4 listopada 2018

Sto pięćdziesiąt trzy

Jocelyne
Obudziła się, bo było jej zimno. W pierwszym odruchu zamrugała nieco nieprzytomnie, w roztargnieniu rozglądając się dookoła. Widok własnego pokoju jej nie zaskoczył, zwłaszcza że właśnie tutaj zasypiała. Z wolna podniosła się do pozycji siedzącej, raz po raz pocierając oczy i niespokojnie wodząc wzrokiem dookoła. Potrzebowała dłuższej chwili, by zapanować nad mętlikiem w głowie i uporządkować to, co się wydarzyło.
Czuła się lepiej. Tylko trochę, ale ze świadomością, że choć trochę pomogła mamie, łatwiej było jej się rozluźnić. Co prawda miała poczucie, że powinna zdziałać coś więcej, ale była w stanie to ignorować, tym bardziej że już przynajmniej nie towarzyszyła jej presja czasu.
Mama wyszła, zauważyła mimochodem, wzdychając cicho. Objęła się ramionami, energicznie je pocierając. Zaczynała przywykać do chłodu, zwłaszcza że chorowała o wiele częściej niż mogłaby sobie tego życzyć. Po tym, co zrobiła, niemalże spodziewała się, że jej organizm po raz kolejny odmówi posłuszeństwa, a jednak…
– Już zapomniałaś?
W nerwach omal nie wyszła z siebie. Serce jak na zawołanie podeszło jej aż do gardła, gdy napotkała spojrzenie szarych, przekrwionych oczu. Blada jak papier, bezimienna dusza stała tuż obok niej, dosłownie przenikając wzrokiem na wskroś.
Joce z trudem powstrzymała zaskoczony okrzyk. Odsunęła się tak gwałtownie, że aż wpadła plecami na ścianę, dla pewności podciągając kolana pod brodę, by znaleźć się jak najdalej od niechcianego gościa. Przez twarz zmory przemknął cień, ale nie skomentowała zachowania dziewczyny nawet słowem. Ona po prostu tam stała, milcząca i bardzo smutna.
Znalazła mnie… O bogini, pomyślała w rozgorączkowaniu Jocelyne. Wciąż ledwo łapiąc oddech, zmusiła się do tego, by spróbować się rozluźnić. Nie odrywając wzroku od ducha, ostrożnie nachyliła się do przodu, w myślach raz po raz powtarzając sobie, że nie miała powodów do niepokoju. Podejrzliwie zmrużyła oczy, wciąż z uwagą przypatrując przybyszce. W pamięci wciąż miała jej krzyk – rozdzierający wrzask, który ostatnim razem pozbawił ją przytomności.
– Ja… – Przełknęła z trudem. Jak na zawołanie wyschło jej w ustach, zresztą zebranie myśli i powiedzenie czegoś sensownego nagle zaczęło się jawić jako najtrudniejsze zasadnie na świecie. – To nie tak. Pamiętałam o tobie – zapewniła, bynajmniej nie kłamiąc.
Cóż, trudno żeby zapomniała o kimś takim. Nie zmieniało to jednak faktu, że nieznajoma ją zaskoczyła, zwłaszcza że tak po prostu zdecydowała się podążyć za nią aż do tego miejsca.
Jocelyne miała wrażenie, że dusza milczała całą wieczność, intensywnie się nad czymś zastanawiając.
– Nie cieszysz się z mojej obecności – stwierdziła, po czym mówiła dalej, nie dając Joce szansy na to, by zaprotestować. – Nie przyszłaś do mnie więcej. Twoja obietnica nic nie znaczy?
– Nie… nie miałam jeszcze nic do powiedzenia – wyjaśniła, starannie dobierając słowa. Głos nieznacznie jej zadrżał, ale przynajmniej nie zaczęła się jąkać. – Myślałam, że nie chcesz mnie widzieć – dodała pod wpływem impulsu.
Brwi dziewczyny powędrowały ku górze. Kolejny raz z uwagą zmierzyła Jocelyne wzrokiem – i to w sposób wystarczająco przenikliwy, by przyprawić ją o dreszcze.
– Dlaczego? – zapytała, wyraźnie zaskoczona. – Czekałam na ciebie. Moje imię…
Znów wracamy do tego, jęknęła w duchu Joce, przez moment mając ochotę ukryć twarz w dłoniach i po prostu się popłakać. Wszystko było nie takie jak powinno. Pomijając mamę i nieobecność taty, ostatnim czego tak naprawdę potrzebowała była niespokojna dusza, oczekująca pomocy. Gdyby przynajmniej chodziło o coś prostego – pójście pod konkretny adres, oddanie jakiegoś łatwo dostępnego przedmiotu albo rozmowa z kimś dla dziewczyny ważnym – wtedy nie byłoby problemu, ale w tym wypadku…
– Wciąż nie znam twojego imienia – powiedziała cicho. Mimowolnie spięła się, niemalże spodziewając, że dziewczyna nagle wpadnie w gniew. – Przepraszam. Zajmę się tym, ale potrzebuję więcej czasu – wyrzuciła z siebie na wydechu, w tamtej chwili gotowa wręcz zacząć błagać.
Kolejny raz czuła się tak, jakby czas stanął w miejscu. Z każdą sekundą milczenia miała wrażenie, że niewiele brakuje, by z tego wszystkiego jednak postradała zmysły.
Tym większą ulgę poczuła, kiedy na twarzy nieznajomej pojawił się niepewny uśmiech, a ona z uznaniem skinęła głową.
– W porządku.
Z tymi słowami po prostu zniknęła. Jocelyne została sama, skulona na materacu i wciąż pełna wątpliwości. Nadal drżała, w tamtej chwili już przynajmniej pojmując, skąd brał się towarzyszący jej, przenikliwy chłód, ale wcale nie czuła się dzięki temu lepiej. Z przeciągłym westchnieniem spuściła głowę, po czym ukryła twarz w dłoniach, zdolna marzyć już tylko o tym, by spróbować zasnąć.
– Joce…?
Znajomy głos wyrwał ją z zamyślenia. Mimo wszystko w pierwszym odruchu wyprostowała się niczym struna, w panice spoglądając na postać, która nagle zmaterializowała się tuż przed nią. Pomyślała, że to niespokojna dusza jednak wróciła, by zacząć ją dręczyć, wrażenie to jednak ustąpiło w chwili, w której dostrzegła zatroskane spojrzenie Dallasa.
Właściwie nie zastanawiała się nad tym, co robi. Omal nie spadla z łóżka, kiedy bezceremonialnie rzuciła się na niego, chcąc go objąć. W efekcie jedynie przeniknęła przez niematerialne ciało, w ostatniej chwili zatrzymując na krawędzi materaca. Zamarła w bezruchu, spazmatycznie chwytając oddech i próbując zrozumieć, co właśnie się wydarzyło. Poczuła pieczenie pod powiekami, nagle bliska płaczu, choć samej sobie nie potrafiła wytłumaczyć, skąd brał się ten dziwny stan.
– Przepraszam – wykrztusiła drżącym głosem. – Przepraszam…
– Za co? Hej, co ci jest? – zaniepokoił się Dallas, przesuwając się na tyle, by móc znaleźć się przed nią. – Wystraszyłem cię. No i nie powinienem ciągle z ciebie czerpać, więc… – Urwał, już tylko bezradnie się w nią wpatrując. – Jocelyne?
Potrząsnęła głową. Z wolna wyprostowała się siadając na materacu i ciasno obejmując ramionami. Jak urzeczona wpatrywała się w stojącego tuż przed nią chłopaka, przez moment walcząc ze sobą i pragnieniem, by gorączkowo zacząć przepraszać go za swoją reakcję. To nie powinno być tak. Nie chciała, żeby źle zrozumiał jej zachowanie, w pamięci wciąż mając jego reakcję po tym jak zasugerowała mu, że ich związek nie był możliwy.
Dallas przesunął się bliżej, niepewnie wyciągając ku niej dłoń. Drgnęła, ale nie próbowała się odsuwać, w zamian skupiając się przede wszystkim na tym, by go poczuć. W efekcie prawie uwierzyła, że naprawdę był obok, zwłaszcza gdy jego palce z wolna przesunęły się po jej policzku.
– Wszystko gra? – zapytał z wahaniem. – Aż tak cię wystraszyłem? – dopytywał, ale w jego głosie wyczuła napiętą nutę, która jasno uświadomiła jej, że najpewniej wiedział, iż chodziło o coś więcej.
– To nie twoja wina – zapewniła pośpiesznie. – Ja tylko…
Zamilkła, ale to już nie było ważne. Zauważyła, że w oczach Dallasa pojawiło się zrozumienie, a gdy na dodatek powiódł wzrokiem dookoła, wyraźnie zaniepokojony, nie miała już wątpliwości.
– Ktoś tutaj był? – zapytał wprost. – Joce, odpowiedz mi. Nic ci nie jest? Boże, ja i Rosa zawsze cię pilnujemy, ale…
Potrząsnęła głową. Trudno było jej nawet stwierdzić, czy Dallas jakkolwiek wytłumaczył powody ewentualnego zaniedbania, zwłaszcza że tak naprawdę wcale tego od niego nie wymagała.
– To nie tak. Zresztą nie o to chodzi – wyrzuciła z siebie na wydechu. – Możemy o tym nie rozmawiać? Poradzę sobie.
Chłopak otworzył i zaraz zamknął usta. Przez chwilę wyglądał na chętnego, żeby jednak zaprotestować, ale ostatecznie tego nie zrobił. W zamian przesunął się na tyle, by – w miarę możliwości – być w stanie usiąść na skraju łóżka.
– Rosa mówiła mi, że coś znowu się dzieje – oznajmił, a Joce z ulgą przyjęła fakt, że jednak zmienił temat. – Ale nie powiedziała o co chodzi. Powinienem się martwić, zwłaszcza o tego… niechcianego gościa?
– To dlatego do mnie nie przychodziłeś? – zapytała z wahaniem, ignorując to, że pierwszy zadał jej pytanie.
Dallas lekko przekrzywił głowę, wyraźnie zaskoczony.
– Więc jednak chcesz, żebym do ciebie przychodził? Myślałem… – Wzruszył ramionami. – Nie chcę na ciebie naciskać. No i… Cóż, nie wiem jak to określić, ale nawet teraz wydajesz mi się bardzo słaba.
– Co masz na myśli?
Chłopak westchnął, po czym poderwał się na równe nogi. Przez chwilę krążył niespokojnie, jakby nie będąc w stanie znaleźć sobie miejsca. Jocelyne mimowolnie się spięła, po czym uciekła wzrokiem w bok, nie będąc w stanie spokojnie patrzeć na takie zachowanie. Zbyt mocno kojarzyło jej się z tym, co robiła mama, kiedy powoli zatracała siebie. Co prawda nie wyobrażała sobie, by Dallasowi to groziło, ale z drugiej strony… Już raz na jej oczach omal nie zamienił się w cień. Nie miała pojęcia, co mogło się jeszcze wydarzyć.
– Mówię o twojej… aurze? Tak to się chyba nazywa – przyznał, ostrożnie dobierając słowa. – Znów wyglądasz, jakbyś straciła bardzo dużo energii. Byłaś w lepszym stanie, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni… I to chyba wyjaśnia, dlaczego Rosa kazała mi przystopować – dodał po chwili zastanowienia. – Myślałem, że znów panikuje, zwłaszcza że dalej ma do mnie pretensje po tym, co stało się ostatnio. Chyba będę musiał ją przeprosić.
– Bądź dla niej miły – poprosiła natychmiast. Kolejny raz zdecydowała się przemilczeć część jego wypowiedzi, zdecydowanie nie chcąc rozwodzić się nad tym, co miało miejsce. – I nie przejmuj się mną. Dojdę do siebie.
– Na pewno? – Nie wyglądał na przekonanego. – Wyczuwam w domu coś dziwnego. Może powinienem się temu przyjrzeć albo…
– Daj spokój.
Zamilkła, wzdychając przeciągle. Samą siebie zaskoczyła tym, że podniosła głos, ale mnie była w stanie się powstrzymać. Jej słowa również zabrzmiały ostrzej niż początkowo zamierzała, ale nie próbowała ich wycofywać. Dopiero w tamtej chwili dotarło do niej, jak bardzo czuła się rozbita i zmęczona, choć to drugie wcale nie wydało jej się aż takie dziwne. W gruncie rzeczy zaczynała się do tego przyzwyczajać.
– W porządku – zreflektował się pośpiesznie Dallas. – Jak sobie życzysz. Nie miałem nic złego na myśli.
Jego głos złagodniał, on sam zaś brzmiał tak, jakby za wszelką cenę chciał przekonać ją, że nie miał złych zamiarów. Wciąż ma do siebie pretensje, uprzytomniła sobie, choć nie była w stanie jednoznacznie stwierdzić, co spowodowało taki stan – to, że naraził jej życie w podziemiach, czy może incydent z oknem. Jakkolwiek by jednak nie było, momentalnie poczuła się z tym źle, aż nazbyt świadoma, że również zawiniła. Tak się przynajmniej czuła, gotowa przysiąc, że popełniała błąd na błędzie, aż prosząc się o nieszczęście.
Odgarnęła kosmyk włosów za ucho. Poruszając się powoli i metodycznie, wyprostowała się, by móc spojrzeć na Dallasa. Czuła, że uważnie śledził każdy jej krok, kiedy podniosła się na nogi, bez pośpiechu przechodząc przez pokój.
– Wybacz. Niepotrzebnie się uniosłam, ale… Masz rację, że jestem zmęczona – przyznała wymijającym tonem. W gruncie rzeczy aż tak bardzo go nie okłamywałam. – Ostatnio wiele się działo, ale to nic wartego uwagi. A to, o czym mówisz teraz… Najpewniej chodzi o moją mamę.
– O… mamę? – powtórzył, wyraźnie zaskoczony. – Rany, wybacz! Co z Renesmee? Ja…
– Wróciła. – Joce obejrzała się przez ramię, by móc na niego spojrzeć. – Musiałam ją sprowadzić, zanim całkiem zagubiłaby się w snach. Tyle że – dodała, ostrożnie dobierając słowa – teraz bliżej jej do ducha niż zagubionej duszy.
Dallas nie zareagował od razu. Po prostu patrzył się na nią w oszołomieniu, wydając się intensywnie nad czymś myśleć. W jednej chwili wydał jej się łagodniejszy – zupełnie jakby dotarło do niego coś istotnego, co sprawiło, że był w stanie patrzeć na nią wyłącznie jak na zagubione dziecko, którym pragnął się zaopiekować. Skrzywiła się, bezskutecznie próbując ukryć grymas. Nie chciała tego, zresztą jak i wielu różnych rzeczy, które tak czy inaczej miały miejsce.
Wyczuła ruch, kiedy chłopak przesunął się bliżej. Zamknęła oczy, gdy wyciągnął ręce, próbując ułożyć dłonie na jej biodrach. Znów wydało jej się, że czuje jego dotyk, choć to równie dobrze mogło być wyłącznie wytworem jej wyobraźni. Określenie momentów, w których była w stanie uczynić ducha bardziej materialnym, a kiedy po prostu wyobrażała sobie fizyczny kontakt, zawsze było problematyczne. To zresztą stanowiło jeden z powodów, dla których tak bardzo pragnęła uświadomić Dallasowi, że powoli brnęli w coś, co nie miało sensu.
I dlatego pozwalasz mu się zbliżyć?
Nie potrafiła samej sobie odpowiedzieć na to pytanie.
– Hej, Joce – usłyszała tuż przy uchu. Wzdrygnęła się, tym razem nie tylko z zimna. – Wszystko będzie dobrze. Jestem tutaj.
Spuściła wzrok. Zupełnie jakby to cokolwiek ułatwiało! Z jednej strony wszystko w niej aż rwało się do tego, by paść Dallasowi w ramiona i poczuć się bezpiecznie, ale to nie było takie proste. Nie mogło, skoro chłopaka już nie było. Umarł już jakiś czas temu, na dodatek z jej powodu.
Mocniej zacisnęła powieki, nie chcąc pozwolić sobie na płacz. Chwilę walczyła z samą sobą i mętlikiem w głowie, zanim w końcu zdecydowała się odezwać.
– Jest coś, co mógłbyś dla mnie zrobić – powiedziała w końcu. – Ale boję się, że uznasz, że całkiem już postradałam zmysły.
Dopiero po fakcie uświadomiła sobie, jak bardzo prawdopodobna była taka możliwość. W jednej chwili pożałowała, że zaczęła temat, ale jaki tak naprawdę miała wybór? Wizyta bezimiennej dziewczyny była dość wymowną wskazówką, chociaż Jocelyne starała się o tym nie myśleć.
– Dla ciebie wszystko – zapewnił pośpiesznie Dallas. – Włamaliśmy się do gabinetu Rona, a potem wykradliśmy z ośrodka. W środku nocy. To chyba tyle, jeśli masz wątpliwości, czy mogłabyś na mnie polegać.
Zaśmiała się cicho, próbując ignorować cisnące się do oczu łzy. Och, tak – to brzmiało jak Dallas. I ona, choć wciąż nie docierało do niej, że zrobiła pewne rzeczy. Wszystko to, łącznie z pobytem w ośrodku, wydawało się odległe i tak szalone, jakby przydarzyło się komuś innemu.
– Obawiam się, że to nie będzie takie proste – przyznała, ostrożnie dobierając słowa. – Chociaż dobrze, że wspomniałeś o włamywaniu. W zasadzie…
Zamilkła, przez dłuższą chwilę nie będąc w stanie wykrztusić chociażby słowa. Miałą wrażenie, że całą wieczność oboje trwali w ciszy, zanim zapanowała nad sobą na tyle, by jednak otworzyć oczy. Z wolna odwróciła się, by móc spojrzeć na Dallasa i przekonać się, że ten przypatrywał jej się w co najmniej skonsternowany, niespokojny sposób.
Chwilę jeszcze walczyła ze sobą. Nasłuchiwała, chcąc upewnić się, czy w pobliżu nie było kogoś, kto mógłby ją usłyszeć. Nie miała pojęcia, gdzie była mama, ale wierzyła, że zorientowałaby się, gdyby wydarzyło się coś wartego uwagi. Z dołu słyszała przytłumione głosy, które mogły należeć do wujków Renesmee, ale nic ponadto. Co ważniejsze, nie wyczuwała Edwarda ani nikogo, kto mógłby zwrócić uwagę na nią i to, co działo się w jej głowie.
Ze świtem wypuściła powietrze. Próbowała się uspokoić, ale wiedziała, że wychodziło jej to – najdelikatniej rzecz ujmując – marnie. Była jednym wielkim kłębkiem nerwów, na dodatek najpewniej dość zdesperowanym. Co więcej, nie miała wątpliwości, że Dallas to wyczuł, co niejako ucinało ewentualną dyskusję co do czego, czy w ogóle powinna powiedzieć mu prawdę. Gdyby spróbowała milczeć, nie dałby jej po temu okazji, niezależnie od tego, jak delikatny próbował być.
Właśnie dlatego zaczęła mówić. I chociaż nie miała pewności, czy to słuszna decyzja, kiedy się na to zdecydowała, przez moment naprawdę poczuła się lepiej.
– Pytałeś mnie, czy ktoś tutaj był… Szczerze mówiąc, jak najbardziej – przyznała, ostrożnie dobierając słowa. – Już kiedy byłyśmy z Claire w tamtym miejscu, widziałam… różne osoby. Łowcy najwyraźniej mają na sumieniu kilka istnień i nie mam tu na myśli moich pobratymców.
Spojrzała na Dallasa z obawą, po wyrazie jego twarzy próbując stwierdzić, co takiego sobie myślał. Coś w wyrazie jego twarzy momentalnie przyprawiło ją o dreszcze. Z drugiej strony, to przede wszystkim wszystko, co się działo, przyprawiało ją o dreszcze. Sama nie była pewna, w jaki sposób powinna ująć to, co ją dręczyło.
No i bała się. To jedno pozostawało niezmienione.
– To oni mieli jakiś związek z Projektem Beta – oznajmiła wprost, a Dallas wyprostował się niczym struna.
– Co takiego…?
Spojrzała mu w oczy.
– Był tam jeden mężczyzna, Simon. Wprost rozmawiał ze mną o ośrodku – wyjaśniła, w pośpiechu wyrzucając z siebie kolejne słowa. – Zaskoczyłam go tym, że tam byłam. Ale to właściwie niczego nie zmieniło, bo nie powiedział mi niczego konkretnego… Albo raczej nie chciał – dodała po chwili zastanowienia. – Wiesz co w tym najgorsze? Wydaje mi się, że mogliśmy trafić dużo gorzej. Ewentualnie tak by się stało, gdyby nie to, co się wtedy wydarzyło.
Momentalnie pomyślała o Ryanie i Cassandrze. Z nimi było inaczej, może dlatego, że do samego końca nie mieli pojęcia, na co się pisali. Im nikt nawet nie wmawiał, że brali udział w projekcie, który kręcił się wokół zaburzeń snów czy jakiegoś konkretnego problemu. Może gdyby wiedzieli, mieliby wybór, a jednak…
Coś ścisnęło ją w gardle. Poczuła, że robi się niedobrze, więc zdecydowała się mówić dalej, nie chcąc ryzykować, że coś jednak jej w tym przeszkodzi.
– Wydaje mi się, że sporo osób umarło, by te eksperymenty miały rację bytu. Chociaż wciąż nie wiem, dokąd to wszystko miałoby prowadzić – przyznała, energicznie pocierając ramiona. – Przyszła do mnie… pewna dziewczyna. Widziałam ją już w podziemiach, ale teraz… – Urwała, by móc złapać oddech. Za wszelką cenę próbowała wyrzucić z pamięci wspomnienie krwawiącej, przerażającej maszkary. – Zorientowała się, że ją widzę i najwyraźniej podążyła za mną. Tak jakby obiecałam, że dowiem się jak ma na imię.
– Chwila… Że niby co zrobiłaś? – Dallas z niedowierzaniem potrząsnął głową. – Jasna cholera, Joce!
Nie dodał niczego więcej, już tylko bezradnie ją obserwując. Spojrzała mu w oczy, w duchu modląc o to, by jednak powstrzymał się od złośliwości. Słodka bogini, to nie było takie łatwe! Nie potrzebowała jego uwag i wymówek, by zorientować się, że postąpiła głupio.
Było coś jeszcze, choć dopiero w tamtej chwili zaczęła myśleć o sytuacji w bardziej sensowny sposób. I ta kwestia w zupełności wystarczyła, by Jocelyne jak na zawołanie dosięgły wyrzuty sumienia.
– Oni mają tylko mnie… No, takich jak ja – poprawiła się, starannie dobierając słowa. – Sam powinieneś to rozumieć. Gdybyś nie mógł do mnie przychodzić… To musi być okropne – przyznała cicho, ostrożnie dobierając słowa. – Nie mogę cały czas udawać, że moje zdolności nie istnieją. Poprosiła mnie o pomoc, więc… Ja po prostu czuję, że powinnam coś zrobić – dodała i w tamtej chwili dotarło do niej, że właśnie taka była prawda.
Słodka bogini, nie chciała tego, ale w jakiś pokrętny sposób pozostawała dla tych istot ostatnią deską ratunku. Mogła tylko zgadywać jak czuł się ktoś, kogo życie odebrano gwałtem. Jakby tego było mało, im dłużej wspominała niespokojne szepty, które czasami przychodziło jej słyszeć, tym pewniejsza była, że to błagania. Czysta rozpacz tych, którzy z jakiegoś powodu nie mogli zaznać spokoju.
I chociaż nadal czuła się przerażona na samą myśl, że miałaby coś z tym zrobić, tak naprawdę nie miała wyboru.
– Nie mam pojęcia jak się za to zabrać, ale muszę. Szczerze mówiąc, do głowy przychodzi mi tylko to, co zrobiliśmy w ośrodku – oznajmiła, spoglądając Dallasowi w oczy. Zauważyła, że rozszerzyły się nieznacznie i to wystarczyło, by zaczęła mówić szybciej. Nie zamierzała czekać na to, aż zdecyduje się jej przerwać. – Nie patrz na mnie w ten sposób, dobra? Kiedy braliśmy udział w Projekcie Beta, mieli całą kartotekę z dokumentami. Może teraz też coś takiego znajdę, ale… Cóż, musiałabym tam wrócić. Z tobą albo bez ciebie.
Zaraz po tym, jak wypowiedziała ostatnie słowa, zapadła wymowna, przenikliwa cisza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa