Jocelyne
Ryan nie zwracał na nią uwagi.
Zatrzymał się dopiero po zbiegnięciu po schodach, nagle przystając u ich
stóp. Przez to omal na niego nie wpadła, w ostatniej chwili wytrącając prędkość.
– Hej, co
się dzieje? – spróbowała raz jeszcze. Zanim zdążyła się zastanowić, chwyciła go
za ramię. – Co się…? – zaczęła, ale głos ugrzązł jej w gardle, kiedy
chłopak odskoczył od niej jak oparzony, błyskawicznie zwracając ku niej.
Machinalnie
cofnęła się o krok. Przynajmniej próbowała, ale powstrzymały ją pnące się
ku górze stopnie. Zachwiała się, w ostatniej chwili chwytając poręczy.
Czuła pulsujący ból w łydce, ale właściwie nie zwróciła na to uwagi,
bardziej przejęta tym, że serce waliło jej tak mocno, jakby chciał w jakiś
cudowny sposób wyrwać się z piersi i uciec.
– Wybacz. –
Ryan energicznie potrząsnął głową. – Nie rób mi tak więcej.
Nie
odpowiedziała, ograniczając się do zdawkowego skinięcia głową. Do tej pory za
każdym razem robiła z siebie kretynkę, spinając przy nim w chwilach,
gdy nie było po temu powodów, ale w tamtej chwili sprawy miały się
inaczej. Jakby nie patrzeć, to właśnie ten chłopak zaatakował dom przyjaciółki
Claire, na dodatek mając na sumieniu przynajmniej jedno ludzkie życie. Wtedy
zrozumiała, że emocje jak najbardziej mu nie służyły – zwłaszcza te gwałtowne –
ale i tak trudno było jej ot tak przyjąć to świadomości.
To demon… Poniekąd, pomyślała, choć to
nadal brzmiało jak jakiś marny żart. Z drugiej strony, kiedy pierwszy raz
go spotkała, siedział w piwnicy, na dodatek skrępowany srebrnym łańcuchem.
Uciekła
wzrokiem gdzieś w bok, nie będąc w stanie znieść przenikliwego
spojrzenia Ryana. Coś w wyrazie jego twarzy złagodniało, gdy dotarło do
niego, co robił, ale Joce i tak podświadomie wolała trzymać się z daleka.
– Zdenerwowałem
się – stwierdził w zamyśleniu, przez moment sprawiając wrażenie
zaskoczonego takim stanem rzeczy. – Znowu. Ja… Czasami mi się to zdarza.
Znów tylko
skinęła głowa. Chociaż na usta cisnęło jej się dość konkretne pytanie, nie
potrafiła zmusić się do tego, by je zadać. „Jak często?” – chciała zapytać, ale
z jakiegoś powodu nie była w stanie zażądać odpowiedzi. Miała zresztą
wrażenie, że sam Ryan nie potrafiłby jej jednoznacznie odpowiedzieć.
– Chodźmy
do Layli – zasugerowała, z trudem wyrzucając z siebie kolejne słowa. –
Ona naprawdę chce wam pomóc, więc…
– Tak, tak…
– Ryan w roztargnieniu przeczesał włosy palcami. – Wiem o tym.
Dobrze.
Joce
zawahała się, nie ufając ani sobie, ani swojemu towarzyszowi. Próbując zachować
neutralny wyraz twarzy, z wolna wyprostowała się, po czym ruszyła w stronę
salonu, skąd wyczuwała czyjąś obecność. Nie była w stanie skupić się na
tyle, by stwierdzić, czy to właśnie tam znajdowała się Layla, zresztą chwilami
odszukanie ciotki graniczyło z cudem, ale nie dbała o to. Tak
naprawdę pragnęła czyjegokolwiek towarzystwa, mimowolnie wątpiąc w to, czy
przebywanie z Ryanem sam na sam było dobrym pomysłem.
Wyczuła, że
chłopak spiął się, wyraźnie zmieszany. Przez krótką chwilę miała ochotę zapewnić
go, że nie wydarzyło się nic złego i nie miał powodów do niepokoju, ale na
to też nie potrafiła się zdobyć. Z jakiegoś powodu to brzmiało jak kłamstwo
– fałszywe obietnice czegoś, co niekoniecznie musiało mieć rację bytu. Ryan mógł
stać się niebezpieczny i oboje doskonale zdawali sobie z tego sprawę.
Wmawianie, że jest inaczej, mogło co najwyżej pogorszyć sytuację.
Layla, pomyślała, całą sobą uczepiając
się tej krótkiej myśli. Powinnam
zaprowadzić go do Layli. Ona będzie wiedziała, co robić.
To była
dość naciągana, ale kojąca teoria. Layla nie była cudotwórczynią, a tym
bardziej nigdy wcześniej nie miała do czynienia z istotami takimi jak Ryan
albo Cassandra, nie zmieniało to jednak faktu, że chciała wziąć za tę dwójkę
odpowiedzialność. Co więcej, już wcześniej opiekowała się tymi, którzy
przemieniali się w nowe wampiry. Joce też dostrzegała podobieństwo między
zarażonymi a hybrydami, więc być może ingerencja ciotki miała rację bytu.
Nawet jeśli nie, zaprowadzenie Ryana do ciotki wciąż wydawało się lepszym
pomysłem, niż gdyby miała pozwolić mu działać na własną rękę.
– Co tam,
malutka?
Emmett
spojrzał na nich z zaciekawieniem, ledwo tylko pojawili się w salonie.
Jocelyne zamrugała nieco nieprzytomnie, w roztargnieniu spoglądając na
wampira. Zdążyła się już zorientować, że Cullenowie ostatni pojawiali się
częściej. Poniekąd chodziło o mamę, ale też o ostatnie wydarzenia. Po
tym wszystkim sama musiała przyznać, że rozsądniej było trzymać się razem.
Zignorowała
nieco pobłażliwy uśmiech, który posłał jej wampir. To, że znów próbował ją
drażnić, również, choć podejrzewała, że za którymś razem jednak miała cisnąć
Emmettem przez pokój. Absolutnym przypadkiem, tylko dlatego, że moc czasami
wymykała jej się spod kontroli.
Naprawdę.
– Widziałeś
Laylę? – zapytała wprost, decydując się przejść do rzeczy.
Mogła tylko
zgadywać, jak wyglądała. Z drugiej strony, może zadecydowała obecność
wciąż spiętego, podrygującego nerwowo Ryana. Jocelyne miała wrażenie, że nie
tylko ona była w stanie wyczuć bijącą od chłopaka niepokojącą aurę.
Instynkt robił swoje, zwłaszcza w przypadku wampirów, które z natury decydowały
się na nim polegać.
– Chyba
wychodziła. Możliwe, że z Nessie, bo oczywiście ten jej wariat zgarnął mi
ją, kiedy już prawie wygrywałem w szachy… Nie daj sobie wmówić, że było
inaczej, dobra? – dodał, mrugając do niej porozumiewawczo. Gdyby sytuacja była
inna, może nawet udałoby jej się uśmiechnąć. – A co?
– Cholera –
wyrwało się Ryanowi.
Natychmiast
odwróciła się w jego stronę, unosząc obie ręce ku górze w uspokajającym
geście. Z jakiegoś powodu zaczęła się przy nim czuć tak, jakby towarzyszyła
jej tykająca, mogąca wybuchnąć w każdej chwili bomba, a to
zdecydowanie nie wróżyło dobrze.
– W porządku,
zadzwonię do niej – zasugerowała, gorączkowo zastanawiając się nad jakimś
sensownym wyjściem. – Albo… Nie widziałeś może Cassandry, wujku? – zapytała, oglądając
na Emmetta. – Ona i Ryan są tu od jakiegoś czasu. To taka… dość skomplikowana
sprawa – dodała wymijającym tonem.
– Słyszałem.
Hybrydy i tak dalej. – Emmett potrząsnął głową. – Ale nikogo więcej nie
widziałem. Najwyraźniej nie mieliśmy z Cassandra przyjemności.
Westchnęła,
nie kryjąc rozczarowania. Coraz bardziej udzielało jej się bijące od Ryana
zdenerwowanie.
– Pewnie
nic jej nie jest. Sporo się ostatnio dzieje, a ona…
– Nie
wtrącała się. Ja zresztą też – przerwał jej nieco gorzkim tonem Ryan. –
Mieliście problemy, jasne. Oboje to rozumiemy.
– Dlaczego
to zabrzmiało, jakby gdzieś było jakieś „ale”? – zapytał z powątpiewaniem
Emmett, raptownie poważniejąc.
Przesunął
się bliżej, uważnie obserwując Ryana. W tamtej chwili do Jocelyne dotarło,
że wampir również musiał wyczuć potencjalne zagrożenie. Co więcej trzymał się w pobliżu,
by móc ją osłonić, gdyby zaszła taka potrzeba.
– Bo chyba
jakieś jest – przyznał Ryan, krzyżując ramiona na piersi. Wycofał się, jakby
chcąc podkreślić, że nie miał złych zamiarów. – Gdybyśmy kontrolowali to, co się
dzieje, żadnego z nas by tutaj nie było. Cassie ostatnio… było w dość
podłym nastroju.
Nie dodał
niczego więcej, ale tych kilka słów wystarczyło, by wzbudzić w Joce
jeszcze więcej wątpliwości. Miała złe przeczucia, jakby mało było tego, że już i tak
przejmowała się wszystkim wokół. No i naprawdę chciała pomóc Ryanowi, z każdą
kolejną sekundą wyraźniej czując, że to było nader istotne. Musiała coś zrobić –
tyle że nie miała pojęcia jak i kiedy.
– Zadzwonię
do Layli – powtórzyła, po czym westchnęła, uprzytomniając sobie, że zostawiła
telefon w pokoju. Z wolna ruszyła w ku schodom. – A tak
swoją drogą, wszystko gra? Mam wrażenie, że w domu nie ma nikogo więcej – zauważyła,
wymownie rozglądając się po salonie.
– Zaraz
pewnie wrócą. – Emmett wzruszył ramionami. – Nie wiem jak tam Damien i Liz,
bo ich nie widziałem. Edward za to boi się, że Nessie zrobi coś głupiego, więc
jeszcze trochę rozglądaliśmy się po lesie. Esme i Carlisle’a nie widziałem
od ostatniego razu, więc… Cóż, sama rozumiesz. Demony, dramaty te sprawy.
Powiedział
to pozornie beztroskim tonem, ale Joce wyraźnie wyczuła w jego głosie
ledwo powstrzymywane rozdrażnienie. W gruncie rzeczy tych kilka słów
wystarczyło, by w pełni pojęła, jak wyglądała sytuacja. Już przy Rafaelu
atmosfera była tak gęsta, że dałoby się ją kroić nożem. Obawy Edwarda też ją
nie zaskoczyły, choć szczerze wątpiła, by którekolwiek z nich miało szansę
odszukać Gabriela. Jeśli tata nie chciał być znaleziony, nie mieli na co
liczyć.
W przypadku
tego, co wyglądało jak mama, mogło być różnie. Jocelyne tak naprawdę nie
chciała się nad tym zastanawiać.
– Idę po
telefon – rzuciła lakonicznie, uciekając wzrokiem gdzieś w bok. – Może
dodzwonię się do Layli, a jeśli nie…
– Wszystko
gra? – zapytał Emmett, bezceremonialnie wchodząc jej w słowo. – Przede
wszystkim na ciebie miałem mieć oko.
Zacisnęła
usta. To było do przewidzenia, więc tym bardziej nie miała o to do nikogo
pretensji. Błogosławiła za to fakt, że Emmett przynajmniej tymczasowo się nie
zapędził, nawet słowem nie wspominając o tym, dlaczego ktokolwiek miałby
się martwić jej samopoczuciem. Nie zamierzała wnikać w szczegóły tego, co
zrobiła, by sprowadzić mamę, zwłaszcza przy Ryanie.
– Nic mi
nie jest – zapewniła, choć wcale nie była tego taka pewna.
Poczuła się
lepiej, kiedy znalazła się poza zasięgiem czyjegokolwiek wzroku. Co prawda nie
miała pewności, czy zostawienie Ryana z Emmettem było dobrym pomysłem, ale
po chwili wahania doszła do wniosku, że raczej nie mieli się pozabijać. Kto
wie, może nawet tak było lepiej, zwłaszcza że jej towarzysz wyglądał, jakby
potrzebował rozluźnienia.
Póki nie zniszczą domu, wszystko w porządku,
pomyślała, ale tego też nie była taka pewna. Zwłaszcza po tym, jak miały się
sprawy z Rafaelem…
Usłyszała
rozdrażnione miałczenie, ale zdecydowała się je zignorować. W efekcie omal
nie potknęła się o kota, kiedy ten zaczął kręcić się wokół jej nóg,
domagając się uwagi.
– Tak, tak,
wybacz – mruknęła w roztargnieniu. Nachyliła się, by porwać szamocącą się
kulkę na ręce, po czym – próbując utrzymać go jedną ręką – spróbowała otworzyć
drzwi. – Upuściłam cię? Ryan mnie zaskoczył…
Czuła się
dziwnie z tym, że zwracała się do kota, ale to i tak wydawało się
lepsze nic mówienie do siebie. Co więcej, przez moment była gotowa przysiąc, że
ten był na nią obrażony, zwłaszcza że zaczął prychać i wiercić się, gdy
tylko spróbowała wnieść go do pokoju.
Syknęła, gdy
ból przeszył wierzch jej dłoni. Natychmiast poluzowała uścisk, z rozdrażnieniem
spoglądając na sprawcę całego zamieszania akurat w chwili, w której
kot czmychnął. Zauważyła jedynie uniesiony, puszysty ogon.
– Wiesz ty
co? – obruszyła się, pocierając krwawe ślady na dłoni. Cięcia nie były głębokie,
ale piekły, zresztą wystarczyły, by na jej skórze jak na zawołanie pojawiła się
krew. Zwłaszcza w domu pełnym wampirów to nigdy nie wróżyło dobrze. – Co
ci odbiło? – dodała, choć nie było już nikogo, do kogo mogłaby zwrócić się z pretensjami.
Coś w zachowaniu
kota sprawiło, że poczuła się nieswojo. Mogłaby zrozumieć, gdyby był na nią
obrażony za to, że – być może – przypadkiem wypuściła go, zaaferowana Ryanem,
ale to wciąż wszystkiego nie tłumaczyło. Miała wrażenie, że tak naprawdę kot
uciekał – i to nie tyle przed nią, co czymś, co mogłoby znajdować się w jej
pokoju.
To głupie, zaoponowała natychmiast, ale i tak
zawahała się, zanim przestąpiła próg. Chciała wierzyć, że wszystko sprowadzało
się do wcześniejszej wizyty bezimiennej dziewczyny i Dallasa, weszła do
sypialni.
A potem już
tylko stała, bezmyślnie wpatrując w leżącą na dywanie, czarna książeczkę.
Nie
zarejestrowała momentu, w którym pokonała dzielącą ją od pamiętnika
odległość. Nagle po prostu klęczała tuż przy nim, przypatrując stronie, którą
nie tak dawno temu sama zapisała. Nawet nie próbowała zastanawiać się, jakim
cudem notes wylądował na samym środku pokoju, na dodatek otwarty na jej
zapiskach.
O wiele istotniejsze
okazało się to, że tuż pod ostatnim wpisem pojawiła się jeszcze jedna linijka –
pośpiesznie dopisana, na dodatek w tak zamaszysty sposób, że miejscami
papier został niemalże całkowicie rozdarty. Co więcej, na kartce dało się zauważyć
drobne, krwistoczerwone plamki, chociaż umysł Joce odmówił zidentyfikowania tego,
co to oznaczało.
A jakby
tego było mało, doskonale znała pismo, którym wykaligrafowano kolejne słowa –
jedną, jedyną linijkę, która momentalnie wyryła jej się w pamięci.
I
tak oto z Ciemności wyłonił się Łowca, by przywrócić porządek świata
poprzez strach i śmierć.
Gabriel
Nie miał konkretnego planu. W zasadzie
jakiekolwiek perspektywy sprowadzały się do jednego: szukania igły w stogu
siana, bo to przypominało przetrząsanie zatłoczonego Seattle. Wrażenie déjà vu było aż nazbyt silne, nawet na
moment nie dając Gabrielowi spokoju. Czuł to całym sobą, kolejny raz odtwarzając
ten sam scenariusz. Różnica polegała na tym, że Layla była bezpieczna w domu,
zaś osoba, której szukał… mogła być dosłownie każdym. Pomijając jedną, jedyną
osobę, którą nade wszystko pragnął zobaczyć.
Głód wciąż go
rozpraszał. Powracał raz za razem, jasno dając Gabrielowi do zrozumienia, że
powinien się wycofać. Sęk w tym, że nie potrafił, z uporem ograniczając
się do metody, która mimo wszystko wydawała mu się względnie bezpieczna –
pobierania energii od wszystkich wokół, by przypadkiem nie doprowadzić się do
krańca wytrzymałości. I tak balansował niebezpiecznie blisko krawędzi, w każdej
chwili mogąc zdecydować się zrobić coś naprawdę głupiego.
Musiał być ostrożny.
To, że dał się podjeść Sage’owi, mówiło samo za siebie, a Gabriel
zamierzał zrobić wszystko, by więcej do tego nie doprowadzić. Zamierzał znaleźć
tę istotę, nieważne gdzie się ukrywała. Tym razem…
Co tak naprawdę
chciał zrobić? Mógł tylko zgadywać, co wydarzy się, kiedy znów ją zobaczy –
zagubioną i wyglądającą jak Renesmee. Już nawet nie chodziło o głód,
choć podejrzewał, że ten również mógł okazać się problematyczny. Gdyby się na
nią rzucił, mogłoby się to skończyć tragicznie, zwłaszcza że ostatnim razem
nawet nie próbowała się bronić. Pod tym względem zachowywała się dokładnie jak
Nessie – w tej najbardziej kruchej, niewinnej wersji, która kojarzyła mu
się z początkami ich znajomości. W którymś momencie jego żona
rozkwitła, ale Gabriel do pewnego stopnia nadal spoglądał na nią jak na bezbronne
stworzenie, które należało chronić.
Chyba że to
też była gra. Może igrała z nim, próbując gry na emocjach w nadziei,
że w ten sposób zdoła się wywinąć. Jeśli tak, już raz jej się to udało. To
był tez powód, dla którego Gabriel nie zamierzał pozwolić sobie na kolejne
błędy.
Problem
polegał na tym, że sobie nie ufał. Już nawet nie chodziło o to, że mógłby
stracić kontrolę i sięgnąć po aż nazbyt znajomą energię, usprawiedliwiając
się w duchu tym, że Renesmee by mu na to pozwoliła. Nie ręczył za swoje
odruchy, nie chcąc zastanawiać nad tym, jak daleko byłby w stanie się
posunąć, by zaciągnąć tę istotę do domu. Mógł spróbować pozbawić ją
przytomności, ale co wtedy? Niby jak miał zmusić to coś do oddania ciała, które
do niego nie należało…?
Jakby tego
było mało, czuł, że traci czas. Renesmee wyglądała źle, kiedy widział ją
ostatnim razem. Ile już błąkał się bez celu, ignorując wszystko i wszystkich
wokół? Zamierzał rozwiązać problem po swojemu, skoro wszystko zaczęło się od
niego, ale chwilami wątpił w to, czy będzie w stanie. O ile
wciąż miał czas, bo to wcale nie było takie oczywiste. Gdyby się spóźnił, nie
byłby w stanie sobie tego wybaczyć.
Bezwiednie
zacisnął dłonie w pieści. Robił to raz za razem, obojętny na ból i to,
że zdążył upuścić sobie krwi. W jakimś stopniu go to otrzeźwiało, choć
metoda nie była aż tak doskonała, jak mógłby tego oczekiwać. Wciąż się gubił, ogarnięty
wrażeniem, że trwał w jakiejś cholernej, nieskończonej pętli szaleństwa.
Najbardziej wyrazistym wspomnieniem pozostawał głód, choć teraz przynajmniej
trzymał go na wodzy. Tak przynajmniej sądził, błogosławiąc w duchu fakt,
że więcej nie ocknął się w obcym miejscu, by nagle odkryć, że trzyma w ramionach
czyjeś ciało.
Paradoksalnie
szukał właśnie tego – śladów krwi albo, co bardziej prawdopodobne, wyssanego do
cna trupa, który mógłby uznać za trop. Na litość bogini, coś takiego musiało tu
gdzieś być! Ta istota – czymkolwiek była, zwłaszcza że nie potrafił myśleć o niej
jak o człowieku czy czymś w choć niewielkim stopniu ludzkim – wydawała
się bardzo chwiejna. Zdecydowanie nie zachowywała się jak ktoś, kto byłby w stanie
zapanować nad wampirzymi zmysłami, a skoro tak…
A może po
prostu chciał w to wierzyć, bo sam znów zabijał. Myśl, że akurat coś, co
przejęło ciało Nessie, mogłoby mieć na sumieniu kilka istnień, w jakiś
pokrętny sposób pomagała.
Tylko co później… Co zrobisz później?,
tłukło mu się w głowie.
Nie
potrafił odpowiedzieć.
Kolejne
godziny ciągnęły się w nieskończoność, ale już zdążył się do tego
przyzwyczaić. Przetrząsając miasto w poszukiwaniu Layli, nauczył się wyłączać. W tamtej chwili liczyły
się wyłącznie podsuwane przez zmysły bodźce – te mniej lub bardziej istotne,
które w pośpiechu oceniał, by odciąć się od tych, które były mu zbędne.
Nad konkretnym planem mógł pomyśleć później, o ile miało być mu dane cokolwiek
osiągnąć.
Jeśli miał
być ze sobą szczery, zaczynał w to wątpić. Dlatego tak bardzo zaskoczył go
moment, w którym jednak wyczuł ludzką krew.
To było
niczym impuls, któremu momentalnie się poddał. Bez zastanowienia zmienił kierunek,
po czym – robiąc wszystko, byleby trzymać się poza zasięgiem wzroku przypadkowych
przechodniów – ruszył ku źródłu kuszącego zapachu. Wyróżniał się na tle innych,
zbyt intensywny, by mógł być co najwyżej posoką krążącą w cudzym ciele. To
była świeża krew, która z jakiegoś powodu wydostała się na zewnątrz. Co do
tego nie miał najmniejszych wątpliwości.
Co zrobisz…?, zapytał siebie raz
jeszcze, ale i tym razem nie znalazł na to pytanie odpowiedzi. Miał wrażenie,
że tak naprawdę liczył na cud, ale czy to było aż takie ważne? Jeśli ją
odnalazł…
Uliczka
przypominała jedną z tych, które prowadziły do doków. Miał wrażenie, że od
czasu, kiedy był w dzielnicy portowej, minęły całe wieki. Zwolnił, z biegu
przechodząc do spokojnego kroku, choć to wymagało od niego mnóstwa wysiłku.
Mimo wszystko wiedział, że powinien zachować ostrożność, niezależnie od tego,
czego naprawdę pragnął. Stawiał kolejne kroki, cały wysiłek wkładając w to,
by odciąć się od niechcianych myśli – choćby tych, które wiązały się ze
wspomnieniem słaniającej się na nogach Renesmee, z której pił Rufus. Wtedy
też jej nie ochronił, z kolei teraz…
Och, to nie
było ważne.
Nie chciał,
żeby było.
Skręcił,
już w tamtej chwili pewien, że nie był w okolicy sam. Zapach krwi przybrał
na sile, drażniąc jego gardło, ale Gabriel bez cienia żalu to zignorował. W tej
krwi nie wyczuwał niczego, czym mógłby się zadowolić. To nie ten rodzaj
pragnienia wciąż dawał mu się we znaki, a skoro posoka najpewniej należała
do trupa, na niewiele miała mu się zdać.
Kolejne
bodźce zaczęły kształtować aż nazbyt oczywisty obraz sytuacji. Gabriel westchnął,
po czym ze świstem wypuścił powietrze, nie będąc w stanie zapanować nad
rozczarowaniem. Niech to szlag, zaklął
w duchu, ledwo dotarło do niego, że wcale nie odnalazł istoty, której
wypatrywał. Sprawców było więcej, z kolei to, na co trafił, było ni mniej,
ni więcej, ale w pełni kontrolowanym polowaniem.
Spiął się, w pierwszym
odruchu zamierzając się wycofać. Ostatecznie nie zrobił tego, zbytnio zaintrygowany
obecnością grupki nieśmiertelnych, po których nie spodziewał się niczego
dobrego – i to zwłaszcza w ostatnim czasie.
Próbując
zachować neutralny wyraz twarzy, bez pośpiechu ruszył ku zakapturzonym
postaciom.
– Cóż za
niespodzianka… Co tutaj robicie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz