13 listopada 2018

Sto pięćdziesiąt osiem

Renesmee
W milczeniu wpatrywałam się w Laylę. Wymieniłyśmy wymowne spojrzenia, a przynajmniej tak to wyglądało z mojej strony, bo szwagierka oczywiście nie była w stanie mnie dostrzec. W tamtej chwili żałowałam tego na wszystkie możliwe sposoby, żałując, że nie mogłam opowiedzieć jej o wszystkich moich skojarzeniach – o Anabelle, która zapoznała mnie z tym pojęciem albo o Ariadnie i tym, w jaki sposób ta przy pomocy symboli uwięziła mnie w pokoju.
Raz jeszcze spojrzałam na ekran komórki, choć tym razem już nie zwracałam uwagi na zapisany na stronie internetowej tekst. Dowiedziałam się wystarczająco dużo, by czuć się co najmniej dziwnie. Nie miałam nawet pewności czy artykuł, który znalazłam, miał w sobie choć trochę prawdy. Z drugiej strony „pieczęci” wydawały się dość adekwatnym określeniem, skoro sigile okazały się wystarczające, by posłużyć jako więzienie dla mnie.
– Niektóre wyglądają bardzo podobnie – przyznała cicho Layla. Trudno było mi stwierdzić czy zwracała się do mnie, czy może bardziej do siebie. – Symbole, liczby, zakodowane imiona… Nie wiem czy dobrze rozumiem, ale to brzmi tak, jakby z poddasza coś się wydostało – dodała, w pośpiechu wypowiadając kolejne słowa. – Na górze było wybite okno. Rufus zauważył, że odłamków nie było na poddaszu, a zdaniem Gabriela leżały w trawie… Czyli coś musiało wyjść, nie wejść.
Słuchałam jej w milczeniu, nie pierwszy raz mając wrażenie, że robi mi się zimno – w ten dziwny, nie fizyczny sposób. Mimowolnie zadrżałam, właściwie niepewna, dlaczego próbowałam się powstrzymywać, skoro nikt nie był w stanie mnie zobaczyć. Czułam się coraz bardziej zaniepokojona, z każdym kolejnym słowem coraz pełniejsza wątpliwości co do tego, czego właśnie doświadczaliśmy. To, że Layla z taką wprawą wyciągała kolejne wnioski, przez moment brzmiąc niemalże jak Rufus, też mi nie pomagało. Bezskutecznie próbowałam poskładać elementy układanki, które mieliśmy, ale niezależnie od tego jak bardzo się starałam, to i tak nie byłam w stanie dostrzec obrazu całości.
Coś się wydostało. Poniekąd wiedzieliśmy o tym od chwili, w której jakaś istota przejęła moje ciało, ale nie miałam pojęcia, czy chodziło właśnie o to. Choć sama myśl zaczynała mnie przerażać, prawda była taka, że na poddaszu mogło się wydarzyć cokolwiek, a sprawa wcale nie musiała wiązać się ze mną. Szczerze powiedziawszy, nie byłam w stanie stwierdzić, który scenariusz byłby bardziej optymistyczny.
Byli jeszcze Beatrycze i Lawrence, którzy raczej nie bez powodu wylądowali w Chianni. Może to znaczyło, że powinniśmy pytać właśnie ich, ale…
– Co robimy? – mruknęłam, w tamtej chwili nie myśląc o tym, że Layla nie była w stanie mnie usłyszeć.
Na szczęście myślałyśmy podobnie. Dziewczyna nagle drgnęła i – wcześniej w pośpiechu odłożywszy telefon na stolik, jakby dalsze patrzenie na zapisane w nim słowa, sprawiało jej trudność – odezwała się na głos.
– Zadzwonię do Isabeau – zaproponowała, krzyżując ramiona na piersiach. – Może słyszała coś więcej. Mam wrażenie, że szukanie takich informacji w internecie to zawsze zły pomysł – dodała i zabrzmiało to tak, jakby pragnęła w to wierzyć. – Podejrzewam, że Rufus by mnie wyśmiał. Jeśli sigile wiążą się z magią, tak jak tutaj napisano…
Nie dodała niczego więcej, ale tak naprawdę nie musiała. Jedynie westchnęłam, bynajmniej niezaskoczona, że miała wątpliwości. Strona, którą znalazłam, zdecydowanie nie wyglądała na wiarygodne źródło informacji. W zasadzie dokładnie tego samego można było się spodziewać po szukaniu w ludzkich zasobach czegokolwiek, co tyczyło się nieśmiertelnych – czy to pod względem konkretnych raz, czy też właśnie magii. Czytanie o cudownych, obdarzonych magicznymi mocami znakach, które wykorzystywało się w okultyzmie, napawało mnie sporą dozą wątpliwości, ale z drugiej strony…
Słodka bogini, piłam krew, a do tego dobitnie dowodziłam, że ze związku wampira i człowieka mogło wyniknąć coś więcej. Prawda była taka, że pozostawałam jedną z ostatnich osób, które miały prawo wątpić.
Jak się nie ma, co się lubi…
Potrząsnęłam głową. Możliwe, że Isabeau miała szansę dowiedzieć się czegoś więcej. Podejrzewałam, że pojęcie sigili musiało być bardziej powszechne, niż mi się wydawało. Skoro dotarło do ludzi, a Anabelle wspominała o tym z takim przekonaniem, jakby istnienie tych znaków powinno być dla mnie oczywiste, coś zdecydowanie było na rzeczy. W to przynajmniej usiłowałam uwierzyć, raz po raz powtarzając sobie, że w całym tym zamieszaniu musiało być choć odrobinę sensu.
Gdybyśmy do tego wszystkiego potrafili czytać te znaki, może wszystko stałoby się prostsze. Co prawda nie miałam pojęcia, w jaki sposób znajomość imienia czy nazwy ewentualnego niebezpieczeństwa, mogłaby nam pomóc, ale nad tym wolałam się nie zastanawiać.
Cokolwiek się działo, prędzej czy później musiało się wyjaśnić. Sęk w tym, że wcale nie byłam pewna, czy chciałam poznać odpowiedzi.
Jaques
To było… interesujące. Na pewno ciekawsze niż błąkanie się po mieście, walka z głodem albo powstrzymywanie przed zabiciem przypadkowych ludzi. Gdyby sposób na spędzenie wolnego czasu zależał wyłącznie od tego, bez chwili wahania oddałby się temu ostatniemu zajęciu, ale bogini sobie tego nie życzyła. Kazała mu trzymać się w cieniu, wiec chcąc nie chcąc zamierzał się do tego dostosować. Zbyt wiele dla niego znaczyła, by chciał ja zawieść.
Sęk w tym, że to było trudne. Ponowne życie okazało się o wiele bardziej oszałamiające, niż mogłoby się wydawać. Mógł tylko zgadywać, ile czasu pozostawał zabawką dla łowców. Do głowy przychodziło mu wyłącznie: zbyt długo, choć w rzeczywistości w grę musiały wchodzić miesiące albo rok. Tak czy siak, to brzmiało jak kropla w ocenie, jeśli brać pod uwagę wieczność, a jednak… wciąż czuł się dziwnie. Prawie jak dzieciak, któremu w końcu udało się wyrwać się spod kontroli rodziców, choć to porównanie wydawało mu się śmieszne, gdy myślał o tym, jak traktowali go ci ludzie.
Jasna cholera, chwilami to nadal do niego nie docierało. Co innego miał myśleć, skoro wszystko sprowadzało się do jednego – tego, że został niewolnikiem śmiertelników. Z uporem odrzucał od siebie wszelakie myśli z tym związane, ale nieważne ile razy by zaprzeczył, prawda pozostawała taka sama. Chciał tego czy nie, na swój sposób był po prostu zgubiony, tracąc dobry rok na zastanawianie nad tym, w jaki sposób wyrwać się z ostatniego miejsca, do którego chciał trafić. Nigdy nie powinno do tego dojść, zwłaszcza że Jaques nigdy nie czuł się jak czyjakolwiek zabawka. Pierwszy raz stracił kontrolę dosłownie nad wszystkim – swoją krwią i decyzjami, które podejmował.
I właśnie dlatego spełnienie oczekiwań Isobel okazało się trudniejsze, niż mógłby początkowo sądzić. Ciągnęło go do ludzi, ich krwi i poczucia odzyskanej władzy. Choć przez moment wszystko było takie, jakie powinno: dominował nad słabszymi od siebie, nie musząc się obawiać, że ktoś nagle poradzi go prądem. Co prawda wciąż przyłapywał się na instynktownym sprawdzaniu, czy metalowa obręcz z jego szyi oby na pewno zniknęła, ale to zdarzało się coraz rzadziej.
A przynajmniej w to usiłował uwierzyć.
Teraz z kolei pojawiła się jeszcze ta dziewczyna. Początkowo sam nie miał pewności, co sądzić o dziwnych snach, które zaczęły go nawiedzać od chwili opuszczenia podziemi. Było też dziwne przeczucie, że na świecie istniał ktoś, kto nade wszystko potrzebował jego pomocy. Dla Jaquesa to brzmiało jak marny żart, w którego nie był w stanie pojąć. Starał się ignorować to uczucie, ale ono raz po raz wracało, aż w końcu zrozumiał, że kryło się za nim coś więcej.
Zdawał sobie sprawę z tego, że Simon i reszta eksperymentowali na ludziach – w gruncie rzeczy dzieciakach, by tylko one mogły być na tyle naiwne, by na to pozwolić. Sęk w tym, że zdecydowanie zbyt wiele razy widział, jak te pod wpływem jego krwi szalały, a potem umierały, najczęściej topiąc się we własnej krwi. Nie żeby to robiło na nim jakiekolwiek wrażenie, choć czuł frustrację na myśl o tym, jak wiele jego posoki zmarnowano. Wcześniej stworzył tak wiele sobie podobnych wampirów, że patrzenie, jak raz po raz ktoś zmusza go do otwierania sobie żył dla zwykłych śmiertelników, dosłownie bolało.
Dopiero teraz widział, że w tym szaleństwie jednak była metoda. Dziewczyna, którą odnalazł, najwyraźniej była jakimś wyjątkiem. Przynajmniej ona jedna zdołała go do siebie przywołać, a to o czymś świadczyło. Była prawie jak… Cóż, jego córka – powstała z jego krwi, młoda i niedoświadczona. I chociaż jakaś cząstka Jaquesa miała ochotę załamać ręce albo wprost roześmiać dziewczynie w twarz, a potem zapytać, czego od niego oczekiwała, nie potrafił jej tak potraktować. W gruncie rzeczy zajęcie się nią mogłoby być całkiem ciekawym doświadczeniem.
Właściwie nie był pewien, co go przekonało. Może chodziło o upór, z jakim pojawiała się w jego snach, wciąż nawołując, choć pewnie nawet nie zdawała sobie z tego sprawy. A może najbardziej ujął go moment, w którym odnalazł ją w jej domu, z zapałką w drżących dłoniach, w otoczeniu papierów i z trupem matki w łazience. Tak czy siak, intrygowała go, zaś to, że jako jedyna przeżyła, wydawało się być dobrym argumentem, by jednak się nią zająć.
Ludzie bywali cudownie naiwni. Ona również, choć może lepszym określeniem byłoby: zdesperowana. Tak przynajmniej ją odbierał, kiedy posłusznie dreptała za nim, prawie jak dopiero co wyklute pisklę za swoją matką. Świetnie! Zostałem kwoką, zadrwił w myślach, leniwie unosząc kąciki ust. Nawet jeśli, zamierzał zobaczyć, dokąd to miało go zaprowadzić. Na pewno podkreślało jego wyjątkowość, a to brzmiało jak dobry sposób na to, by znów zabłysnąć w oczach królowej. Możliwe, że Isobel miała docenić drzemiący w tej dziewczynie potencjał.
O ile faktycznie jakiś był.
Jaques westchnął w duchu. Jego spojrzenie na krótką chwilę zatrzymało się na pustej, pozbawionej jakiegokolwiek wyrazu twarzy Cassandry. Nie pytała o nic, po prostu posłusznie idąc i zachowując prawie jak automat. Z równym powodzeniem mogłoby towarzyszyć mu zombie, a pewnie nawet nie zauważyłby różnicy. Jeśli miał być ze sobą szczery, coś w jej zachowaniu sprawiało, że zaczynał czuć się  nieswojo, a to nie zdarzało się często. Jaques przeżył dość, by mało rzeczy robiło na nim wrażenie, a jednak Cassandra była w stanie wzbudzić w nim dość konkretne, dotychczas nieodczuwane emocje.
Zostawili za sobą płonący dom. Osobiście uważał to za dość dobre posunięcie, by ukryć jakiekolwiek ślady faktycznego powodu śmierci kobiety w łazience. Co prawda spojrzenie trzymającej w dłoniach zapałkę dziewczyny było przerażające, ale pal to licho. Jeśli była szalona, to jej sprawa. Jaques nie czuł, żeby był odpowiedzialny za coś więcej, aniżeli utrzymanie jej przy życiu, a i to tylko dlatego, że miał w tym swój interes. Gdyby tylko dała mu do zrozumienia, że tracił czas, bez cienia żalu by ją porzucił.
– Mogę mieć pytanie?
Niepewny głos wyrwał go z zamyślenia. Uniósł brwi, po czym z zaciekawieniem spojrzał na podążającą za nią niczym cień dziewczynę. Odezwała się pierwszy raz od momentu, w którym zdecydowała się puścić dom z dymem, a to o czymś świadczyło. Co więcej, zaintrygowała go na tyle, by nie poczuł się jej słowami sfrustrowany.
– Strzelasz – rzucił pogodnym tonem, próbując ukryć uśmiech. Nie żeby dziewczyna w ogóle miała to zauważyć.
– Dlaczego teraz? – zapytała tak cicho, że nawet mimo wyostrzonych zmysłów zawahał się, niepewny czy dobrze usłyszał. – Przyszedłeś w momencie, w którym… – Urwała, po czym wzruszyła ramionami. Och, tak, chciałaś się zabić, pomyślał, ale wyjątkowo zachował tę uwagę dla siebie. Histeria nie była mu potrzebna, choć ona nie wyglądała mu na taką, co nagle zaczęłaby płakać bez powodu. – Dlaczego? Śniłam o tobie już wcześniej, ale nie tak wyraźnie.
– Dobre pytanie – mruknął jakby od niechcenia. – Wcześniej nie mogłem. Powiedzmy, że… w miejscu, w którym się znajdowałem, nie było zasięgu.
– Zasięgu? – powtórzyła ze zniecierpliwieniem.
Tym razem nie zareagował na jej słowa. W zasadzie poczuł się rozczarowany tym, że nie wyłapała żartu. Jasne, nie miał do czynienia z telepatką, więc mógł jej to wybaczyć, ale i tak zdecydował się wycofać. Najwyraźniej czekało go więcej pracy niż podejrzewał, o ile faktycznie była tego warta. Wciąż wahał się nad decyzją, którą powinien finalnie podjąć, chcąc nie chcąc zastanawiając nad tym, czy nie lepiej byłoby wyrwać dziewczynie serce z piersi, by uniknąć obserwowania, jak zaczyna wymiotować i dławić się krwią. W końcu zachowywała się tak, jakby wciąż mogło do tego dojść.
Ale jednak wytrwała tyle czasu… Może to oznaczało, że miała dać radę. Wierzył, że jego krew miała szansę zadziałać, choć to wciąż była tylko teoria. Wszystko wskazywało na to, że ludzie byli o wiele bardziej niestabilni od hybryd. Cassandra mogła okazać się jakimś cholernym ewenementem, a tego nie mógł tak po prostu zignorować.
Uśmiechnął się nieco gorzko, bezskutecznie próbując przywyknąć do ponownej ciszy. Przynajmniej ta dziewczyna nie była problematyczna, choć nie był pewien, czy satysfakcjonowała go perspektywa prowadzenia za rączkę obojętnej lalki. Trochę tak ją postrzegał – jak mówiącą zabawkę, która potakiwała, niby słuchała, ale nic ponadto. Prawie jakby w środku już była martwa.
Nie miał pewności, jak długo tym razem trwali w ciszy. Skupiał się przede wszystkim na zapewnieniu sobie i dziewczynie swego rodzaju ochrony, kiedy tak po prostu przechadzali się kolejnymi przecznicami, w każdej chwili mogąc napatoczyć się na przypadkowego człowieka. Był przyzwyczajony do ukrywania swojej obecności, a teraz tym bardziej musiał tego dopilnować. Ta dziewczyna wyglądała jak siódme nieszczęście, nie tylko przez wzgląd na nienaturalną bladość, pustkę w oczach i sposób, w jaki obejmowała się ramionami, ale przede wszystkim przez to, że całą była pokryta krwią.
Jaques zawahał się, wciąż gorączkowo zastanawiając nad tym, co z nią zrobić. Nie nadawała się do pokazania Isobel w takim stanie. Bogini w życiu nie darowałaby mu, gdyby przyprowadził do niej marnego, rzygającego na prawo i lewo człowieka. Królowa już i tak wydawała się zniecierpliwiona, zwłaszcza w ostatnim czasie, więc musiał postarać się, by jak najlepiej wypaść podczas spotkania. Do tego czasu pragnął mieć wspaniałą niespodziankę dla kogoś, kogo względów nade wszystko pragnął, ale tymczasowo Cassandrze daleko było do takiego stanu.
Mógł zabrać ją do kryjówki, ale na to też nie miał ochoty. Na razie była jego małym sekretem i wolał, żeby tak pozostało. Zwłaszcza przez jedną z ostatnich osób, które powinny ją zobaczyć.
Wyczuł, kiedy dziewczyna zaczęła zwalniać. Natychmiast przystanął, po czym obejrzał się na nią, przez moment sądząc, że w zamyśleniu narzucił tempo zbyt szybkie, by ta istota mogła dotrzymać mu kroku. Dopiero kiedy na nią spojrzał, przekonał się, że chodziło o coś innego. Widział, że dosłownie słaniała się na nogach, choć z wyraźnym uporem próbowała utrzymać się w pionie i iść dalej. Nawet to doceniał, choć zarazem uważał za niebotycznie wręcz głupie.
– Jesteś zmęczona – ocenił, krzyżując ramiona na piersi. Cassandra momentalnie wyprostowała się, spoglądając na niego niemalże z paniką w oczach. Świetnie. To już prawie emocje, pomyślał, ale i tka nie pozwolił dojść dziewczynie do głosu. – Widzę to. I czuję. Ale nie ma w tym niczego złego, tak sądzę – dodał, bez pośpiechu zmierzając w jej stronę. Obserwowała go nieufnie, kiedy jak gdyby nigdy nic znalazł się na tyle blisko, by ująć ją pod ramię. – Powinnaś mi powiedzieć.
– Sądziłam, że… gdzieś się śpieszmy – przyznała z wahaniem.
Była ostrożna, nawet bardzo, jakby sądziła, że w każdej chwili mógłby jednak ją zostawić. Rozpoznawanie targających nią emocji przychodziło Jaquesowi z dziecinną wręcz łatwością, choć wciąż nie miał pewności, co o tym zjawisku sądzić. Wiedział o więzi, ale zdecydowanie nie w ten sposób wyobrażał sobie doświadczenie jakiejkolwiek jej odmiany.
Ledwo powstrzymał się od wywrócenia oczami. Uległość Cassandry była nudna, choć urocza. Naprawdę zaczynał się jak troskliwy rodzic, a to nie było normalne, nawet jeśli z biologicznego punktu widzenia to naprawdę wyglądało tak, jakby była jego córką.
– Ani trochę – zapewnił, co zresztą wcale nie było takie dalekie od prawdy. – Zresztą w takim stanie za daleko nie zajdziesz. Na nic mi się nie przydasz, jeśli nagle zemdlejesz.
Wzdrygnęła się, jakby zaniepokojona, ale nawet jeśli miała jakieś konkretne obawy, zachowała je dla siebie. W zamian posłusznie skinęła głową, w następnej chwili po prostu podążając za nim, gdy jak gdyby nigdy nic chwycił ją za rękę, ciągnąć wzdłuż ulicy.
Musiał wymyślić coś i to najlepiej od razu. Zdecydowanie nie mieli czasu na zbyt długie błąkanie kolejnymi przecznicami, zwłaszcza że Cassandra w jednej chwili zaczęła dosłownie przelewać mu się w rękach. Jaquesowi wydało się to dość znajomym stanem, bo sam czuł się podobnie za każdym razem, gdy nadchodził świt. Tak czuł się całe lata temu, bezpośrednio po przemianie, kiedy dopiero próbował odnaleźć się w sytuacji całkiem nowej – i to nawet dla kogoś, kto urodził się jako wampirzą hybryda. Najwyraźniej Cassandrze oznaki zachodzących w jej organizmie zmian dawały się we znaki równie intensywnie.
Trudno. Albo dojdzie do siebie, albo jednak umrze.
Długo nie zastanawiał się nad tym, co robić. Równie niewiele czasu poświęcił na wybór domu, w którym ostatecznie zdecydował się ulokować siebie i swoją mdlejąca podopieczną. Nie trudził się pukaniem ani choćby sprawdzaniem, czy ktokolwiek był wewnątrz budynku. W zamian po prostu zaprowadził Cassandrę do ogrodu za domem i – nie czekając na jakąkolwiek reakcję z jej strony – bezceremonialnie porwał na ręce. Zaraz po tym z wprawą wspiął się aż na dach, by tam odnaleźć jedno z ulokowanych na poddaszu okien.
– Wejdź tam i mnie zaproś – polecił jej, luzując uścisk.
Spojrzała na niego z powątpiewaniem, wciąż oszołomiona. Jaques zawahał się, przez krótką chwilę obawiając, że ona również nie mogła wkroczyć do cudzego domu bez zaproszenia, ale wszelakie wątpliwości zniknęły w chwili, w której Cassandra z lekkością wskoczyła przez okno, lądując na zakurzonej podłodze.
– Wejdź.
To nie zabrzmiało jak najpewniej wypowiedziane słowo na świecie, ale i tak wystarczyło. Dosłownie zmaterializował się tuż obok niej, po czym – nie tracąc czasu – powiódł wzrokiem po zaciemnionym poddaszu, próbując ocenić miejsce, w którym się znaleźli.
– Musi wystarczyć. Wybacz, jeśli oczekiwałaś pięciogwiazdkowego hotelu – rzucił, prowadzać dziewczynę w bardziej zacienioną część pomieszczenia. Nie miał ochoty usmażyć się wraz z nadejściem świtu. – O, to wygląda dobrze.
Cassandra spojrzała na niego z powątpiewaniem, kiedy rzucił na podłogę stos porzuconych, najpewniej poniszczonych ubrań. Jaques westchnął przeciągle, kiedy po wyrazie jej twarzy rozpoznał, że nie miała pojęcia, czego po niej oczekiwał.
O bogini, to będzie trudne…
– Połóż się i prześpij, bo tego potrzebujesz. Nikt nas tutaj nie znajdzie, więc mamy czas. – Skrzyżował ramiona na piersi. – No nie patrz tak na mnie. Swoją drogą, może później znajdziesz tutaj coś, w co będziesz mogła się przebrać. Na tę chwilę wyglądasz, jakbyś o kilka miesięcy za długo zabalowała po jakiejś imprezie halloweenowej.
Prowokował ją, licząc na jakąś bardziej żywą, wręcz gniewną reakcję, ale nic podobnego nie miało miejsca. Cassandra przez chwilę tkwiła w miejscu, gapiąc się na niego co najmniej tak, jakby widzieli się po raz pierwszy. Dopiero później ruszyła się, jednak decydując opaść na prowizoryczne posłanie, kuląc się na stosie ubrań w tak ciasny kłębek, że aż zwątpił w to, czy to w ogóle było możliwe.
Wystarczyła krótka chwila, by oddech dziewczyny zwolnił, a ona zapadła w niespokojny sen. Jaques oparł się o ścianę, po czym wbił wzrok w swoją dziwną, pozbawioną życia podopieczną.
Jednego był pewien – zapowiadało się naprawdę interesująco.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa