciało zaciążyło mu, ale
powstrzymał chęć, by jak najszybciej je z siebie zrzucić.
Nie chcę tego…, uświadomił sobie.
Zorientował się, że drży i to na tyle gwałtownie, by mieć problem z zapanowaniem
nad własnymi emocjami. Ale ona… Chodzi o Alessię,
prawda? Tylko o nią.
Zamknął
oczy, choć to i tak nie miało większego znaczenia, skoro trwał w mroku.
W zamyśleniu raz po raz przeczesywał palcami srebrzystą sierść, próbując
przekonać samego siebie, że wszystko było w porządku. Potrzebował pomocy, a skoro
pozostało mu tylko to…
Nie, nie tak, poprawił się machinalnie. To po prostu jestem ja, prawda?
Ta myśl
bolała, wciąż irracjonalna i niepokojąca. Wewnętrzny opór dawał mu się we
znaki, sprawiając, że Ariel zapragnął poderwać się na równe nogi i jak
najszybciej uciec. Wiedział, że zachowałby się jak największy tchórz, ale nie
potrafił ot tak przyjąć do wiadomości tego, że miałby zdać się na wilka… Że
mógłby na własne życzenie przeistoczyć w pozbawioną rozsądku, spragnioną
śmierci i ludzkiej krwi bestię, która…
Tyle że
spoczywający na jego kolanach wilk wcale nie wyglądał na niebezpiecznego, a tym
bardziej obrzydliwego. Spokojnie leżał, przyjemnie ciepły i dziwnie
znajomy. Coś w nim niezmiennie Ariela przyciągało, sprawiając, że nawet
mimo wątpliwości, poczuł się po prostu dobrze. Jakby był pełny, chociaż nie
sądził, że to w ogóle możliwe.
To było
tak, jakby po długich poszukiwaniach w końcu odnalazł coś, czego od zawsze
mu brakowało.
Stworzenie
na jego kolanach zdecydowanie nie przypominało bestii. Wręcz przeciwnie – było
piękne i to pod każdym możliwym względem. Nie rozumiał, dlaczego nie dostrzegł
tego wcześniej i to pomimo licznych zapewnień Alessi. Nie pojmował wielu
rzeczy, ale w tamtej chwili to i tak pozostawało najmniej istotne.
Raz jeszcze
spojrzał na zniewolonego wilka. Krępujący łańcuch wyglądał na ciężki i wręcz
niemożliwy do zerwania, ale Ariel wcale nie uznał go za przeszkodę. Sam go
stworzył, prawda? Skoro tak, sam najlepiej wiedział, w jaki sposób się go
pozbyć.
Musimy po nią iść, oznajmił nieznoszącym
sprzeciwu tonem. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że wilk doskonale go rozumiał. Po Alessię… Naszą Alessię.
Zacisnął
usta.
Nie, to wciąż
nie było tak.
Po moją Alessię.
Wciąż czuł
ciepło, choć już nie potrafił stwierdzić, skąd tak naprawdę się brało – z jego
wnętrza czy może po prostu biło od skulonego na jego kolanach stworzenia. Był
jeszcze gniew, który okazał się równie materialny, co i rozchodzące po
całym ciele gorąco – kolejne palące fale, które stopniowo przybierały na sile.
Doświadczenie było dziwne, poza tym wydało mu się znajome, choć nie od razu
zrozumiał, co tak naprawdę to oznaczało.
Nie
pojmował aż do momentu, w którym wilk i łańcuchy zniknęły, a do
jego świadomości wdarło się coś w pełni prawdziwego, co jak najbardziej
potrafił nazywać.
Ból.
Teraz już
nie tylko drżał przez nadmiar emocji, ale za sprawą palącego gorąca, które błyskawicznie
rozchodziło się po całym jego ciele, porażając każdą jego komórkę i odbierając
oddech. To było znajome cierpienie, które w pierwszym odruchu wytrąciło go
z równowagi, zanim zdecydował się przyjąć je jak coś właściwego, co był
gotów przyjąć z otwartymi ramionami, skoro pojawiła się taka konieczność.
Przerażony czy nie, sam tego chciał, a skoro to była cena, zamierzał ją
zapłacić.
A potem
wszelakie wątpliwości ostatecznie zniknęły i królował już tylko nieopisany
ból.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz