Jocelyne
Obudziła się, bo było jej
zimno. W pierwszym odruchu zamrugała nieco nieprzytomnie, w roztargnieniu
rozglądając się dookoła. Widok własnego pokoju jej nie zaskoczył, zwłaszcza że
właśnie tutaj zasypiała. Z wolna podniosła się do pozycji siedzącej, raz
po raz pocierając oczy i niespokojnie wodząc wzrokiem dookoła.
Potrzebowała dłuższej chwili, by zapanować nad mętlikiem w głowie i uporządkować
to, co się wydarzyło.
Czuła się
lepiej. Tylko trochę, ale ze świadomością, że choć trochę pomogła mamie,
łatwiej było jej się rozluźnić. Co prawda miała poczucie, że powinna zdziałać coś
więcej, ale była w stanie to ignorować, tym bardziej że już przynajmniej
nie towarzyszyła jej presja czasu.
Mama wyszła, zauważyła mimochodem, wzdychając
cicho. Objęła się ramionami, energicznie je pocierając. Zaczynała przywykać do
chłodu, zwłaszcza że chorowała o wiele częściej niż mogłaby sobie tego
życzyć. Po tym, co zrobiła, niemalże spodziewała się, że jej organizm po raz
kolejny odmówi posłuszeństwa, a jednak…
– Już zapomniałaś?
W nerwach
omal nie wyszła z siebie. Serce jak na zawołanie podeszło jej aż do
gardła, gdy napotkała spojrzenie szarych, przekrwionych oczu. Blada jak papier,
bezimienna dusza stała tuż obok niej, dosłownie przenikając wzrokiem na wskroś.
Joce z trudem
powstrzymała zaskoczony okrzyk. Odsunęła się tak gwałtownie, że aż wpadła
plecami na ścianę, dla pewności podciągając kolana pod brodę, by znaleźć się
jak najdalej od niechcianego gościa. Przez twarz zmory przemknął cień, ale nie
skomentowała zachowania dziewczyny nawet słowem. Ona po prostu tam stała, milcząca
i bardzo smutna.
Znalazła mnie… O bogini, pomyślała w rozgorączkowaniu
Jocelyne. Wciąż ledwo łapiąc oddech, zmusiła się do tego, by spróbować się
rozluźnić. Nie odrywając wzroku od ducha, ostrożnie nachyliła się do przodu, w myślach
raz po raz powtarzając sobie, że nie miała powodów do niepokoju. Podejrzliwie
zmrużyła oczy, wciąż z uwagą przypatrując przybyszce. W pamięci wciąż
miała jej krzyk – rozdzierający wrzask, który ostatnim razem pozbawił ją
przytomności.
– Ja… –
Przełknęła z trudem. Jak na zawołanie wyschło jej w ustach, zresztą
zebranie myśli i powiedzenie czegoś sensownego nagle zaczęło się jawić
jako najtrudniejsze zasadnie na świecie. – To nie tak. Pamiętałam o tobie –
zapewniła, bynajmniej nie kłamiąc.
Cóż, trudno
żeby zapomniała o kimś takim. Nie zmieniało to jednak faktu, że nieznajoma
ją zaskoczyła, zwłaszcza że tak po prostu zdecydowała się podążyć za nią aż do
tego miejsca.
Jocelyne
miała wrażenie, że dusza milczała całą wieczność, intensywnie się nad czymś zastanawiając.
– Nie
cieszysz się z mojej obecności – stwierdziła, po czym mówiła dalej, nie
dając Joce szansy na to, by zaprotestować. – Nie przyszłaś do mnie więcej.
Twoja obietnica nic nie znaczy?
– Nie… nie
miałam jeszcze nic do powiedzenia – wyjaśniła, starannie dobierając słowa. Głos
nieznacznie jej zadrżał, ale przynajmniej nie zaczęła się jąkać. – Myślałam, że
nie chcesz mnie widzieć – dodała pod wpływem impulsu.
Brwi
dziewczyny powędrowały ku górze. Kolejny raz z uwagą zmierzyła Jocelyne
wzrokiem – i to w sposób wystarczająco przenikliwy, by przyprawić ją o dreszcze.
– Dlaczego?
– zapytała, wyraźnie zaskoczona. – Czekałam na ciebie. Moje imię…
Znów wracamy do tego, jęknęła w duchu
Joce, przez moment mając ochotę ukryć twarz w dłoniach i po prostu
się popłakać. Wszystko było nie takie jak powinno. Pomijając mamę i nieobecność
taty, ostatnim czego tak naprawdę potrzebowała była niespokojna dusza,
oczekująca pomocy. Gdyby przynajmniej chodziło o coś prostego – pójście
pod konkretny adres, oddanie jakiegoś łatwo dostępnego przedmiotu albo rozmowa z kimś
dla dziewczyny ważnym – wtedy nie byłoby problemu, ale w tym wypadku…
– Wciąż nie
znam twojego imienia – powiedziała cicho. Mimowolnie spięła się, niemalże
spodziewając, że dziewczyna nagle wpadnie w gniew. – Przepraszam. Zajmę
się tym, ale potrzebuję więcej czasu – wyrzuciła z siebie na wydechu, w tamtej
chwili gotowa wręcz zacząć błagać.
Kolejny raz
czuła się tak, jakby czas stanął w miejscu. Z każdą sekundą milczenia
miała wrażenie, że niewiele brakuje, by z tego wszystkiego jednak
postradała zmysły.
Tym większą
ulgę poczuła, kiedy na twarzy nieznajomej pojawił się niepewny uśmiech, a ona
z uznaniem skinęła głową.
– W porządku.
Z tymi
słowami po prostu zniknęła. Jocelyne została sama, skulona na materacu i wciąż
pełna wątpliwości. Nadal drżała, w tamtej chwili już przynajmniej
pojmując, skąd brał się towarzyszący jej, przenikliwy chłód, ale wcale nie
czuła się dzięki temu lepiej. Z przeciągłym westchnieniem spuściła głowę,
po czym ukryła twarz w dłoniach, zdolna marzyć już tylko o tym, by
spróbować zasnąć.
– Joce…?
Znajomy
głos wyrwał ją z zamyślenia. Mimo wszystko w pierwszym odruchu
wyprostowała się niczym struna, w panice spoglądając na postać, która
nagle zmaterializowała się tuż przed nią. Pomyślała, że to niespokojna dusza
jednak wróciła, by zacząć ją dręczyć, wrażenie to jednak ustąpiło w chwili,
w której dostrzegła zatroskane spojrzenie Dallasa.
Właściwie
nie zastanawiała się nad tym, co robi. Omal nie spadla z łóżka, kiedy
bezceremonialnie rzuciła się na niego, chcąc go objąć. W efekcie jedynie
przeniknęła przez niematerialne ciało, w ostatniej chwili zatrzymując na
krawędzi materaca. Zamarła w bezruchu, spazmatycznie chwytając oddech i próbując
zrozumieć, co właśnie się wydarzyło. Poczuła pieczenie pod powiekami, nagle
bliska płaczu, choć samej sobie nie potrafiła wytłumaczyć, skąd brał się ten
dziwny stan.
–
Przepraszam – wykrztusiła drżącym głosem. – Przepraszam…
– Za co? Hej,
co ci jest? – zaniepokoił się Dallas, przesuwając się na tyle, by móc znaleźć się
przed nią. – Wystraszyłem cię. No i nie powinienem ciągle z ciebie
czerpać, więc… – Urwał, już tylko bezradnie się w nią wpatrując. –
Jocelyne?
Potrząsnęła
głową. Z wolna wyprostowała się siadając na materacu i ciasno
obejmując ramionami. Jak urzeczona wpatrywała się w stojącego tuż przed
nią chłopaka, przez moment walcząc ze sobą i pragnieniem, by gorączkowo
zacząć przepraszać go za swoją reakcję. To nie powinno być tak. Nie chciała,
żeby źle zrozumiał jej zachowanie, w pamięci wciąż mając jego reakcję po
tym jak zasugerowała mu, że ich związek nie był możliwy.
Dallas
przesunął się bliżej, niepewnie wyciągając ku niej dłoń. Drgnęła, ale nie
próbowała się odsuwać, w zamian skupiając się przede wszystkim na tym, by
go poczuć. W efekcie prawie uwierzyła, że naprawdę był obok, zwłaszcza gdy
jego palce z wolna przesunęły się po jej policzku.
– Wszystko gra?
– zapytał z wahaniem. – Aż tak cię wystraszyłem? – dopytywał, ale w jego
głosie wyczuła napiętą nutę, która jasno uświadomiła jej, że najpewniej wiedział,
iż chodziło o coś więcej.
– To nie
twoja wina – zapewniła pośpiesznie. – Ja tylko…
Zamilkła,
ale to już nie było ważne. Zauważyła, że w oczach Dallasa pojawiło się
zrozumienie, a gdy na dodatek powiódł wzrokiem dookoła, wyraźnie
zaniepokojony, nie miała już wątpliwości.
– Ktoś
tutaj był? – zapytał wprost. – Joce, odpowiedz mi. Nic ci nie jest? Boże, ja i Rosa
zawsze cię pilnujemy, ale…
Potrząsnęła
głową. Trudno było jej nawet stwierdzić, czy Dallas jakkolwiek wytłumaczył
powody ewentualnego zaniedbania, zwłaszcza że tak naprawdę wcale tego od niego
nie wymagała.
– To nie
tak. Zresztą nie o to chodzi – wyrzuciła z siebie na wydechu. –
Możemy o tym nie rozmawiać? Poradzę sobie.
Chłopak
otworzył i zaraz zamknął usta. Przez chwilę wyglądał na chętnego, żeby jednak
zaprotestować, ale ostatecznie tego nie zrobił. W zamian przesunął się na
tyle, by – w miarę możliwości – być w stanie usiąść na skraju łóżka.
– Rosa
mówiła mi, że coś znowu się dzieje – oznajmił, a Joce z ulgą przyjęła
fakt, że jednak zmienił temat. – Ale nie powiedziała o co chodzi.
Powinienem się martwić, zwłaszcza o tego… niechcianego gościa?
– To
dlatego do mnie nie przychodziłeś? – zapytała z wahaniem, ignorując to, że
pierwszy zadał jej pytanie.
Dallas
lekko przekrzywił głowę, wyraźnie zaskoczony.
– Więc jednak
chcesz, żebym do ciebie przychodził? Myślałem… – Wzruszył ramionami. – Nie chcę
na ciebie naciskać. No i… Cóż, nie wiem jak to określić, ale nawet teraz
wydajesz mi się bardzo słaba.
– Co masz
na myśli?
Chłopak
westchnął, po czym poderwał się na równe nogi. Przez chwilę krążył
niespokojnie, jakby nie będąc w stanie znaleźć sobie miejsca. Jocelyne
mimowolnie się spięła, po czym uciekła wzrokiem w bok, nie będąc w stanie
spokojnie patrzeć na takie zachowanie. Zbyt mocno kojarzyło jej się z tym,
co robiła mama, kiedy powoli zatracała siebie. Co prawda nie wyobrażała sobie,
by Dallasowi to groziło, ale z drugiej strony… Już raz na jej oczach omal
nie zamienił się w cień. Nie miała pojęcia, co mogło się jeszcze wydarzyć.
– Mówię o twojej…
aurze? Tak to się chyba nazywa – przyznał, ostrożnie dobierając słowa. – Znów
wyglądasz, jakbyś straciła bardzo dużo energii. Byłaś w lepszym stanie, kiedy
widzieliśmy się po raz ostatni… I to chyba wyjaśnia, dlaczego Rosa kazała
mi przystopować – dodał po chwili zastanowienia. – Myślałem, że znów panikuje,
zwłaszcza że dalej ma do mnie pretensje po tym, co stało się ostatnio. Chyba
będę musiał ją przeprosić.
– Bądź dla
niej miły – poprosiła natychmiast. Kolejny raz zdecydowała się przemilczeć
część jego wypowiedzi, zdecydowanie nie chcąc rozwodzić się nad tym, co miało
miejsce. – I nie przejmuj się mną. Dojdę do siebie.
– Na pewno?
– Nie wyglądał na przekonanego. – Wyczuwam w domu coś dziwnego. Może
powinienem się temu przyjrzeć albo…
– Daj
spokój.
Zamilkła, wzdychając
przeciągle. Samą siebie zaskoczyła tym, że podniosła głos, ale mnie była w stanie
się powstrzymać. Jej słowa również zabrzmiały ostrzej niż początkowo
zamierzała, ale nie próbowała ich wycofywać. Dopiero w tamtej chwili
dotarło do niej, jak bardzo czuła się rozbita i zmęczona, choć to drugie
wcale nie wydało jej się aż takie dziwne. W gruncie rzeczy zaczynała się
do tego przyzwyczajać.
– W porządku
– zreflektował się pośpiesznie Dallas. – Jak sobie życzysz. Nie miałem nic
złego na myśli.
Jego głos
złagodniał, on sam zaś brzmiał tak, jakby za wszelką cenę chciał przekonać ją,
że nie miał złych zamiarów. Wciąż ma do
siebie pretensje, uprzytomniła sobie, choć nie była w stanie
jednoznacznie stwierdzić, co spowodowało taki stan – to, że naraził jej życie w podziemiach,
czy może incydent z oknem. Jakkolwiek by jednak nie było, momentalnie
poczuła się z tym źle, aż nazbyt świadoma, że również zawiniła. Tak się przynajmniej
czuła, gotowa przysiąc, że popełniała błąd na błędzie, aż prosząc się o nieszczęście.
Odgarnęła
kosmyk włosów za ucho. Poruszając się powoli i metodycznie, wyprostowała
się, by móc spojrzeć na Dallasa. Czuła, że uważnie śledził każdy jej krok,
kiedy podniosła się na nogi, bez pośpiechu przechodząc przez pokój.
– Wybacz.
Niepotrzebnie się uniosłam, ale… Masz rację, że jestem zmęczona – przyznała
wymijającym tonem. W gruncie rzeczy aż tak bardzo go nie okłamywałam. –
Ostatnio wiele się działo, ale to nic wartego uwagi. A to, o czym
mówisz teraz… Najpewniej chodzi o moją mamę.
– O… mamę? –
powtórzył, wyraźnie zaskoczony. – Rany, wybacz! Co z Renesmee? Ja…
– Wróciła. –
Joce obejrzała się przez ramię, by móc na niego spojrzeć. – Musiałam ją
sprowadzić, zanim całkiem zagubiłaby się w snach. Tyle że – dodała,
ostrożnie dobierając słowa – teraz bliżej jej do ducha niż zagubionej duszy.
Dallas nie
zareagował od razu. Po prostu patrzył się na nią w oszołomieniu, wydając
się intensywnie nad czymś myśleć. W jednej chwili wydał jej się
łagodniejszy – zupełnie jakby dotarło do niego coś istotnego, co sprawiło, że
był w stanie patrzeć na nią wyłącznie jak na zagubione dziecko, którym
pragnął się zaopiekować. Skrzywiła się, bezskutecznie próbując ukryć grymas.
Nie chciała tego, zresztą jak i wielu różnych rzeczy, które tak czy
inaczej miały miejsce.
Wyczuła ruch,
kiedy chłopak przesunął się bliżej. Zamknęła oczy, gdy wyciągnął ręce, próbując
ułożyć dłonie na jej biodrach. Znów wydało jej się, że czuje jego dotyk, choć to
równie dobrze mogło być wyłącznie wytworem jej wyobraźni. Określenie momentów, w których
była w stanie uczynić ducha bardziej materialnym, a kiedy po prostu
wyobrażała sobie fizyczny kontakt, zawsze było problematyczne. To zresztą stanowiło
jeden z powodów, dla których tak bardzo pragnęła uświadomić Dallasowi, że
powoli brnęli w coś, co nie miało sensu.
I dlatego pozwalasz mu się zbliżyć?
Nie
potrafiła samej sobie odpowiedzieć na to pytanie.
– Hej, Joce
– usłyszała tuż przy uchu. Wzdrygnęła się, tym razem nie tylko z zimna. –
Wszystko będzie dobrze. Jestem tutaj.
Spuściła
wzrok. Zupełnie jakby to cokolwiek ułatwiało! Z jednej strony wszystko w niej
aż rwało się do tego, by paść Dallasowi w ramiona i poczuć się bezpiecznie,
ale to nie było takie proste. Nie mogło, skoro chłopaka już nie było. Umarł już
jakiś czas temu, na dodatek z jej powodu.
Mocniej zacisnęła
powieki, nie chcąc pozwolić sobie na płacz. Chwilę walczyła z samą sobą i mętlikiem
w głowie, zanim w końcu zdecydowała się odezwać.
– Jest coś,
co mógłbyś dla mnie zrobić – powiedziała w końcu. – Ale boję się, że
uznasz, że całkiem już postradałam zmysły.
Dopiero po
fakcie uświadomiła sobie, jak bardzo prawdopodobna była taka możliwość. W jednej
chwili pożałowała, że zaczęła temat, ale jaki tak naprawdę miała wybór? Wizyta bezimiennej
dziewczyny była dość wymowną wskazówką, chociaż Jocelyne starała się o tym
nie myśleć.
– Dla
ciebie wszystko – zapewnił pośpiesznie Dallas. – Włamaliśmy się do gabinetu
Rona, a potem wykradliśmy z ośrodka. W środku nocy. To chyba
tyle, jeśli masz wątpliwości, czy mogłabyś na mnie polegać.
Zaśmiała
się cicho, próbując ignorować cisnące się do oczu łzy. Och, tak – to brzmiało
jak Dallas. I ona, choć wciąż nie docierało do niej, że zrobiła pewne
rzeczy. Wszystko to, łącznie z pobytem w ośrodku, wydawało się
odległe i tak szalone, jakby przydarzyło się komuś innemu.
– Obawiam
się, że to nie będzie takie proste – przyznała, ostrożnie dobierając słowa. –
Chociaż dobrze, że wspomniałeś o włamywaniu. W zasadzie…
Zamilkła,
przez dłuższą chwilę nie będąc w stanie wykrztusić chociażby słowa. Miałą
wrażenie, że całą wieczność oboje trwali w ciszy, zanim zapanowała nad
sobą na tyle, by jednak otworzyć oczy. Z wolna odwróciła się, by móc
spojrzeć na Dallasa i przekonać się, że ten przypatrywał jej się w co
najmniej skonsternowany, niespokojny sposób.
Chwilę
jeszcze walczyła ze sobą. Nasłuchiwała, chcąc upewnić się, czy w pobliżu
nie było kogoś, kto mógłby ją usłyszeć. Nie miała pojęcia, gdzie była mama, ale
wierzyła, że zorientowałaby się, gdyby wydarzyło się coś wartego uwagi. Z dołu
słyszała przytłumione głosy, które mogły należeć do wujków Renesmee, ale nic
ponadto. Co ważniejsze, nie wyczuwała Edwarda ani nikogo, kto mógłby zwrócić
uwagę na nią i to, co działo się w jej głowie.
Ze świtem wypuściła
powietrze. Próbowała się uspokoić, ale wiedziała, że wychodziło jej to –
najdelikatniej rzecz ujmując – marnie. Była jednym wielkim kłębkiem nerwów, na
dodatek najpewniej dość zdesperowanym. Co więcej, nie miała wątpliwości, że
Dallas to wyczuł, co niejako ucinało ewentualną dyskusję co do czego, czy w ogóle
powinna powiedzieć mu prawdę. Gdyby spróbowała milczeć, nie dałby jej po temu
okazji, niezależnie od tego, jak delikatny próbował być.
Właśnie
dlatego zaczęła mówić. I chociaż nie miała pewności, czy to słuszna
decyzja, kiedy się na to zdecydowała, przez moment naprawdę poczuła się lepiej.
– Pytałeś
mnie, czy ktoś tutaj był… Szczerze mówiąc, jak najbardziej – przyznała,
ostrożnie dobierając słowa. – Już kiedy byłyśmy z Claire w tamtym
miejscu, widziałam… różne osoby. Łowcy najwyraźniej mają na sumieniu kilka istnień
i nie mam tu na myśli moich pobratymców.
Spojrzała
na Dallasa z obawą, po wyrazie jego twarzy próbując stwierdzić, co takiego
sobie myślał. Coś w wyrazie jego twarzy momentalnie przyprawiło ją o dreszcze.
Z drugiej strony, to przede wszystkim wszystko, co się działo, przyprawiało
ją o dreszcze. Sama nie była pewna, w jaki sposób powinna ująć to, co
ją dręczyło.
No i bała
się. To jedno pozostawało niezmienione.
– To oni
mieli jakiś związek z Projektem Beta
– oznajmiła wprost, a Dallas wyprostował się niczym struna.
– Co
takiego…?
Spojrzała
mu w oczy.
– Był tam
jeden mężczyzna, Simon. Wprost rozmawiał ze mną o ośrodku – wyjaśniła, w pośpiechu
wyrzucając z siebie kolejne słowa. – Zaskoczyłam go tym, że tam byłam. Ale
to właściwie niczego nie zmieniło, bo nie powiedział mi niczego konkretnego…
Albo raczej nie chciał – dodała po chwili zastanowienia. – Wiesz co w tym
najgorsze? Wydaje mi się, że mogliśmy trafić dużo gorzej. Ewentualnie tak by
się stało, gdyby nie to, co się wtedy wydarzyło.
Momentalnie
pomyślała o Ryanie i Cassandrze. Z nimi było inaczej, może
dlatego, że do samego końca nie mieli pojęcia, na co się pisali. Im nikt nawet
nie wmawiał, że brali udział w projekcie, który kręcił się wokół zaburzeń
snów czy jakiegoś konkretnego problemu. Może gdyby wiedzieli, mieliby wybór, a jednak…
Coś ścisnęło
ją w gardle. Poczuła, że robi się niedobrze, więc zdecydowała się mówić
dalej, nie chcąc ryzykować, że coś jednak jej w tym przeszkodzi.
– Wydaje mi
się, że sporo osób umarło, by te eksperymenty miały rację bytu. Chociaż wciąż
nie wiem, dokąd to wszystko miałoby prowadzić – przyznała, energicznie pocierając
ramiona. – Przyszła do mnie… pewna dziewczyna. Widziałam ją już w podziemiach,
ale teraz… – Urwała, by móc złapać oddech. Za wszelką cenę próbowała wyrzucić z pamięci
wspomnienie krwawiącej, przerażającej maszkary. – Zorientowała się, że ją widzę
i najwyraźniej podążyła za mną. Tak jakby obiecałam, że dowiem się jak ma
na imię.
– Chwila…
Że niby co zrobiłaś? – Dallas z niedowierzaniem potrząsnął głową. – Jasna
cholera, Joce!
Nie dodał
niczego więcej, już tylko bezradnie ją obserwując. Spojrzała mu w oczy, w duchu
modląc o to, by jednak powstrzymał się od złośliwości. Słodka bogini, to
nie było takie łatwe! Nie potrzebowała jego uwag i wymówek, by zorientować
się, że postąpiła głupio.
Było coś
jeszcze, choć dopiero w tamtej chwili zaczęła myśleć o sytuacji w bardziej
sensowny sposób. I ta kwestia w zupełności wystarczyła, by Jocelyne
jak na zawołanie dosięgły wyrzuty sumienia.
– Oni mają
tylko mnie… No, takich jak ja – poprawiła się, starannie dobierając słowa. –
Sam powinieneś to rozumieć. Gdybyś nie mógł do mnie przychodzić… To musi być
okropne – przyznała cicho, ostrożnie dobierając słowa. – Nie mogę cały czas
udawać, że moje zdolności nie istnieją. Poprosiła mnie o pomoc, więc… Ja
po prostu czuję, że powinnam coś zrobić – dodała i w tamtej chwili dotarło
do niej, że właśnie taka była prawda.
Słodka
bogini, nie chciała tego, ale w jakiś pokrętny sposób pozostawała dla tych
istot ostatnią deską ratunku. Mogła tylko zgadywać jak czuł się ktoś, kogo
życie odebrano gwałtem. Jakby tego było mało, im dłużej wspominała niespokojne
szepty, które czasami przychodziło jej słyszeć, tym pewniejsza była, że to błagania.
Czysta rozpacz tych, którzy z jakiegoś powodu nie mogli zaznać spokoju.
I chociaż
nadal czuła się przerażona na samą myśl, że miałaby coś z tym zrobić, tak
naprawdę nie miała wyboru.
– Nie mam
pojęcia jak się za to zabrać, ale muszę. Szczerze mówiąc, do głowy przychodzi
mi tylko to, co zrobiliśmy w ośrodku – oznajmiła, spoglądając Dallasowi w oczy.
Zauważyła, że rozszerzyły się nieznacznie i to wystarczyło, by zaczęła
mówić szybciej. Nie zamierzała czekać na to, aż zdecyduje się jej przerwać. –
Nie patrz na mnie w ten sposób, dobra? Kiedy braliśmy udział w Projekcie Beta, mieli całą kartotekę z dokumentami.
Może teraz też coś takiego znajdę, ale… Cóż, musiałabym tam wrócić. Z tobą
albo bez ciebie.
Zaraz po
tym, jak wypowiedziała ostatnie słowa, zapadła wymowna, przenikliwa cisza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz