30 stycznia 2019

Dwieście dwadzieścia

Ariel
Dryfował. Tak przynajmniej się czuł, świadom wyłącznie napierającej ze wszystkich strun pustki. Rozsądek podpowiadał mu, że powinien z tym walczyć, ale Ariel nie był w stanie znaleźć w sobie choćby odrobiny siły. Była tylko słabość, której za żadne skarby nie potrafił przezwyciężyć, choć przecież miał powód, by próbować. Nie brakowało mu motywacji, bo ta zawierała się w jednym, wciąż prześladującym go imieniu: Alessia.
Tyle że nie był w stanie się ruszyć. Resztki sił odeszły i to zanim zdołał dotrzeć do jakiegoś konkretnego punktu. Po odejściu Bliss nie było już niczego, choć początkowo naprawdę chciał ruszyć dalej. Powtarzał sobie, że mógłby się nawet czołgać, jeśli to okazałoby się jedynym sposobem. Kto wie, może w ten sposób przynajmniej rozbawiłby Charona i sprawił, że ten zszedłby na nagły atak śmiechu. Wszystko wydawało się lepsze niż tak po prostu odpuścić, ale… przecież właśnie to zrobił.
Poddał się.
Odpuścił, choć Alessia go potrzebowała.
Choć byli ze sobą długo, nie powstała między nimi nawet najsłabsza więź – nie taka, o której wielokrotnie słyszał, kiedy w grę wchodzili telepaci. Mógł to zrozumieć, skoro wciąż pozostawał kimś całkowicie jej obcym, przynajmniej pod względem biologicznym. Może tak nawet było lepiej, zwłaszcza że nie wyobrażał sobie sytuacji, w której cierpiałaby razem z nim każdego miesiąca, kiedy przeinaczał się w zwierzę. Co prawda Alessia na pewno byłaby w stanie się od niego odciąć, by nie musieć przechodzić katuszy, ale jak znał tę upartą dziewczynę, za każdym razem zostawałaby, żeby mieć szansę choć po części złagodzić to, co odczuwał. Kiedyś niejako powiedziała mu to wprost, podczas jednej z tych długich nocy, gdy znów rozmawiali o wszystkim i o niczym – że żałowała niemocy, która ogarniała ją za każdym razem, kiedy nadchodziła pełnia.
Teraz rozumiał to lepiej niż mógłby sobie wyobrazić. Czuł się tak samo, a może nawet gorzej, sfrustrowany słabością i myślą o tym, że uchodziło z niego życie. To mógłby zaakceptować, zwłaszcza że nie bał się śmierci. Już wielokrotnie się o nią ocierał, zwłaszcza ten jeden odległy, choć nadal żywy w jego pamięci raz, na krótki przed tym, jak jego wilcze geny w pełni dały o sobie znać.
Pamiętał każde cięcie, którym uraczył go Yves. Wtedy też dryfował gdzieś na granicy życia i śmierci, w każdej chwili mogąc zapaść się w pustkę. Co więcej, aż za dobrze pamiętał, że również wtedy towarzyszył mu oszałamiający zapach własnej krwi – metaliczny i nieprzyjemny, nie zaś słodki, jak postrzegały go wampiry. Tamtej nocy z powodzeniem mógł się nie obudzić, ale…
Tyle że teraz wszystko było inne. W grę wchodziło srebro, choć gdzieś w pamięci Ariela wciąż majaczyły słowa tamtej wampirzycy – o genach alfy, nowiu i szansie, której podobno mu to dawało. O ile okazałby się dość silny, żeby walczyć, nie wspominając o pośpiesznej ucieczce, kiedy tak po prostu zostawił biadolące nad nim towarzystwo, skupiając się na tym, co najważniejsze. Sęk w tym, że to doprowadziło go donikąd – do martwego końca, gdzie czekała coś najwyżej śmierć. Jakby tego było mało, ta wcale nie była tak łaskawa i spokojna, jak wielokrotnie o niej mówiono. Wręcz przeciwnie, bo wyrzuty sumienia, które towarzyszyły mu w tamtej chwili, skutecznie przysłaniały wszystko inne.
Chciał walczyć. Naprawdę tego pragnął, ale…
Więc na co czekasz?
Zesztywniał, co najmniej wytrącony z równowagi tą myśl. W zasadzie zaskoczyło go nie tyle pytanie, co wrażenie, że w jego głowie rozbrzmiewał znajomy, choć równie zapomniany głos. W tamtej chwili poczuł się tak, jakby balansował gdzieś na granicy utraty zmysłów. Szaleństwo było gdzieś na wyciągnięcie ręki, wyciągając ku niemu ramiona w równie ochoczy sposób, co i przysłaniająca wszystko inne pustka.
Zabawne. Więc najwyraźniej właśnie tak wyglądało umieranie – trochę jak zapadanie w sen w momencie, gdy było się zbyt wykończonym, by dłużej zachowywać przytomność, ale zarazem zbyt pobudzonym, by wyciszyć się całkowicie. W takich chwilach umysł nawiedzały niechciane myśli i wspomnienia, jedynie wszystko dodatkowo komplikując. To nie był pierwszy raz, kiedy zadręczał się czymś, na co nie miał wpływu. Przeszłość lubiła wracać w najmniej oczekiwanych momentach i zdążył się do tego przyzwyczaić, a jednak w tamtej chwili…
Dlaczego właśnie Katherine przypomniał sobie akurat teraz? Może nie powinno go to dziwić, skoro umierał, ale i tak poczuł się nieswojo. Od jej śmierci minęło dość czasu, by zdążył wyrzucić z pamięci szczegóły. Oczywiście, że wciąż był w stanie przywołać do siebie twarz kobiety, która pomogła mu uratować Alessię, w zamian wymuszając na nim jakże niefortunną obietnicę, której do tej pory nie potrafił spełnić, jednak to nie było to samo. Mało kto pamiętał głosy umarłych – ich brzmienie zanikało jako pierwsze, nieważne jak bardzo chciało się je zachować.
Potrząsnął głową. Przynajmniej próbował, bo nagle odnalezienie drogi do własnego ciała okazało się wyzwaniem równie wielkim, co i otwarcie oczu. Robił wszystko, byleby spróbować nad sobą zapanować, ale to okazało się niemożliwe. W gruncie rzeczy jakaś jego cząstka już pogodziła się z porażką, choć podświadomie i tak przed tym protestował. Chciał walczyć dla Alessi, ale…
Więc walcz, padło w odpowiedzi. Walcz, wilczy chłopcze.
Przez moment poczuł się tak, jakby ktoś z całej siły uderzył go w brzuch. Gwałtownie zaczerpnął powietrza, co najmniej oszołomiony Miał wrażenie, że Katherine stała tuż obok, szepcąc mu do ucha – w ten zdecydowany, nieznoszący sprzeciwu sposób. Całe lata minęły, odkąd ostatnim razem ktoś nazywał go w ten sposób. Jakby tego było mało, Ariel do tej pory nie był pewien czy powinien odebrać te słowa jako zachętę, czy może jawną kpinę z jej strony. To zresztą i tak było najmniej istotne.
Ciemność gęstniała, pochłaniając go, aż w pewnym momencie nie potrafił już stwierdzić, czy istniała droga powrotu. Nawet jeśli, nie dostrzegał jej.
Wilczy chłopcze…
Tym razem odległy szept jedynie go zdenerwował.
Jak?!, jęknął w duchu. Jak mam walczyć, skoro ja…?!, zaczął, ale nawet nie dokończyć tej myśli, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że robił z siebie idiotę. Słodka bogini, było z nim na tyle źle, że zaczynał rozmawiać ze sobą. Co jak co, ale to zdecydowanie nie wróżyło dobrze.
Odpowiedziała mu cisza. Mógł się tego spodziewać, aż nazbyt świadom, że żadnej Katherine tak naprawdę nie było. Może podświadomie na nią liczył, wierząc, że przyjdzie mu z pomocą jak i ostatnim razem, gdy tak bardzo pragnął ocalić Alessię. Teraz czuł się równie beznadziejnie, a świadomość porażki doprowadzała go do szału. Jedynie gniew był żywy, płonąc równie intensywnie, co i wciąż krwawiąca rana na brzuchu. Gdyby nie srebro, wilcze geny zrobiły swoje i udałoby mu się zregenerować na tyle, by jednak móc coś zdziałać, ale w tej sytuacji…
Przecież masz w sobie to, czego ci potrzeba.
Kolejny raz zawirowało mu w głowie. Zamarła, wciąż oszołomiony i sam już niepewny, do kogo należała ta krótka myśl. Tym razem nie usłyszał głosu Katherine, ale to wydawało się najmniej istotne. Tkwił w  bezruchu, skupiony na spazmatycznym chwytaniu oddechu, choć to równie dobrze mogło dziać się gdzieś poza nim. Jakby tego było mało, nie rozumiał, chociaż czuł, że powinien.
Albo raczej nie chciał.
Uścisk w gardle przybrał na sile. Ariel napiął mięśnie, choć nie potrafił stwierdzić, czy ciało zareagowało na jego starania. To wszystko działo się jakby poza nim, o ile w ogóle wciąż był jakiś on. Balansował gdzieś na granicy, w gruncie rzeczy gotów przysiąc, że w którymś momencie ją przekroczył. Zabrnął zbyt daleko, by mieć szansę zawrócić, przynajmniej jako… człowiek.
Sęk w tym, że zawsze myślał o sobie wyłącznie w tej kategorii: jak o człowieku z nietypowym problemem. W którymś momencie zaczął tolerować to, kim był z winy niechcianych genów, ale nic ponadto. Riddley wciąż bywał uciążliwy, gdy komentował niechęć, z jaką Ariel podchodził do swojej zwierzęcej natury. Bredził coś o „zaakceptowaniu wilka w sobie”, co brzmiało jak jakaś żałosna reklama albo gadka motywująca. Cóż, na pewno nie pomagała, a przynajmniej Ariel nie czuł nagłej potrzeby, by zacząć zachowywać się jak pozbawione skrupułów, podążające za instynktem zwierzę. Wystarczyło, że ta cząstka jego natury regularnie to nabierała, to znów traciła na znaczeniu wraz ze zbliżającą się pełnią. Sama przemiana była przykrą koniecznością, ale przez minione lata nauczył się z tym żyć. Nie żeby kiedykolwiek miał wybór.
Wiek. Aż tyle spędził pod postacią zniewolonego zwierzęcia, ograniczony pod każdym możliwym względem. Isobel zafundowała mu jego osobiste piekło, więżąc pod postacią stworzenia, którego Ariel tak bardzo się obawiał. Sprawiła, że to stało się jego codziennością – pustka w głowie i instynkt, który w każdej chwili mógł wymknąć się spod kontroli. Sprawiła, że zatracił w sobie wspomnienie Alessi i samego siebie, co tak po prawdziwe było gorsze od samego zamknięcia. Zdążył się z tego otrząsnąć, próbując żyć tak, jakby nic szczególnego nie miało miejsca, zwłaszcza odkąd znów mógł liczyć na bliskość Ali, ale…
Ali.
Tyle że to nie było takie proste. Jak po tym wszystkim miałby zwrócić się akurat do tej cząstki siebie, która…?
Z tym, że ona go potrzebowała. Może i nie mógł liczyć na wieź, ale to nie miało znaczenia. Nie musiał odbierać jej emocji, by zorientować się, że była zagrożona. Słyszał o Charonie dość, by ten go przerażał i to o wiele bardziej od Yvesa. Myśl, że ta bestia miałaby dorwać Alessię…
I dorwał, bo on nie potrafił jej ochronić.
Gniew przybrał na sile, intensywniejszy i bardziej prawdziwy niż do tej pory. Wypełniał go, a Ariel zapragnął uczepić się go jak ostatniej deski ratunku. Przez chwile poczuł się trochę lepiej, gotów przysiąc, że zdoła unieść powieki, a może nawet spróbować się podnieść, ale… to wciąż nie było takie proste.
Nie w ten sposób.
Mniej więcej wtedy podjął decyzję. To było niczym impuls, któremu bez zastanowienia się poddał, choć sam nie był pewien, co chciał w ten sposób osiągnąć. Pozwól mi ją uratować, pomyślał, przez krótką chwilę sam niepewny, do kogo tak naprawdę się zwracał. Do Katherine? Nie. Jej nie było i zdawał sobie z tego sprawę. Może oszalał, a może po prostu majaczył – nie miał pewności, zresztą to i tak go nie obchodziło. Tak naprawdę mógł zwracać się tylko do jednej osoby: siebie samego.
Jeśli on nie był w stanie jej uratować, kto inny miał szansę? Od kogo innego miał oczekiwać, że…
Alessia.
Jej imię było jedną z ostatnich świadomych myśli. Zaraz po tym wszystko ostatecznie przysłonił gniew, mieszający się z tak silną determinacją, że Ariel ledwo był w stanie to znieść. Nigdy nie próbował szukać w sobie tej zwierzęcej cząstki – nie świadomie, a wykorzystywanie nadnaturalnych zdolności, kiedy był pod postacią człowiek, było czymś zgoła innym. Wystarczyło mu, że wilk przejmował kontrolę raz w miesiącu, fundując mu wręcz nieopisany ból, towarzyszący przekształcającemu się ciału i łamanym kościom. Musiałby być szalony, by pozwolić na to z własnej woli, uciekając się do metody, którą czasami stosowali jego pobratymcy. Wiedział, że potrafili przywoływać do siebie wilczą naturę nawet wtedy, gdy księżyc temu nie spojrzał, ale sam prędzej by się pokroił, aniżeli zdecydował na coś podobnego.
Tak przynajmniej sądził do tej chwili, póki szaleństwo nie stało się bardzo kuszącą perspektywą. Na pewno wydawało się lepsze niż zaakceptowanie, że miałby się poddać, kiedy Ali…
Wtedy go poczuł. W zasadzie miał wrażenie, że od samego początku wiedział, gdzie powinien szukać – w końcu wilk od samego początku był jego cząstką. Przez większość czasu Ariel tłamsił go, więżąc tak głęboko, jak tylko było to możliwe, choć w którymś momencie przestał być tego w pełni świadom. Ale przecież czuł go od zawsze, zwłaszcza wtedy, gdy księżyc zaczynał znów rosnąć i nabierać kształtów. Traktował go jako oddzieln byt, z którym nie chciał mieć nic wspólnego, ale teraz…
Teraz właśnie ta cząstka była jego jedynym ratunkiem.
Oczami wyobraźni widział skulone, zniewolone na wszystkie możliwe sposoby zwierzę. Przez moment widział po prostu samego siebie w wilczej postaci – lśniącą sierść, złożoną na łapach głowę. I łańcuch. Gruby i długi, równie mocny, co i ten, którym skrępowała go Isobel. Sęk w tym, że za stan widzianego oczami wyobraźni zwierzęcia odpowiadała zupełnie inna osoba i Ariel doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Sam to zrobił, całe lata temu, robiąc wszystko, byleby zaprzeczyć temu, kim się stał. Poniekąd sam uczynił z tego swoje przekleństwo, czyniąc z bycia dzieckiem księżyca coś, czego nie potrafił znieść. To była klątwa, której nigdy nie chciał i którą obawiał się pociągnąć dalej – dokładnie tak, jak powiedział Alessi, próbując wytłumaczyć to, dlaczego niepokoiła go perspektywa posiadania potomstwa.
Co najmniej nie do pojęcia wydało mu się to, że po tym wszystkim tak po prostu tu stał – tuż przed tym wilkiem, spoglądając nań nie jak na przekleństwo, ale potencjalne wybawienie. Nie chciał o tym myśleć, ale przecież tak właśnie było. Może wymagał niemożliwego albo właśnie podpisywał na siebie wyrok, niejako godząc się na to, by w końcu dosięgły go efekty srebra, ale nie dbał o to. Jeśli miał jakąkolwiek szanse, zamierzał ją wykorzystać.
Poruszając się trochę jak w transie, bez pośpiechu podszedł bliżej. Zwierzę natychmiast zareagowało, podrywając głowę i spoglądając wprost na niego. Srebrzysta sierść wydawała się łagodnie lśnić, zwłaszcza w napierającym ze wszystkich stron mroku. Ariel przez chwilę wodził po niej wzrokiem, pierwszy raz kusząc się o stwierdzenie, że była ładna – może wręcz piękna, co zresztą sugerowała mu Alessia. Wilk sam w sobie taki był, choć przyznanie się do tego przyszło Arielowi z trudem.
Poczuł się dziwnie, kiedy stworzenie spojrzało wprost na niego – w pełni świadomy, przenikliwy sposób. Z trudem powstrzymał dreszcz, co najmniej wytrącony z równowagi. Wszędzie rozpoznałby parę ciemnych, smutnych oczu – jego własnych, które regularnie spoglądały na niego z lustra. One również od zawsze podobały się Alessi, ale…
Zwierzę drgnęło, zupełnie jakby mogło wychwycić to krótkie, jakże ważne dla Ariela imię. To było irracjonalne, tak jak i cała ta sytuacja, ale i to wydawało się najmniej istotne. Może wszystko działo się tylko w jego głowie, ale nie próbował z tym walczyć. Po prostu przyjmował wszystko, co rozgrywało się na jego oczach, próbując przekonać samego siebie, że miało to sens – i że tylko w ten sposób miał być w stanie cokolwiek zdziałać.
Podszedł bliżej, pewnym krokiem, o który by siebie nie podejrzewał. Nawet się nie skrzywił, kiedy wilk poderwał się na równe nogi, wciąż mu się przypatrując. Spoglądał na Ariela z równie wielką nieufnością, co i on na zwierzę, podświadomie wciąż niepewny tego, co zamierzał zrobić. Obaj w siebie wątpili, wzajemnie próbując przewidzieć intencje drugiego. Z drugiej strony, przez moment był gotów przysiąc, że dostrzegł w spojrzeniu stworzenia swego rodzaju nadzieję albo… oczekiwanie, jakby ten wiedział już, że w końcu miał szansę na wybawienie. Może tylko na chwilę, ale…
Chodź, pomyślał Ariel, nie dając sobie czasu na wątpliwości. Z wolna wyciągnął przed siebie rękę, by po chwili – bardzo powoli, a przy tym aż nadto niepewnie – wsunąć palce w srebrzystą sierść. Przez ułamek sekundy był pewien, że w ten sposób co najwyżej sprowokuje zniewolone zwierzę do ataku, jednak nic podobnego nie miało miejsca. Co prawda wciąż odczuwał gniew, ale ten należał tylko i wyłącznie do niego, dodatkowo podsycając Ariela w przekonaniu, że postępował słusznie. W tej sytuacji mógł zrobić tylko jedno, chcąc nie chcąc zmuszony skorzystać ze swojej ostatniej szansy.
I – przynajmniej na razie – wcale nie czuł się z tym aż tak źle.
Osunął się na kolana, chcąc, by jego twarz znalazła się na wysokości zwierzęcego pyska. Poczuł się dziwnie, kiedy wilk bez chwili wahania przesunął się bliżej, po chwili jak gdyby nigdy nic układając na jego kolanach. Ciepłe ciało zaciążyło mu, ale powstrzymał chęć, by jak najszybciej je z siebie zrzucić.
Nie chcę tego…, uświadomił sobie. Zorientował się, że drży i to na tyle gwałtownie, by mieć problem z zapanowaniem nad własnymi emocjami. Ale ona… Chodzi o Alessię, prawda? Tylko o nią.
Zamknął oczy, choć to i tak nie miało większego znaczenia, skoro trwał w mroku. W zamyśleniu raz po raz przeczesywał palcami srebrzystą sierść, próbując przekonać samego siebie, że wszystko było w porządku. Potrzebował pomocy, a skoro pozostało mu tylko to…
Nie, nie tak, poprawił się machinalnie. To po prostu jestem ja, prawda?
Ta myśl bolała, wciąż irracjonalna i niepokojąca. Wewnętrzny opór dawał mu się we znaki, sprawiając, że Ariel zapragnął poderwać się na równe nogi i jak najszybciej uciec. Wiedział, że zachowałby się jak największy tchórz, ale nie potrafił ot tak przyjąć do wiadomości tego, że miałby zdać się na wilka… Że mógłby na własne życzenie przeistoczyć w pozbawioną rozsądku, spragnioną śmierci i ludzkiej krwi bestię, która…
Tyle że spoczywający na jego kolanach wilk wcale nie wyglądał na niebezpiecznego, a tym bardziej obrzydliwego. Spokojnie leżał, przyjemnie ciepły i dziwnie znajomy. Coś w nim niezmiennie Ariela przyciągało, sprawiając, że nawet mimo wątpliwości, poczuł się po prostu dobrze. Jakby był pełny, chociaż nie sądził, że to w ogóle możliwe.
To było tak, jakby po długich poszukiwaniach w końcu odnalazł coś, czego od zawsze mu brakowało.
Stworzenie na jego kolanach zdecydowanie nie przypominało bestii. Wręcz przeciwnie – było piękne i to pod każdym możliwym względem. Nie rozumiał, dlaczego nie dostrzegł tego wcześniej i to pomimo licznych zapewnień Alessi. Nie pojmował wielu rzeczy, ale w tamtej chwili to i tak pozostawało najmniej istotne.
Raz jeszcze spojrzał na zniewolonego wilka. Krępujący łańcuch wyglądał na ciężki i wręcz niemożliwy do zerwania, ale Ariel wcale nie uznał go za przeszkodę. Sam go stworzył, prawda? Skoro tak, sam najlepiej wiedział, w jaki sposób się go pozbyć.
Musimy po nią iść, oznajmił nieznoszącym sprzeciwu tonem. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że wilk doskonale go rozumiał. Po Alessię… Naszą Alessię.
Zacisnął usta.
Nie, to wciąż nie było tak.
Po moją Alessię.
Wciąż czuł ciepło, choć już nie potrafił stwierdzić, skąd tak naprawdę się brało – z jego wnętrza czy może po prostu biło od skulonego na jego kolanach stworzenia. Był jeszcze gniew, który okazał się równie materialny, co i rozchodzące po całym ciele gorąco – kolejne palące fale, które stopniowo przybierały na sile. Doświadczenie było dziwne, poza tym wydało mu się znajome, choć nie od razu zrozumiał, co tak naprawdę to oznaczało.
Nie pojmował aż do momentu, w którym wilk i łańcuchy zniknęły, a do jego świadomości wdarło się coś w pełni prawdziwego, co jak najbardziej potrafił nazywać.
Ból.
Teraz już nie tylko drżał przez nadmiar emocji, ale za sprawą palącego gorąca, które błyskawicznie rozchodziło się po całym jego ciele, porażając każdą jego komórkę i odbierając oddech. To było znajome cierpienie, które w pierwszym odruchu wytrąciło go z równowagi, zanim zdecydował się przyjąć je jak coś właściwego, co był gotów przyjąć z otwartymi ramionami, skoro pojawiła się taka konieczność. Przerażony czy nie, sam tego chciał, a skoro to była cena, zamierzał ją zapłacić.
A potem wszelakie wątpliwości ostatecznie zniknęły i królował już tylko nieopisany ból.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa