7 listopada 2018

Sto pięćdziesiąt pięć

Jocelyne
Ryan nie zwracał na nią uwagi. Zatrzymał się dopiero po zbiegnięciu po schodach, nagle przystając u ich stóp. Przez to omal na niego nie wpadła, w ostatniej chwili wytrącając prędkość.
– Hej, co się dzieje? – spróbowała raz jeszcze. Zanim zdążyła się zastanowić, chwyciła go za ramię. – Co się…? – zaczęła, ale głos ugrzązł jej w gardle, kiedy chłopak odskoczył od niej jak oparzony, błyskawicznie zwracając ku niej.
Machinalnie cofnęła się o krok. Przynajmniej próbowała, ale powstrzymały ją pnące się ku górze stopnie. Zachwiała się, w ostatniej chwili chwytając poręczy. Czuła pulsujący ból w łydce, ale właściwie nie zwróciła na to uwagi, bardziej przejęta tym, że serce waliło jej tak mocno, jakby chciał w jakiś cudowny sposób wyrwać się z piersi i uciec.
– Wybacz. – Ryan energicznie potrząsnął głową. – Nie rób mi tak więcej.
Nie odpowiedziała, ograniczając się do zdawkowego skinięcia głową. Do tej pory za każdym razem robiła z siebie kretynkę, spinając przy nim w chwilach, gdy nie było po temu powodów, ale w tamtej chwili sprawy miały się inaczej. Jakby nie patrzeć, to właśnie ten chłopak zaatakował dom przyjaciółki Claire, na dodatek mając na sumieniu przynajmniej jedno ludzkie życie. Wtedy zrozumiała, że emocje jak najbardziej mu nie służyły – zwłaszcza te gwałtowne – ale i tak trudno było jej ot tak przyjąć to świadomości.
To demon… Poniekąd, pomyślała, choć to nadal brzmiało jak jakiś marny żart. Z drugiej strony, kiedy pierwszy raz go spotkała, siedział w piwnicy, na dodatek skrępowany srebrnym łańcuchem.
Uciekła wzrokiem gdzieś w bok, nie będąc w stanie znieść przenikliwego spojrzenia Ryana. Coś w wyrazie jego twarzy złagodniało, gdy dotarło do niego, co robił, ale Joce i tak podświadomie wolała trzymać się z daleka.
– Zdenerwowałem się – stwierdził w zamyśleniu, przez moment sprawiając wrażenie zaskoczonego takim stanem rzeczy. – Znowu. Ja… Czasami mi się to zdarza.
Znów tylko skinęła głowa. Chociaż na usta cisnęło jej się dość konkretne pytanie, nie potrafiła zmusić się do tego, by je zadać. „Jak często?” – chciała zapytać, ale z jakiegoś powodu nie była w stanie zażądać odpowiedzi. Miała zresztą wrażenie, że sam Ryan nie potrafiłby jej jednoznacznie odpowiedzieć.
– Chodźmy do Layli – zasugerowała, z trudem wyrzucając z siebie kolejne słowa. – Ona naprawdę chce wam pomóc, więc…
– Tak, tak… – Ryan w roztargnieniu przeczesał włosy palcami. – Wiem o tym. Dobrze.
Joce zawahała się, nie ufając ani sobie, ani swojemu towarzyszowi. Próbując zachować neutralny wyraz twarzy, z wolna wyprostowała się, po czym ruszyła w stronę salonu, skąd wyczuwała czyjąś obecność. Nie była w stanie skupić się na tyle, by stwierdzić, czy to właśnie tam znajdowała się Layla, zresztą chwilami odszukanie ciotki graniczyło z cudem, ale nie dbała o to. Tak naprawdę pragnęła czyjegokolwiek towarzystwa, mimowolnie wątpiąc w to, czy przebywanie z Ryanem sam na sam było dobrym pomysłem.
Wyczuła, że chłopak spiął się, wyraźnie zmieszany. Przez krótką chwilę miała ochotę zapewnić go, że nie wydarzyło się nic złego i nie miał powodów do niepokoju, ale na to też nie potrafiła się zdobyć. Z jakiegoś powodu to brzmiało jak kłamstwo – fałszywe obietnice czegoś, co niekoniecznie musiało mieć rację bytu. Ryan mógł stać się niebezpieczny i oboje doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Wmawianie, że jest inaczej, mogło co najwyżej pogorszyć sytuację.
Layla, pomyślała, całą sobą uczepiając się tej krótkiej myśli. Powinnam zaprowadzić go do Layli. Ona będzie wiedziała, co robić.
To była dość naciągana, ale kojąca teoria. Layla nie była cudotwórczynią, a tym bardziej nigdy wcześniej nie miała do czynienia z istotami takimi jak Ryan albo Cassandra, nie zmieniało to jednak faktu, że chciała wziąć za tę dwójkę odpowiedzialność. Co więcej, już wcześniej opiekowała się tymi, którzy przemieniali się w nowe wampiry. Joce też dostrzegała podobieństwo między zarażonymi a hybrydami, więc być może ingerencja ciotki miała rację bytu. Nawet jeśli nie, zaprowadzenie Ryana do ciotki wciąż wydawało się lepszym pomysłem, niż gdyby miała pozwolić mu działać na własną rękę.
– Co tam, malutka?
Emmett spojrzał na nich z zaciekawieniem, ledwo tylko pojawili się w salonie. Jocelyne zamrugała nieco nieprzytomnie, w roztargnieniu spoglądając na wampira. Zdążyła się już zorientować, że Cullenowie ostatni pojawiali się częściej. Poniekąd chodziło o mamę, ale też o ostatnie wydarzenia. Po tym wszystkim sama musiała przyznać, że rozsądniej było trzymać się razem.
Zignorowała nieco pobłażliwy uśmiech, który posłał jej wampir. To, że znów próbował ją drażnić, również, choć podejrzewała, że za którymś razem jednak miała cisnąć Emmettem przez pokój. Absolutnym przypadkiem, tylko dlatego, że moc czasami wymykała jej się spod kontroli.
Naprawdę.
– Widziałeś Laylę? – zapytała wprost, decydując się przejść do rzeczy.
Mogła tylko zgadywać, jak wyglądała. Z drugiej strony, może zadecydowała obecność wciąż spiętego, podrygującego nerwowo Ryana. Jocelyne miała wrażenie, że nie tylko ona była w stanie wyczuć bijącą od chłopaka niepokojącą aurę. Instynkt robił swoje, zwłaszcza w przypadku wampirów, które z natury decydowały się na nim polegać.
– Chyba wychodziła. Możliwe, że z Nessie, bo oczywiście ten jej wariat zgarnął mi ją, kiedy już prawie wygrywałem w szachy… Nie daj sobie wmówić, że było inaczej, dobra? – dodał, mrugając do niej porozumiewawczo. Gdyby sytuacja była inna, może nawet udałoby jej się uśmiechnąć. – A co?
– Cholera – wyrwało się Ryanowi.
Natychmiast odwróciła się w jego stronę, unosząc obie ręce ku górze w uspokajającym geście. Z jakiegoś powodu zaczęła się przy nim czuć tak, jakby towarzyszyła jej tykająca, mogąca wybuchnąć w każdej chwili bomba, a to zdecydowanie nie wróżyło dobrze.
– W porządku, zadzwonię do niej – zasugerowała, gorączkowo zastanawiając się nad jakimś sensownym wyjściem. – Albo… Nie widziałeś może Cassandry, wujku? – zapytała, oglądając na Emmetta. – Ona i Ryan są tu od jakiegoś czasu. To taka… dość skomplikowana sprawa – dodała wymijającym tonem.
– Słyszałem. Hybrydy i tak dalej. – Emmett potrząsnął głową. – Ale nikogo więcej nie widziałem. Najwyraźniej nie mieliśmy z Cassandra przyjemności.
Westchnęła, nie kryjąc rozczarowania. Coraz bardziej udzielało jej się bijące od Ryana zdenerwowanie.
– Pewnie nic jej nie jest. Sporo się ostatnio dzieje, a ona…
– Nie wtrącała się. Ja zresztą też – przerwał jej nieco gorzkim tonem Ryan. – Mieliście problemy, jasne. Oboje to rozumiemy.
– Dlaczego to zabrzmiało, jakby gdzieś było jakieś „ale”? – zapytał z powątpiewaniem Emmett, raptownie poważniejąc.
Przesunął się bliżej, uważnie obserwując Ryana. W tamtej chwili do Jocelyne dotarło, że wampir również musiał wyczuć potencjalne zagrożenie. Co więcej trzymał się w pobliżu, by móc ją osłonić, gdyby zaszła taka potrzeba.
– Bo chyba jakieś jest – przyznał Ryan, krzyżując ramiona na piersi. Wycofał się, jakby chcąc podkreślić, że nie miał złych zamiarów. – Gdybyśmy kontrolowali to, co się dzieje, żadnego z nas by tutaj nie było. Cassie ostatnio… było w dość podłym nastroju.
Nie dodał niczego więcej, ale tych kilka słów wystarczyło, by wzbudzić w Joce jeszcze więcej wątpliwości. Miała złe przeczucia, jakby mało było tego, że już i tak przejmowała się wszystkim wokół. No i naprawdę chciała pomóc Ryanowi, z każdą kolejną sekundą wyraźniej czując, że to było nader istotne. Musiała coś zrobić – tyle że nie miała pojęcia jak i kiedy.
– Zadzwonię do Layli – powtórzyła, po czym westchnęła, uprzytomniając sobie, że zostawiła telefon w pokoju. Z wolna ruszyła w ku schodom. – A tak swoją drogą, wszystko gra? Mam wrażenie, że w domu nie ma nikogo więcej – zauważyła, wymownie rozglądając się po salonie.
– Zaraz pewnie wrócą. – Emmett wzruszył ramionami. – Nie wiem jak tam Damien i Liz, bo ich nie widziałem. Edward za to boi się, że Nessie zrobi coś głupiego, więc jeszcze trochę rozglądaliśmy się po lesie. Esme i Carlisle’a nie widziałem od ostatniego razu, więc… Cóż, sama rozumiesz. Demony, dramaty te sprawy.
Powiedział to pozornie beztroskim tonem, ale Joce wyraźnie wyczuła w jego głosie ledwo powstrzymywane rozdrażnienie. W gruncie rzeczy tych kilka słów wystarczyło, by w pełni pojęła, jak wyglądała sytuacja. Już przy Rafaelu atmosfera była tak gęsta, że dałoby się ją kroić nożem. Obawy Edwarda też ją nie zaskoczyły, choć szczerze wątpiła, by którekolwiek z nich miało szansę odszukać Gabriela. Jeśli tata nie chciał być znaleziony, nie mieli na co liczyć.
W przypadku tego, co wyglądało jak mama, mogło być różnie. Jocelyne tak naprawdę nie chciała się nad tym zastanawiać.
– Idę po telefon – rzuciła lakonicznie, uciekając wzrokiem gdzieś w bok. – Może dodzwonię się do Layli, a jeśli nie…
– Wszystko gra? – zapytał Emmett, bezceremonialnie wchodząc jej w słowo. – Przede wszystkim na ciebie miałem mieć oko.
Zacisnęła usta. To było do przewidzenia, więc tym bardziej nie miała o to do nikogo pretensji. Błogosławiła za to fakt, że Emmett przynajmniej tymczasowo się nie zapędził, nawet słowem nie wspominając o tym, dlaczego ktokolwiek miałby się martwić jej samopoczuciem. Nie zamierzała wnikać w szczegóły tego, co zrobiła, by sprowadzić mamę, zwłaszcza przy Ryanie.
– Nic mi nie jest – zapewniła, choć wcale nie była tego taka pewna.
Poczuła się lepiej, kiedy znalazła się poza zasięgiem czyjegokolwiek wzroku. Co prawda nie miała pewności, czy zostawienie Ryana z Emmettem było dobrym pomysłem, ale po chwili wahania doszła do wniosku, że raczej nie mieli się pozabijać. Kto wie, może nawet tak było lepiej, zwłaszcza że jej towarzysz wyglądał, jakby potrzebował rozluźnienia.
Póki nie zniszczą domu, wszystko w porządku, pomyślała, ale tego też nie była taka pewna. Zwłaszcza po tym, jak miały się sprawy z Rafaelem…
Usłyszała rozdrażnione miałczenie, ale zdecydowała się je zignorować. W efekcie omal nie potknęła się o kota, kiedy ten zaczął kręcić się wokół jej nóg, domagając się uwagi.
– Tak, tak, wybacz – mruknęła w roztargnieniu. Nachyliła się, by porwać szamocącą się kulkę na ręce, po czym – próbując utrzymać go jedną ręką – spróbowała otworzyć drzwi. – Upuściłam cię? Ryan mnie zaskoczył…
Czuła się dziwnie z tym, że zwracała się do kota, ale to i tak wydawało się lepsze nic mówienie do siebie. Co więcej, przez moment była gotowa przysiąc, że ten był na nią obrażony, zwłaszcza że zaczął prychać i wiercić się, gdy tylko spróbowała wnieść go do pokoju.
Syknęła, gdy ból przeszył wierzch jej dłoni. Natychmiast poluzowała uścisk, z rozdrażnieniem spoglądając na sprawcę całego zamieszania akurat w chwili, w której kot czmychnął. Zauważyła jedynie uniesiony, puszysty ogon.
– Wiesz ty co? – obruszyła się, pocierając krwawe ślady na dłoni. Cięcia nie były głębokie, ale piekły, zresztą wystarczyły, by na jej skórze jak na zawołanie pojawiła się krew. Zwłaszcza w domu pełnym wampirów to nigdy nie wróżyło dobrze. – Co ci odbiło? – dodała, choć nie było już nikogo, do kogo mogłaby zwrócić się z pretensjami.
Coś w zachowaniu kota sprawiło, że poczuła się nieswojo. Mogłaby zrozumieć, gdyby był na nią obrażony za to, że – być może – przypadkiem wypuściła go, zaaferowana Ryanem, ale to wciąż wszystkiego nie tłumaczyło. Miała wrażenie, że tak naprawdę kot uciekał – i to nie tyle przed nią, co czymś, co mogłoby znajdować się w jej pokoju.
To głupie, zaoponowała natychmiast, ale i tak zawahała się, zanim przestąpiła próg. Chciała wierzyć, że wszystko sprowadzało się do wcześniejszej wizyty bezimiennej dziewczyny i Dallasa, weszła do sypialni.
A potem już tylko stała, bezmyślnie wpatrując w leżącą na dywanie, czarna książeczkę.
Nie zarejestrowała momentu, w którym pokonała dzielącą ją od pamiętnika odległość. Nagle po prostu klęczała tuż przy nim, przypatrując stronie, którą nie tak dawno temu sama zapisała. Nawet nie próbowała zastanawiać się, jakim cudem notes wylądował na samym środku pokoju, na dodatek otwarty na jej zapiskach.
O wiele istotniejsze okazało się to, że tuż pod ostatnim wpisem pojawiła się jeszcze jedna linijka – pośpiesznie dopisana, na dodatek w tak zamaszysty sposób, że miejscami papier został niemalże całkowicie rozdarty. Co więcej, na kartce dało się zauważyć drobne, krwistoczerwone plamki, chociaż umysł Joce odmówił zidentyfikowania tego, co to oznaczało.
A jakby tego było mało, doskonale znała pismo, którym wykaligrafowano kolejne słowa – jedną, jedyną linijkę, która momentalnie wyryła jej się w pamięci.
I tak oto z Ciemności wyłonił się Łowca, by przywrócić porządek świata poprzez strach i śmierć.
Gabriel
Nie miał konkretnego planu. W zasadzie jakiekolwiek perspektywy sprowadzały się do jednego: szukania igły w stogu siana, bo to przypominało przetrząsanie zatłoczonego Seattle. Wrażenie déjà vu było aż nazbyt silne, nawet na moment nie dając Gabrielowi spokoju. Czuł to całym sobą, kolejny raz odtwarzając ten sam scenariusz. Różnica polegała na tym, że Layla była bezpieczna w domu, zaś osoba, której szukał… mogła być dosłownie każdym. Pomijając jedną, jedyną osobę, którą nade wszystko pragnął zobaczyć.
Głód wciąż go rozpraszał. Powracał raz za razem, jasno dając Gabrielowi do zrozumienia, że powinien się wycofać. Sęk w tym, że nie potrafił, z uporem ograniczając się do metody, która mimo wszystko wydawała mu się względnie bezpieczna – pobierania energii od wszystkich wokół, by przypadkiem nie doprowadzić się do krańca wytrzymałości. I tak balansował niebezpiecznie blisko krawędzi, w każdej chwili mogąc zdecydować się zrobić coś naprawdę głupiego.
Musiał być ostrożny. To, że dał się podjeść Sage’owi, mówiło samo za siebie, a Gabriel zamierzał zrobić wszystko, by więcej do tego nie doprowadzić. Zamierzał znaleźć tę istotę, nieważne gdzie się ukrywała. Tym razem…
Co tak naprawdę chciał zrobić? Mógł tylko zgadywać, co wydarzy się, kiedy znów ją zobaczy – zagubioną i wyglądającą jak Renesmee. Już nawet nie chodziło o głód, choć podejrzewał, że ten również mógł okazać się problematyczny. Gdyby się na nią rzucił, mogłoby się to skończyć tragicznie, zwłaszcza że ostatnim razem nawet nie próbowała się bronić. Pod tym względem zachowywała się dokładnie jak Nessie – w tej najbardziej kruchej, niewinnej wersji, która kojarzyła mu się z początkami ich znajomości. W którymś momencie jego żona rozkwitła, ale Gabriel do pewnego stopnia nadal spoglądał na nią jak na bezbronne stworzenie, które należało chronić.
Chyba że to też była gra. Może igrała z nim, próbując gry na emocjach w nadziei, że w ten sposób zdoła się wywinąć. Jeśli tak, już raz jej się to udało. To był tez powód, dla którego Gabriel nie zamierzał pozwolić sobie na kolejne błędy.
Problem polegał na tym, że sobie nie ufał. Już nawet nie chodziło o to, że mógłby stracić kontrolę i sięgnąć po aż nazbyt znajomą energię, usprawiedliwiając się w duchu tym, że Renesmee by mu na to pozwoliła. Nie ręczył za swoje odruchy, nie chcąc zastanawiać nad tym, jak daleko byłby w stanie się posunąć, by zaciągnąć tę istotę do domu. Mógł spróbować pozbawić ją przytomności, ale co wtedy? Niby jak miał zmusić to coś do oddania ciała, które do niego nie należało…?
Jakby tego było mało, czuł, że traci czas. Renesmee wyglądała źle, kiedy widział ją ostatnim razem. Ile już błąkał się bez celu, ignorując wszystko i wszystkich wokół? Zamierzał rozwiązać problem po swojemu, skoro wszystko zaczęło się od niego, ale chwilami wątpił w to, czy będzie w stanie. O ile wciąż miał czas, bo to wcale nie było takie oczywiste. Gdyby się spóźnił, nie byłby w stanie sobie tego wybaczyć.
Bezwiednie zacisnął dłonie w pieści. Robił to raz za razem, obojętny na ból i to, że zdążył upuścić sobie krwi. W jakimś stopniu go to otrzeźwiało, choć metoda nie była aż tak doskonała, jak mógłby tego oczekiwać. Wciąż się gubił, ogarnięty wrażeniem, że trwał w jakiejś cholernej, nieskończonej pętli szaleństwa. Najbardziej wyrazistym wspomnieniem pozostawał głód, choć teraz przynajmniej trzymał go na wodzy. Tak przynajmniej sądził, błogosławiąc w duchu fakt, że więcej nie ocknął się w obcym miejscu, by nagle odkryć, że trzyma w ramionach czyjeś ciało.
Paradoksalnie szukał właśnie tego – śladów krwi albo, co bardziej prawdopodobne, wyssanego do cna trupa, który mógłby uznać za trop. Na litość bogini, coś takiego musiało tu gdzieś być! Ta istota – czymkolwiek była, zwłaszcza że nie potrafił myśleć o niej jak o człowieku czy czymś w choć niewielkim stopniu ludzkim – wydawała się bardzo chwiejna. Zdecydowanie nie zachowywała się jak ktoś, kto byłby w stanie zapanować nad wampirzymi zmysłami, a skoro tak…
A może po prostu chciał w to wierzyć, bo sam znów zabijał. Myśl, że akurat coś, co przejęło ciało Nessie, mogłoby mieć na sumieniu kilka istnień, w jakiś pokrętny sposób pomagała.
Tylko co później… Co zrobisz później?, tłukło mu się w głowie.
Nie potrafił odpowiedzieć.
Kolejne godziny ciągnęły się w nieskończoność, ale już zdążył się do tego przyzwyczaić. Przetrząsając miasto w poszukiwaniu Layli, nauczył się wyłączać. W tamtej chwili liczyły się wyłącznie podsuwane przez zmysły bodźce – te mniej lub bardziej istotne, które w pośpiechu oceniał, by odciąć się od tych, które były mu zbędne. Nad konkretnym planem mógł pomyśleć później, o ile miało być mu dane cokolwiek osiągnąć.
Jeśli miał być ze sobą szczery, zaczynał w to wątpić. Dlatego tak bardzo zaskoczył go moment, w którym jednak wyczuł ludzką krew.
To było niczym impuls, któremu momentalnie się poddał. Bez zastanowienia zmienił kierunek, po czym – robiąc wszystko, byleby trzymać się poza zasięgiem wzroku przypadkowych przechodniów – ruszył ku źródłu kuszącego zapachu. Wyróżniał się na tle innych, zbyt intensywny, by mógł być co najwyżej posoką krążącą w cudzym ciele. To była świeża krew, która z jakiegoś powodu wydostała się na zewnątrz. Co do tego nie miał najmniejszych wątpliwości.
Co zrobisz…?, zapytał siebie raz jeszcze, ale i tym razem nie znalazł na to pytanie odpowiedzi. Miał wrażenie, że tak naprawdę liczył na cud, ale czy to było aż takie ważne? Jeśli ją odnalazł…
Uliczka przypominała jedną z tych, które prowadziły do doków. Miał wrażenie, że od czasu, kiedy był w dzielnicy portowej, minęły całe wieki. Zwolnił, z biegu przechodząc do spokojnego kroku, choć to wymagało od niego mnóstwa wysiłku. Mimo wszystko wiedział, że powinien zachować ostrożność, niezależnie od tego, czego naprawdę pragnął. Stawiał kolejne kroki, cały wysiłek wkładając w to, by odciąć się od niechcianych myśli – choćby tych, które wiązały się ze wspomnieniem słaniającej się na nogach Renesmee, z której pił Rufus. Wtedy też jej nie ochronił, z kolei teraz…
Och, to nie było ważne.
Nie chciał, żeby było.
Skręcił, już w tamtej chwili pewien, że nie był w okolicy sam. Zapach krwi przybrał na sile, drażniąc jego gardło, ale Gabriel bez cienia żalu to zignorował. W tej krwi nie wyczuwał niczego, czym mógłby się zadowolić. To nie ten rodzaj pragnienia wciąż dawał mu się we znaki, a skoro posoka najpewniej należała do trupa, na niewiele miała mu się zdać.
Kolejne bodźce zaczęły kształtować aż nazbyt oczywisty obraz sytuacji. Gabriel westchnął, po czym ze świstem wypuścił powietrze, nie będąc w stanie zapanować nad rozczarowaniem. Niech to szlag, zaklął w duchu, ledwo dotarło do niego, że wcale nie odnalazł istoty, której wypatrywał. Sprawców było więcej, z kolei to, na co trafił, było ni mniej, ni więcej, ale w pełni kontrolowanym polowaniem.
Spiął się, w pierwszym odruchu zamierzając się wycofać. Ostatecznie nie zrobił tego, zbytnio zaintrygowany obecnością grupki nieśmiertelnych, po których nie spodziewał się niczego dobrego – i to zwłaszcza w ostatnim czasie.
Próbując zachować neutralny wyraz twarzy, bez pośpiechu ruszył ku zakapturzonym postaciom.
– Cóż za niespodzianka… Co tutaj robicie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa