Renesmee
W milczeniu wpatrywałam się w Laylę.
Wymieniłyśmy wymowne spojrzenia, a przynajmniej tak to wyglądało z mojej
strony, bo szwagierka oczywiście nie była w stanie mnie dostrzec. W tamtej
chwili żałowałam tego na wszystkie możliwe sposoby, żałując, że nie mogłam
opowiedzieć jej o wszystkich moich skojarzeniach – o Anabelle, która zapoznała
mnie z tym pojęciem albo o Ariadnie i tym, w jaki sposób ta
przy pomocy symboli uwięziła mnie w pokoju.
Raz jeszcze
spojrzałam na ekran komórki, choć tym razem już nie zwracałam uwagi na zapisany
na stronie internetowej tekst. Dowiedziałam się wystarczająco dużo, by czuć się
co najmniej dziwnie. Nie miałam nawet pewności czy artykuł, który znalazłam,
miał w sobie choć trochę prawdy. Z drugiej strony „pieczęci” wydawały
się dość adekwatnym określeniem, skoro sigile okazały się wystarczające, by posłużyć
jako więzienie dla mnie.
– Niektóre
wyglądają bardzo podobnie – przyznała cicho Layla. Trudno było mi stwierdzić
czy zwracała się do mnie, czy może bardziej do siebie. – Symbole, liczby,
zakodowane imiona… Nie wiem czy dobrze rozumiem, ale to brzmi tak, jakby z poddasza
coś się wydostało – dodała, w pośpiechu wypowiadając kolejne słowa. – Na
górze było wybite okno. Rufus zauważył, że odłamków nie było na poddaszu, a zdaniem
Gabriela leżały w trawie… Czyli coś musiało wyjść, nie wejść.
Słuchałam
jej w milczeniu, nie pierwszy raz mając wrażenie, że robi mi się zimno – w ten
dziwny, nie fizyczny sposób.
Mimowolnie zadrżałam, właściwie niepewna, dlaczego próbowałam się powstrzymywać,
skoro nikt nie był w stanie mnie zobaczyć. Czułam się coraz bardziej
zaniepokojona, z każdym kolejnym słowem coraz pełniejsza wątpliwości co do
tego, czego właśnie doświadczaliśmy. To, że Layla z taką wprawą wyciągała
kolejne wnioski, przez moment brzmiąc niemalże jak Rufus, też mi nie pomagało. Bezskutecznie
próbowałam poskładać elementy układanki, które mieliśmy, ale niezależnie od
tego jak bardzo się starałam, to i tak nie byłam w stanie dostrzec
obrazu całości.
Coś się
wydostało. Poniekąd wiedzieliśmy o tym od chwili, w której jakaś istota
przejęła moje ciało, ale nie miałam pojęcia, czy chodziło właśnie o to. Choć
sama myśl zaczynała mnie przerażać, prawda była taka, że na poddaszu mogło się
wydarzyć cokolwiek, a sprawa wcale nie musiała wiązać się ze mną. Szczerze
powiedziawszy, nie byłam w stanie stwierdzić, który scenariusz byłby
bardziej optymistyczny.
Byli
jeszcze Beatrycze i Lawrence, którzy raczej nie bez powodu wylądowali w Chianni.
Może to znaczyło, że powinniśmy pytać właśnie ich, ale…
– Co
robimy? – mruknęłam, w tamtej chwili nie myśląc o tym, że Layla nie
była w stanie mnie usłyszeć.
Na szczęście
myślałyśmy podobnie. Dziewczyna nagle drgnęła i – wcześniej w pośpiechu
odłożywszy telefon na stolik, jakby dalsze patrzenie na zapisane w nim
słowa, sprawiało jej trudność – odezwała się na głos.
– Zadzwonię
do Isabeau – zaproponowała, krzyżując ramiona na piersiach. – Może słyszała coś
więcej. Mam wrażenie, że szukanie takich informacji w internecie to zawsze
zły pomysł – dodała i zabrzmiało to tak, jakby pragnęła w to wierzyć.
– Podejrzewam, że Rufus by mnie wyśmiał. Jeśli sigile wiążą się z magią,
tak jak tutaj napisano…
Nie dodała
niczego więcej, ale tak naprawdę nie musiała. Jedynie westchnęłam, bynajmniej
niezaskoczona, że miała wątpliwości. Strona, którą znalazłam, zdecydowanie nie
wyglądała na wiarygodne źródło informacji. W zasadzie dokładnie tego samego
można było się spodziewać po szukaniu w ludzkich zasobach czegokolwiek, co
tyczyło się nieśmiertelnych – czy to pod względem konkretnych raz, czy też
właśnie magii. Czytanie o cudownych, obdarzonych magicznymi mocami
znakach, które wykorzystywało się w okultyzmie, napawało mnie sporą dozą wątpliwości,
ale z drugiej strony…
Słodka
bogini, piłam krew, a do tego dobitnie dowodziłam, że ze związku wampira i człowieka
mogło wyniknąć coś więcej. Prawda była taka, że pozostawałam jedną z ostatnich
osób, które miały prawo wątpić.
Jak się nie ma, co się lubi…
Potrząsnęłam
głową. Możliwe, że Isabeau miała szansę dowiedzieć się czegoś więcej.
Podejrzewałam, że pojęcie sigili musiało być bardziej powszechne, niż mi się wydawało.
Skoro dotarło do ludzi, a Anabelle wspominała o tym z takim
przekonaniem, jakby istnienie tych znaków powinno być dla mnie oczywiste, coś
zdecydowanie było na rzeczy. W to przynajmniej usiłowałam uwierzyć, raz po
raz powtarzając sobie, że w całym tym zamieszaniu musiało być choć
odrobinę sensu.
Gdybyśmy do
tego wszystkiego potrafili czytać te znaki, może wszystko stałoby się prostsze.
Co prawda nie miałam pojęcia, w jaki sposób znajomość imienia czy nazwy
ewentualnego niebezpieczeństwa, mogłaby nam pomóc, ale nad tym wolałam się nie
zastanawiać.
Cokolwiek się
działo, prędzej czy później musiało się wyjaśnić. Sęk w tym, że wcale nie
byłam pewna, czy chciałam poznać odpowiedzi.
Jaques
To było… interesujące. Na
pewno ciekawsze niż błąkanie się po mieście, walka z głodem albo
powstrzymywanie przed zabiciem przypadkowych ludzi. Gdyby sposób na spędzenie
wolnego czasu zależał wyłącznie od tego, bez chwili wahania oddałby się temu
ostatniemu zajęciu, ale bogini sobie tego nie życzyła. Kazała mu trzymać się w cieniu,
wiec chcąc nie chcąc zamierzał się do tego dostosować. Zbyt wiele dla niego
znaczyła, by chciał ja zawieść.
Sęk w tym,
że to było trudne. Ponowne życie okazało się o wiele bardziej oszałamiające,
niż mogłoby się wydawać. Mógł tylko zgadywać, ile czasu pozostawał zabawką dla
łowców. Do głowy przychodziło mu wyłącznie: zbyt
długo, choć w rzeczywistości w grę musiały wchodzić miesiące albo
rok. Tak czy siak, to brzmiało jak kropla w ocenie, jeśli brać pod uwagę
wieczność, a jednak… wciąż czuł się dziwnie. Prawie jak dzieciak, któremu w końcu
udało się wyrwać się spod kontroli rodziców, choć to porównanie wydawało mu się
śmieszne, gdy myślał o tym, jak traktowali go ci ludzie.
Jasna cholera,
chwilami to nadal do niego nie docierało. Co innego miał myśleć, skoro wszystko
sprowadzało się do jednego – tego, że został niewolnikiem śmiertelników. Z uporem
odrzucał od siebie wszelakie myśli z tym związane, ale nieważne ile razy
by zaprzeczył, prawda pozostawała taka sama. Chciał tego czy nie, na swój
sposób był po prostu zgubiony, tracąc dobry rok na zastanawianie nad tym, w jaki
sposób wyrwać się z ostatniego miejsca, do którego chciał trafić. Nigdy
nie powinno do tego dojść, zwłaszcza że Jaques nigdy nie czuł się jak czyjakolwiek
zabawka. Pierwszy raz stracił kontrolę dosłownie nad wszystkim – swoją krwią i decyzjami,
które podejmował.
I właśnie
dlatego spełnienie oczekiwań Isobel okazało się trudniejsze, niż mógłby początkowo
sądzić. Ciągnęło go do ludzi, ich krwi i poczucia odzyskanej władzy. Choć
przez moment wszystko było takie, jakie powinno: dominował nad słabszymi od
siebie, nie musząc się obawiać, że ktoś nagle poradzi go prądem. Co prawda wciąż
przyłapywał się na instynktownym sprawdzaniu, czy metalowa obręcz z jego
szyi oby na pewno zniknęła, ale to zdarzało się coraz rzadziej.
A
przynajmniej w to usiłował uwierzyć.
Teraz z kolei
pojawiła się jeszcze ta dziewczyna. Początkowo sam nie miał pewności, co sądzić
o dziwnych snach, które zaczęły go nawiedzać od chwili opuszczenia
podziemi. Było też dziwne przeczucie, że na świecie istniał ktoś, kto nade
wszystko potrzebował jego pomocy. Dla Jaquesa to brzmiało jak marny żart, w którego
nie był w stanie pojąć. Starał się ignorować to uczucie, ale ono raz po
raz wracało, aż w końcu zrozumiał, że kryło się za nim coś więcej.
Zdawał
sobie sprawę z tego, że Simon i reszta eksperymentowali na ludziach –
w gruncie rzeczy dzieciakach, by tylko one mogły być na tyle naiwne, by na
to pozwolić. Sęk w tym, że zdecydowanie zbyt wiele razy widział, jak te
pod wpływem jego krwi szalały, a potem umierały, najczęściej topiąc się we
własnej krwi. Nie żeby to robiło na nim jakiekolwiek wrażenie, choć czuł
frustrację na myśl o tym, jak wiele jego posoki zmarnowano. Wcześniej
stworzył tak wiele sobie podobnych wampirów, że patrzenie, jak raz po raz ktoś
zmusza go do otwierania sobie żył dla zwykłych śmiertelników, dosłownie bolało.
Dopiero teraz
widział, że w tym szaleństwie jednak była metoda. Dziewczyna, którą odnalazł,
najwyraźniej była jakimś wyjątkiem. Przynajmniej ona jedna zdołała go do siebie
przywołać, a to o czymś świadczyło. Była prawie jak… Cóż, jego córka –
powstała z jego krwi, młoda i niedoświadczona. I chociaż jakaś
cząstka Jaquesa miała ochotę załamać ręce albo wprost roześmiać dziewczynie w twarz,
a potem zapytać, czego od niego oczekiwała, nie potrafił jej tak
potraktować. W gruncie rzeczy zajęcie się nią mogłoby być całkiem ciekawym
doświadczeniem.
Właściwie nie
był pewien, co go przekonało. Może chodziło o upór, z jakim pojawiała
się w jego snach, wciąż nawołując, choć pewnie nawet nie zdawała sobie z tego
sprawy. A może najbardziej ujął go moment, w którym odnalazł ją w jej
domu, z zapałką w drżących dłoniach, w otoczeniu papierów i z
trupem matki w łazience. Tak czy siak, intrygowała go, zaś to, że jako
jedyna przeżyła, wydawało się być dobrym argumentem, by jednak się nią zająć.
Ludzie
bywali cudownie naiwni. Ona również, choć może lepszym określeniem byłoby:
zdesperowana. Tak przynajmniej ją odbierał, kiedy posłusznie dreptała za nim,
prawie jak dopiero co wyklute pisklę za swoją matką. Świetnie! Zostałem kwoką, zadrwił w myślach, leniwie unosząc
kąciki ust. Nawet jeśli, zamierzał zobaczyć, dokąd to miało go zaprowadzić. Na
pewno podkreślało jego wyjątkowość, a to brzmiało jak dobry sposób na to,
by znów zabłysnąć w oczach królowej. Możliwe, że Isobel miała docenić
drzemiący w tej dziewczynie potencjał.
O ile
faktycznie jakiś był.
Jaques
westchnął w duchu. Jego spojrzenie na krótką chwilę zatrzymało się na
pustej, pozbawionej jakiegokolwiek wyrazu twarzy Cassandry. Nie pytała o nic,
po prostu posłusznie idąc i zachowując prawie jak automat. Z równym
powodzeniem mogłoby towarzyszyć mu zombie, a pewnie nawet nie zauważyłby
różnicy. Jeśli miał być ze sobą szczery, coś w jej zachowaniu sprawiało,
że zaczynał czuć się nieswojo, a to
nie zdarzało się często. Jaques przeżył dość, by mało rzeczy robiło na nim
wrażenie, a jednak Cassandra była w stanie wzbudzić w nim dość konkretne,
dotychczas nieodczuwane emocje.
Zostawili
za sobą płonący dom. Osobiście uważał to za dość dobre posunięcie, by ukryć jakiekolwiek
ślady faktycznego powodu śmierci kobiety w łazience. Co prawda spojrzenie
trzymającej w dłoniach zapałkę dziewczyny było przerażające, ale pal to
licho. Jeśli była szalona, to jej sprawa. Jaques nie czuł, żeby był odpowiedzialny
za coś więcej, aniżeli utrzymanie jej przy życiu, a i to tylko dlatego, że
miał w tym swój interes. Gdyby tylko dała mu do zrozumienia, że tracił
czas, bez cienia żalu by ją porzucił.
– Mogę mieć
pytanie?
Niepewny
głos wyrwał go z zamyślenia. Uniósł brwi, po czym z zaciekawieniem
spojrzał na podążającą za nią niczym cień dziewczynę. Odezwała się pierwszy raz
od momentu, w którym zdecydowała się puścić dom z dymem, a to o czymś
świadczyło. Co więcej, zaintrygowała go na tyle, by nie poczuł się jej słowami
sfrustrowany.
– Strzelasz
– rzucił pogodnym tonem, próbując ukryć uśmiech. Nie żeby dziewczyna w ogóle
miała to zauważyć.
– Dlaczego
teraz? – zapytała tak cicho, że nawet mimo wyostrzonych zmysłów zawahał się,
niepewny czy dobrze usłyszał. – Przyszedłeś w momencie, w którym… –
Urwała, po czym wzruszyła ramionami. Och,
tak, chciałaś się zabić, pomyślał, ale wyjątkowo zachował tę uwagę dla
siebie. Histeria nie była mu potrzebna, choć ona nie wyglądała mu na taką, co
nagle zaczęłaby płakać bez powodu. – Dlaczego? Śniłam o tobie już
wcześniej, ale nie tak wyraźnie.
– Dobre
pytanie – mruknął jakby od niechcenia. – Wcześniej nie mogłem. Powiedzmy, że… w miejscu,
w którym się znajdowałem, nie było zasięgu.
– Zasięgu? –
powtórzyła ze zniecierpliwieniem.
Tym razem
nie zareagował na jej słowa. W zasadzie poczuł się rozczarowany tym, że
nie wyłapała żartu. Jasne, nie miał do czynienia z telepatką, więc mógł
jej to wybaczyć, ale i tak zdecydował się wycofać. Najwyraźniej czekało go
więcej pracy niż podejrzewał, o ile faktycznie była tego warta. Wciąż
wahał się nad decyzją, którą powinien finalnie podjąć, chcąc nie chcąc zastanawiając
nad tym, czy nie lepiej byłoby wyrwać dziewczynie serce z piersi, by uniknąć
obserwowania, jak zaczyna wymiotować i dławić się krwią. W końcu
zachowywała się tak, jakby wciąż mogło do tego dojść.
Ale jednak
wytrwała tyle czasu… Może to oznaczało, że miała dać radę. Wierzył, że jego
krew miała szansę zadziałać, choć to wciąż była tylko teoria. Wszystko
wskazywało na to, że ludzie byli o wiele bardziej niestabilni od hybryd.
Cassandra mogła okazać się jakimś cholernym ewenementem, a tego nie mógł
tak po prostu zignorować.
Uśmiechnął
się nieco gorzko, bezskutecznie próbując przywyknąć do ponownej ciszy.
Przynajmniej ta dziewczyna nie była problematyczna, choć nie był pewien, czy satysfakcjonowała
go perspektywa prowadzenia za rączkę obojętnej lalki. Trochę tak ją postrzegał –
jak mówiącą zabawkę, która potakiwała, niby słuchała, ale nic ponadto. Prawie
jakby w środku już była martwa.
Nie miał
pewności, jak długo tym razem trwali w ciszy. Skupiał się przede wszystkim
na zapewnieniu sobie i dziewczynie swego rodzaju ochrony, kiedy tak po
prostu przechadzali się kolejnymi przecznicami, w każdej chwili mogąc
napatoczyć się na przypadkowego człowieka. Był przyzwyczajony do ukrywania
swojej obecności, a teraz tym bardziej musiał tego dopilnować. Ta
dziewczyna wyglądała jak siódme nieszczęście, nie tylko przez wzgląd na nienaturalną
bladość, pustkę w oczach i sposób, w jaki obejmowała się
ramionami, ale przede wszystkim przez to, że całą była pokryta krwią.
Jaques
zawahał się, wciąż gorączkowo zastanawiając nad tym, co z nią zrobić. Nie
nadawała się do pokazania Isobel w takim stanie. Bogini w życiu nie
darowałaby mu, gdyby przyprowadził do niej marnego, rzygającego na prawo i lewo
człowieka. Królowa już i tak wydawała się zniecierpliwiona, zwłaszcza w ostatnim
czasie, więc musiał postarać się, by jak najlepiej wypaść podczas spotkania. Do
tego czasu pragnął mieć wspaniałą niespodziankę dla kogoś, kogo względów nade
wszystko pragnął, ale tymczasowo Cassandrze daleko było do takiego stanu.
Mógł zabrać
ją do kryjówki, ale na to też nie miał ochoty. Na razie była jego małym
sekretem i wolał, żeby tak pozostało. Zwłaszcza przez jedną z ostatnich
osób, które powinny ją zobaczyć.
Wyczuł,
kiedy dziewczyna zaczęła zwalniać. Natychmiast przystanął, po czym obejrzał się
na nią, przez moment sądząc, że w zamyśleniu narzucił tempo zbyt szybkie,
by ta istota mogła dotrzymać mu kroku. Dopiero kiedy na nią spojrzał, przekonał
się, że chodziło o coś innego. Widział, że dosłownie słaniała się na
nogach, choć z wyraźnym uporem próbowała utrzymać się w pionie i iść
dalej. Nawet to doceniał, choć zarazem uważał za niebotycznie wręcz głupie.
– Jesteś
zmęczona – ocenił, krzyżując ramiona na piersi. Cassandra momentalnie
wyprostowała się, spoglądając na niego niemalże z paniką w oczach. Świetnie. To już prawie emocje,
pomyślał, ale i tka nie pozwolił dojść dziewczynie do głosu. – Widzę to. I czuję.
Ale nie ma w tym niczego złego, tak sądzę – dodał, bez pośpiechu
zmierzając w jej stronę. Obserwowała go nieufnie, kiedy jak gdyby nigdy
nic znalazł się na tyle blisko, by ująć ją pod ramię. – Powinnaś mi powiedzieć.
– Sądziłam,
że… gdzieś się śpieszmy – przyznała z wahaniem.
Była
ostrożna, nawet bardzo, jakby sądziła, że w każdej chwili mógłby jednak ją
zostawić. Rozpoznawanie targających nią emocji przychodziło Jaquesowi z dziecinną
wręcz łatwością, choć wciąż nie miał pewności, co o tym zjawisku sądzić.
Wiedział o więzi, ale zdecydowanie nie w ten sposób wyobrażał sobie
doświadczenie jakiejkolwiek jej odmiany.
Ledwo powstrzymał
się od wywrócenia oczami. Uległość Cassandry była nudna, choć urocza. Naprawdę
zaczynał się jak troskliwy rodzic, a to nie było normalne, nawet jeśli z biologicznego
punktu widzenia to naprawdę wyglądało tak, jakby była jego córką.
– Ani
trochę – zapewnił, co zresztą wcale nie było takie dalekie od prawdy. – Zresztą
w takim stanie za daleko nie zajdziesz. Na nic mi się nie przydasz, jeśli
nagle zemdlejesz.
Wzdrygnęła
się, jakby zaniepokojona, ale nawet jeśli miała jakieś konkretne obawy,
zachowała je dla siebie. W zamian posłusznie skinęła głową, w następnej
chwili po prostu podążając za nim, gdy jak gdyby nigdy nic chwycił ją za rękę,
ciągnąć wzdłuż ulicy.
Musiał wymyślić
coś i to najlepiej od razu. Zdecydowanie nie mieli czasu na zbyt długie
błąkanie kolejnymi przecznicami, zwłaszcza że Cassandra w jednej chwili
zaczęła dosłownie przelewać mu się w rękach. Jaquesowi wydało się to dość
znajomym stanem, bo sam czuł się podobnie za każdym razem, gdy nadchodził świt.
Tak czuł się całe lata temu, bezpośrednio po przemianie, kiedy dopiero próbował
odnaleźć się w sytuacji całkiem nowej – i to nawet dla kogoś, kto
urodził się jako wampirzą hybryda. Najwyraźniej Cassandrze oznaki zachodzących w jej
organizmie zmian dawały się we znaki równie intensywnie.
Trudno. Albo dojdzie do siebie, albo jednak
umrze.
Długo nie
zastanawiał się nad tym, co robić. Równie niewiele czasu poświęcił na wybór
domu, w którym ostatecznie zdecydował się ulokować siebie i swoją
mdlejąca podopieczną. Nie trudził się pukaniem ani choćby sprawdzaniem, czy
ktokolwiek był wewnątrz budynku. W zamian po prostu zaprowadził Cassandrę do
ogrodu za domem i – nie czekając na jakąkolwiek reakcję z jej strony –
bezceremonialnie porwał na ręce. Zaraz po tym z wprawą wspiął się aż na
dach, by tam odnaleźć jedno z ulokowanych na poddaszu okien.
– Wejdź tam
i mnie zaproś – polecił jej, luzując uścisk.
Spojrzała na
niego z powątpiewaniem, wciąż oszołomiona. Jaques zawahał się, przez krótką
chwilę obawiając, że ona również nie mogła wkroczyć do cudzego domu bez
zaproszenia, ale wszelakie wątpliwości zniknęły w chwili, w której
Cassandra z lekkością wskoczyła przez okno, lądując na zakurzonej
podłodze.
– Wejdź.
To nie
zabrzmiało jak najpewniej wypowiedziane słowo na świecie, ale i tak
wystarczyło. Dosłownie zmaterializował się tuż obok niej, po czym – nie tracąc
czasu – powiódł wzrokiem po zaciemnionym poddaszu, próbując ocenić miejsce, w którym
się znaleźli.
– Musi
wystarczyć. Wybacz, jeśli oczekiwałaś pięciogwiazdkowego hotelu – rzucił,
prowadzać dziewczynę w bardziej zacienioną część pomieszczenia. Nie miał
ochoty usmażyć się wraz z nadejściem świtu. – O, to wygląda dobrze.
Cassandra
spojrzała na niego z powątpiewaniem, kiedy rzucił na podłogę stos
porzuconych, najpewniej poniszczonych ubrań. Jaques westchnął przeciągle, kiedy
po wyrazie jej twarzy rozpoznał, że nie miała pojęcia, czego po niej oczekiwał.
O bogini, to będzie trudne…
– Połóż się
i prześpij, bo tego potrzebujesz. Nikt nas tutaj nie znajdzie, więc mamy
czas. – Skrzyżował ramiona na piersi. – No nie patrz tak na mnie. Swoją drogą,
może później znajdziesz tutaj coś, w co będziesz mogła się przebrać. Na tę
chwilę wyglądasz, jakbyś o kilka miesięcy za długo zabalowała po jakiejś
imprezie halloweenowej.
Prowokował
ją, licząc na jakąś bardziej żywą, wręcz gniewną reakcję, ale nic podobnego nie
miało miejsca. Cassandra przez chwilę tkwiła w miejscu, gapiąc się na
niego co najmniej tak, jakby widzieli się po raz pierwszy. Dopiero później
ruszyła się, jednak decydując opaść na prowizoryczne posłanie, kuląc się na stosie
ubrań w tak ciasny kłębek, że aż zwątpił w to, czy to w ogóle było
możliwe.
Wystarczyła
krótka chwila, by oddech dziewczyny zwolnił, a ona zapadła w niespokojny
sen. Jaques oparł się o ścianę, po czym wbił wzrok w swoją dziwną,
pozbawioną życia podopieczną.
Jednego był
pewien – zapowiadało się naprawdę interesująco.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz