7 czerwca 2018

Sześć

Beatrycze

Trwała w szaleństwie. Inaczej nie potrafiła opisać tego, co się z nią działo – rozrywającego bólu, poczucia zapadania się w pustkę i wrażenia, że w każdej chwili mogła rozpaść się na kawałeczki. Jej ciało płonęło, serce trzepotało się w piersi, z kolei łapanie oddechu nagle zaczęło jawić się jako coś niezwykle wyczerpującego, co stopniowo zaczynało ją przerastać. W gruncie rzeczy pragnęła już tylko krzyczeć, chociaż własny wrzask ją ogłuszał, sprawiając, że miała ochotę skulić się, zasłonić uszy dłońmi i w tej pozycji czekać, aż to wszystko dobiegnie końca.
Gdzieś w tym wszystkim był jeszcze Lawrence. Czuła, że był gdzieś obok; słyszała jego głos, kiedy mówił coś do niej, wyraźnie zaniepokojony. Zabawne, ale w tym wszystkim naprawdę potrafiła stwierdzić, że się przejmował – najdelikatniej rzecz ujmując. Co więcej, kilka razy zdołała mu odpowiedzieć, chociaż mętlik w głowie sprawiał, że i tak nie pamiętała o czym rozmawiali. Ból przysłaniał wszystko, bardziej rzeczywisty niż jej ciało i już i tak niedoskonała pamięć.
A przecież chciała pamiętać.
Czasami znajdowała w sobie dość siły, by uchwycić się resztek rzeczywistości. Pamiętałam muśnięcia chłodnych warg na ramionach i nadgarstkach – prawie jak pocałunki, które jednak kończyły się jeszcze silniejszym bólem, choć nie sądziła, że to w ogóle możliwe. Pamiętała jego głos, przepraszający ją za coś i formułujący się w nie do końca sensowne zdania, jakby sam Lawrence nie miał pewności, co takiego powinien jej powiedzieć. Miała wrażenie, że mówił tylko po to, żeby mówić i choć na moment zapomnieć o wszystkim, co działo się do tej pory – zwłaszcza o tym, że cierpiała.
Wtedy zrozumiała, że jej krzyki go raniły, więc zamilkła. Przynajmniej próbowała, chociaż chwilami rozrywający ciało ogień był tak silny, że mimo usilnych starań zawodziła. Pragnęła trwać w ciszy, ale najwyraźniej to nie było możliwe.
Podobno do wszystkiego dało się przyzwyczaić. Patrząc na to, jak łatwo przyswoiła sobie istnienie wampirów, istot nadnaturalnych i to, że kiedyś umarła, być może tak było – a przynajmniej próbowała w to wierzyć aż do tego momentu. Bo niezależnie od wszystkiego nie miała przywyknąć do tego bólu. Musiałaby chyba całkiem oszaleć, by uznać rozpadanie się na kawałeczki za coś normalnego. Upływający czas wcale nie sprawiał, że trwanie w tym stanie stawało się jakkolwiek łatwiejsze. Nie umniejszał bólu, a tym bardziej nie sprawiał, że łatwiej było jej go ignorować.
Nie zmieniało to jednak faktu, że znacznie częściej popadała w otępienie. Czasami miała wrażenie, że świat rzeczywisty znikał, a ona trwała w samym środku pustki – tylko ona i szalejący pożar. I krzyk, którego i tak nikt nie był w stanie usłyszeć. Miała wrażenie, że już kiedyś tego doświadczyła – że cierpiała w ciemnościach, odcięta od świata i całkowicie bezradna.
To wtedy dosięgła jej Jocelyne.
To wtedy zdołała obudzić się na cmentarzu, przerażona i pozbawiona jakichkolwiek wspomnień.
Ta świadomość uderzyła w nią nagle, na krótką chwilę wytrącając zaskoczoną Beatrycze z równowagi. Pierwszy przebłysk, który dosłownie poraził ją, będąc niczym nagłe olśnienie. Jak mogłaby zapomnieć coś, co wydarzyło się tak niedawno? Ciemność ją ukarała. Przynajmniej próbowała, wściekła za wszystko, co miało miejsce – za to, że spotkała się z Eleną po jej śmierci; że regularnie widywała Jocelyne; że mogłaby mu się sprzeciwiać, sercem wciąż trwając przy tych, których utraciła.
Joce i L. pojawili się dosłownie w ostatniej chwili, zanim dopadłoby ją szaleństwo. A wtedy jakimś cudem zapomniała, jednak te wspomnienia wróciły, równie żywe, co i rozrywający ból. Coś się zmieniło i chociaż nie miała pewności, co pozwoliło jej w końcu zrozumieć – sięgnąć do tych zakamarków umysłu, które były dla niej niedostępne – była za ten stan wdzięczna.
Jeśli ten ból miał być ceną, którą musiała zapłacić, by odzyskać utraconą przeszłość, nie zamierzała protestować. Nie żeby w ogóle mogła.
Obrazy były bardzo słabe, zupełnie jakby i one mogły rozpaść się na kawałeczki. Prawie jak niewyraźne cienie, które stopniowo nabierały kształtów, ale w każdej chwili mogły zostać zakłócone. Beatrycze czuła się trochę tak, jakby chciała pochwycić dym – widziała go, był na wyciągnięcie ręki, a jednak z taką łatwością mógł umknąć między jej palcami, tracąc na znaczeniu…
Z tym, że nie zamierzała tak po prostu na to pozwolić. Kurczowo chwytała się tych nagłych przebłysków. Pragnęła uczepić się ich nawet kosztem rzeczywistości, choć poczucie zapadania się w pustkę ją przerażało. Co jeśli w ten sposób miała wrócić do Ciemności? Jeśli umierała i właśnie dobrowolnie poddawała się śmierci? Może to wszystko było idealną pułapką – obietnicą odzyskania wspomnień w zamian za życie, które cudem zyskała…? Nie miała pojęcia, ale pragnienie, żeby w końcu sobie przypomnieć, okazało się zbyt silne, by mogła je zignorować.
Pamiętała swoje siostry i matkę. Pamiętała, jak wielokrotnie przesiadywała nad jeziorem między tam a tu, wypisując krwią znajome imię, by móc obserwować. Mentalnie cały czas była przy nich – czy to przy Lawrence’u, czy znów Carlisle’u i jego rodzinie. I chociaż bierne obserwowanie życia, w którym i tak nie mogła uczestniczyć, bolało, Beatrycze wracała tam wciąż i wciąż, uznając, że lepsze to niż nic. Mogła przynajmniej udawać, że nadal miała coś do powiedzenia. Mogła obserwować…
Wtedy pojawiła się Jocelyne i to było prawie jak cud. Być może powinna mieć sobie za złe straszenie dziecka, ale malutka zawsze tak się cieszyła, kiedy Beatrycze pojawiała się obok. Pamiętała jak wielokrotnie siadywała tuż obok, nucąc cicho i pilnując, by nikt ze złymi intencjami nie zbliżył się do małej nekromantki. Poczynała sobie coraz odważniej, już nie tylko obserwując, ale w bardziej stanowczy sposób ingerując w ten świat. Wmawiała sobie, że to właściwe, bo w końcu pilnowała Joce – a to, że przy okazji mogła obserwować Elenę, a więc również Carlisle’a… było po prostu sprzyjającym zbiegiem okoliczności.
To, że dzięki Jocelyne choć przez moment miała okazję porozmawiać z Lawrence’em, również.
Nadmiar bodźców skutecznie ją przytłoczył. Trwała w tym wszystkim i chyba płakała, chociaż nie miała pewności. Już nie czuła swojego ciała; nie czuła spływających po twarzy łez, choć te bez wątpienia pojawiłyby się, gdyby sytuacja była inna. Jedynym, czego pozostawała świadoma, był ból. Ten się nie zmienił, wydając się tworzyć wszystko wokół – w tym również wspomnienia. „Utraciłaś to” – wydawał się sugerować i nagle to cierpienie wydało się Beatrycze w pełni uzasadnioną, zasłużoną karą. – „Jak mogłaś  zapomnieć”.
No właśnie, jak?
A przecież to wciąż był zaledwie początek.
Coś się zmieniło. Wrażenie było takie, jakby dotychczas solidny, nienaruszony mur, za którym kryły się wszelakie wspomnienia, nie tyle pękł, co dosłownie wyparował. Aż zachłysnęła się nadmiarem obrazów, bodźców i dźwięków. I chociaż zwłaszcza te, które dotyczyły jej pierwszego życia wydawały się kruche i zamazane, wciąż była w stanie je rozróżnić. Co więcej, tym bardziej pragnęła je zachować, zbytnio przerażona perspektywą tego, że znów mogłyby zniknąć. Należały do niej, ona zaś nie zamierzała kolejny raz popełnić tego samego błędu i pozwolić im odejść.
Przebyła tak długą drogę tylko po to, by dotrzeć do tego domu. I chociaż jedynym, co tu znalazła, było nieopisane wręcz cierpienie, jeśli przy okazji miała szansę odzyskać wspomnienia, zamierzała ją wykorzystać.
Bała się, że zapomni raz jeszcze.
A przecież nigdy nie powinno do tego dojść. Jak beznadziejna była, skoro zapomniała o tym, co najważniejsze? Jak mogła zapomnieć długie oczekiwania na dziecko, te wszystkie obawy, ale i euforię, kiedy nabrała pewności, że nosi pod sercem syna? Przy tym dzień porodu wydawał się niczym – to, że wtedy również cierpiała, całe siły wkładając w to, żeby wydać na świat dziecko. Ale tamten ból był dobry, prawda? Był taki, ponieważ wiedziała, że to zaledwie mała niedogodność, którą musiała znieść, by zwieńczyło się coś, na co czekała bardzo długo.
Pamiętała swoje ostatnie słowa. A także to, jak czuła się, kiedy choć przez moment miała okazję trzymać w ramionach dziecko – swoje dziecko, które przecież tak bardzo kochała.
Czas wracać do domu…
Nie, to nie było tak. Jej dom znajdował się w jednym, konkretnym miejscu – i zdecydowanie nie był to świat, który gdzieś w nicości kreowała Ciemność.
Czuła, że powoli zaczyna się w tym gubić. Wspomnienia były niespójne, pomieszane i pozbawione jakiejkolwiek chronologii, ale i tak znaczyły dla niej wszystko. Pozwalała, żeby ją wypełniały; by napierały ze wszystkich stron, nie mniej rozbite, co i jej rozrywane przez ból ciało. Wszystko to mieszało się ze sobą, tworząc trudną do zrozumienia spiralę cierpienia, ale to jej nie przeszkadzało. Bo tym razem z tego bólu również miało zrodzić się coś, czego pragnęła.
A przynamniej chciała w to wierzyć.
Jej myśli nie pierwszy raz uciekły do Lawrence’a. Pamiętała ich pierwsze spotkanie, chociaż okoliczności pozostawiały tak wiele do życzenia… Pojawił się nagle, będąc niczym promień światła, który pozwolił jej się pozbierać po śmierci starszej z sióstr, Cassandry. I chociaż na samo wspomnienie pogrzebu Cassie łzy stawały jej w oczach, na swój sposób błogosławiła dzień, w której zyskała kogoś, kogo mogła pokochać równie mocno.
W jego oczach była wyjątkowa.
Wiedziała, że gdyby zapytała, usłyszałaby, że niczym nie zawiniła – i to nawet jeśli sama uważała inaczej.
Może gdyby zrozumiała wcześniej… Gdyby wiedziała, że ich zostawi, zrobiłaby wszystko, byleby temu zapobiec. Gdyby wprawniej łączyła fakty, być może zyskałaby dość czasu, by coś wymyślić.
Może wtedy mogłaby być zarówno przy swoim dziecku, jak i mężu, bo ci przecież jej potrzebowali.
Chciała tego czy nie, swoją śmiercią zniszczyła wszystko. Widziała dość, by być w stanie to stwierdzić. Co prawda L. dotrzymał obietnicy, którą na nim wymogła – zajął się ich synem na tyle, na ile to było możliwe – ale co z tego, skoro wszystko i tak doprowadziło ich do tego miejsca? Nie takiej przyszłości dla nich chciała. A jednak na swój sposób obaj byli martwi, a Beatrycze zaczynała wątpić w to, czy w ogóle potrafili normalnie ze sobą rozmawiać.
Istniało wiele rzeczy, które mogłaby mieć Lawrence’owi za złe, ale nie potrafiła. Miała wrażenie, że gdyby do tego dopuściła, okazałaby się równie wielką egoistką, co i hipokrytką – bo w końcu sama zawiniła równie wiele razy.
Jak mogła zapomnieć o własnym dziecku?
Jak mogła o mężu, który…?
Wystarczy, nakazała sobie stanowczo.
Ten żal wciąż gdzieś tam był, ale zdołała odepchnąć go od siebie. W tamtej chwili chciała wspominać, całą sobą chłonąc to, co trzymało ją przy zdrowych zmysłach przez wszystkie te lata. To, jak się poznali. Jak pozwoliła, żeby Lawrence wyrwał ją z domu matki, zanim Ariadna doszłaby do wniosku, że najrozsądniej byłoby zamknąć córkę w piwnicy, by przypadkiem nie pociągnęła klątwy dalej. Jak tulił ją do siebie, kiedy zanosiła się płaczem, przerażona, że mogłaby wydać na świat dziewczynkę. A także później, gdy – tak dla odmiany – płakała ze szczęścia, w końcu zdolna z czystym sumieniem oczekiwać narodzin dziecka, którego przecież tak pragnęła.
Czasami słyszała, że prościej byłoby zapomnieć. Gdyby odrzuciła ludzkie wspomnienia, trwanie w świecie Ciemności okazałoby się dużo prostsze. Sęk w tym, że nigdy nie potrafiła zdobyć się na odrzucenie tych wspomnień, nieważne jak silnej tęsknoty by nie wywoływały. Należały do niej, będąc niczym kotwica i gwarancja tego, że miała gdzie wracać.
Tak naprawdę dopiero teraz wróciła do domu.
A potem dotarło do niej, że niezależnie od wszystkiego, tak naprawdę nie miała czego żałować, bo obwinianie się i tak nie miało niczego zmienić.
Teraz musiała skupić się na tym, co mogła naprawić.
To była jej szansa – okazja, na którą czekała całe lata, a może nawet wieki. Przecież była tutaj. Nie ważne jak, liczyło się to, że Lawrence znalazł sposób na to, by odnaleźć ją nawet po tym, jak go zostawiła. Pogubił się w tym, ale to już nie miało znaczenia, skoro koniec końców i tak postępował tak, jak trzeba. Fakt, że bez wahania ochronił zarówno Renesmee i jej dzieci, jak i Elenę, jednoznaczne o tym świadczył.
Teraz po prostu oboje potrzebowali szansy. Co więcej czuła, że to ona była jego wybawieniem.
Gdyby zostawiła go raz jeszcze, to byłby koniec.
Ta myśl ją przeraziła, sprawiając, że z tym większym uporem zaczęła walczyć. Cokolwiek się działo, musiała to wytrzymać – znosić ten ból, nieważne jak długo miałoby to trwać. Gdzieś tam czaiło się przebudzenie, chociaż wciąż nie potrafiła go dosięgnąć. Mogła co najwyżej spróbować przeczekać to szaleństwo i nie zwariować, co wcale nie było takie proste i oczywiste, jak mogłoby się wydawać.
Obudzić… po prostu musisz się obudzić, pomyślała, ale to wciąż były puste słowa, jakże nic nieznaczące wobec wszechobecnej pustki i szalejącego w jej wnętrzu pożaru.
To jeszcze nie był ten moment, przynajmniej na razie.
Szaleństwo trwało dalej, jej zaś nie pozostało nic innego, jak otworzyć oczy, wyprostować się niczym struna i znów zacząć krzyczeć.

Nie miała pojęcia, jak długo to trwało. Być może w grę wchodziły zaledwie godziny, a może dni albo nawet całe lata. To i tak nie miało znaczenia, przynajmniej w jej sytuacji. Ból i wspomnienia mieszały się ze sobą, co jednak nie przeszkadzało jej w tym, by raz po raz wracać do majaczących w jej głowie obrazów. Uczyła się ich na pamięć, raz po raz na nowo, chłonąc na wszystkie możliwe sposoby i próbując zrobić wszystko, byleby więcej nie zapomnieć.
Trzymała się tego tak kurczowo, że początkowo nawet nie zauważyła, że coś się zmieniło. Dopiero po dłuższej chwili uprzytomniła sobie, że ból zaczął ustępować – powoli, cal po calu opuszczał jej ciało, pozostawiając po sobie wyłącznie chłód i odrętwienie. Nie zniknął całkowicie, Beatrycze zaś nie miała wątpliwości, że nie chodziło o to, że jednak mogłaby do cierpienia przywyknąć. Zwłaszcza kiedy poczuła, jak palenie przenosi się wprost do klatki piersiowej, z całą mocą uderzając w serce, nie miała wątpliwości, że chodzi o coś więcej.
Przez moment dudniło jej w uszach. Słyszała kolejne uderzenia tak wyraźnie, jakby ktoś tuż przy jej twarzy rytmicznie uderzał w bęben. Na moment aż zabrakło jej tchu, ale chociaż zapragnęła krzyknąć, tym razem z  gardła nie wyrwał jej się nawet najcichszy jęk.
O mój Boże, nie…, pomyślała w panice, kiedy chwilę później wymęczone serce stanęło i dookoła zapanowała ogłuszająca cisza.
Spokój, który nastąpił wraz z tym wydarzeniem, był wręcz oszałamiający. Leżała, wstrzymując oddech i bojąc poruszyć się chociaż o milimetr, chociaż – co nagle sobie uświadomiła – jak najbardziej mogła. W jej umyśle w końcu zapanowała cisza, a przynajmniej tak sądziła, w końcu nie mając poczucia, że plącze się we wszystkich wspomnieniach i bodźcach jednocześnie. Ból zniknął, pozostawiając po sobie co najwyżej odległe echo, które z jakiegoś powodu manifestowało się w gardle. Czuła się spragniona jak nigdy, ale pomimo tego nie doświadczyła żadnej niedogodności. To było tak, jakby całe godziny cierpienia tak naprawdę niczego nie znaczyły – jakby były mglistym wspomnieniem, które bardzo łatwo mogła zapomnieć.
Z tym, że przecież nie chciała. Czegokolwiek by nie doświadczyła, już niczego nie chciała wyrzucać z pamięci.
Ręka zadrżała jej, kiedy ostrożnie uniosła ją, by móc przecisnąć dłoń do piersi. Wciąż spodziewała się porażającego ciało bólu, ale ten nie powrócił, z kolei wykonany ruch okazał się tak lekki i płynny, że to zaskoczyło nawet ją. Znów zamarła w bezruchu, nasłuchując jakichkolwiek oznak tego, że jej serce jednak biło, ale wszystko wskazywało na to, że nieszczęsny narząd poddał się ostatecznie, jakby dochodząc do wniosku, że służył dostatecznie długo, by pozwolić sobie na przerwę.
Nie…
A jednak wciąż tutaj była. Nie oddychała, jej serce nie biło, a jednak… wcale nie czuła się jak ktoś, kto umarł.
Z tym przeświadczeniem, próbując poukładać wszystko, co wiedziała, otworzyła oczy.
Dookoła panował półmrok, ale to było jej na rękę. Widziała tańczące na ścianach cienie i to wystarczyło, by zwrócić jej uwagę na płonący w pobliżu ogień. Płomienie tańczyły na palenisku, porażająco jasne i na swój sposób olśniewające. Poraziła ją intensywność kolorów, zmieniający się kształt płomienia i to, w jaki sposób kolory zmieniały się, przechodząc od złota do czerwieni i odwrotnie. Nawet z odległości czuła bijące od kominka ciepło, ale chociaż to było przyjemne, wszystko w niej aż krzyczało, że powinna trzymać się na dystans.
Wciąż była w salonie, w domu ze snów. Coś w tym odkryciu ją zaskoczyło, zwłaszcza że w międzyczasie zdążyła uwierzyć, że wszystko było snem – miłym przerywnikiem, poprzedzającym nieopisaną wręcz agonię, której doświadczyła. Teraz widziała, że chodziło o coś innego, ale nie dała sobie czasu, by się nad tym zastanawiać.
Przez kilka następnych sekund w milczeniu wpatrywała się w ogień. Dopiero po chwili otrząsnęła się na tyle, by spróbować usiąść. Chociaż nadal wyczekiwała bólu, podniesienie się przyszło jej tak lekko, jak wcześniejszy ruch. Czuła się oszołomiona, ale w pełni żywa, może nawet bardziej niż do tej pory. No i pamiętała. Obrazy wciąż majaczyły w jej umyśle, uporządkowane tak, jak sama je ułożyła, raz po raz wracając do nich przez ostatnie godziny. Były tam i to wystarczyło, by zapragnęła popłakać się ze szczęścia, chociaż – jakby jej na złość – łzy wcale nie chciały napłynąć do oczu.
Trudno.
Uniosła dłoń do ust, mimowolnie krzywiąc się w odpowiedzi na wciąż dające jej się we znaki pieczenie w gardle. To tak, jakby ogień ulokował się właśnie tam – przytłumiony, ale niemniej niszczycielski. Mogła to znosić, ale mimo wszystko…
– Beatrycze.
Poderwała się tak gwałtownie, że wszystko wokół powinno rozmazać się w niewyraźną smugę, ale z jakiegoś powodu do tego nie doszło. W jednej chwili po prostu siedziała na kanapie, pogrążona we własnych myślach, w następnej zaś już tkwiła w samym środku rzucanego przez ogień blasku. Podświadomie trzymała się w świetle, zupełnie jakby jasność stanowiła swego rodzaju bezpieczną sferę, w której nic złego nie miało prawa się stać.
Lawrence obserwował ją, tkwiąc w progu pomieszczenia. Po wyrazie jego twarzy trudno było stwierdzić, co takiego sobie myślał. Oczy za to mówiły wszystko – choć pociemniałe, wydawały się lśnić, co bynajmniej nie miało związku z odbijającym się w tęczówkach płomieniem.
Zwłaszcza że wampir patrzył na nią – i to z równie wielką obawą, co i nadzieją.
Ulga, którą nagle poczuła, niemalże zwaliła ją z nóg. Wyprostowała się, pozwalając, żeby ręce luźno zawisły jej wzdłuż ciała. Uświadomiła sobie, że wciąż wstrzymywała oddech, więc pośpiesznie nabrała powietrza do płuc. Mimo wszystko czuła, że tlen był jej absolutnie zbędny do normalnego funkcjonowania, zresztą tak jak bijące serce czy krążąca w żyłach krew. To oraz wciąż odczuwane palenie wystarczyło, żeby w końcu dopuściła do siebie myśl, która czaiła się gdzieś na krawędzi jej świadomości, w równym stopniu przerażając, co i niosąc ze sobą nadzieję.
Przecież wiedziała, co się stało. Podejrzewała przez cały ten czas, ale dopiero teraz mogła nazwać rzeczy po imieniu.
Przemiana w końcu dobiegła końca. I owszem, była martwa, ale w zupełnie inny sposób – bo tak naprawdę dopiero teraz zaczęła żyć.
– L… – wyrwało jej się i choć nie rozpoznawała własnego głosu, to nie miało dla niej znaczenia.
Nie, skoro w końcu zdołała się obudzić, dokładnie tak, jak mu obiecała.
Nie, skoro po tym wszystkim w końcu stali się tacy sami – i to było dobre.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa