
Lawrence
Nie chciał, żeby krzyczała. Nie
potrafił tego słuchać, żałując, że z wyostrzonymi zmysłami nie miał co
liczyć na to, że uda mu się od tego dźwięku odciąć. Miał ochotę po prostu wyjść
z tego domu, trzasnąć drzwiami i jak najszybciej oddalić się na tyle,
na ile byłoby to możliwe, by więcej nie słyszeć głosu Beatrycze. Wiedział, że
było to samolubnym pragnieniem, którego nawet nie powinien brać pod uwagę, ale…
jaki tak naprawdę miał wybór?
Właściwie
nie zastanawiał się nad tym, co i dlaczego robił, kiedy w pośpiechu
brał kobietę na ręce. Przeniósł ją na zakurzoną, dawno nieużywaną kanapę,
obojętny na to, żeby próbowała mu się wyrwać. Wydało mu się, że prócz jej
krzyku usłyszał coś jeszcze – słowa, która prawie na pewno miały jakieś
znaczenie – ale nie potrafił skupić się na głosie Beatrycze na tyle, by
zrozumieć, co mówiła. To i tak nie miało znaczenia, przynajmniej w tamtej
chwili.
Niespokojnie
powiódł wzrokiem po zaciemnionym pokoju. Blask tańczących na palenisku płomieni
łagodnie rozświetlał pokój, chociaż jasność nie sięgała wszędzie. Niektóre kąty
wciąż były zaciemnione, chociaż dzięki wyostrzony zmysłom bez trudu potrafił
dostrzec, że niczego w nich nie było. Wszystko wskazywało na to, że on i Beatrycze
byli w tym domu sami, zwłaszcza po ucieczce Amelie. Coś w tej myśli
powinno było go uspokoić, a jednak L. wcale nie poczuł się lepiej, nie
mogąc pozbyć się dziwnego wrażenia bycia obserwowanym.
Zawahał
się, w milczeniu przypatrując bladej twarzy Beatrycze. Chwycił ją za
nadgarstki, kiedy nagle z krzykiem wyrzuciła obie ręce przed siebie, próbując
na oślep uderzyć coś, co – przynajmniej w jej mniemaniu – musiało
znajdować się tuż przed nią. Błękitne oczy rozszerzyły się, gdy spojrzała mu w twarz,
najpewniej wcale go nie widząc. Na moment zamarła i już tylko oddychała
szybko i płytko, spazmatycznie chwytając powietrze
– L… – wyrwało
jej się.
Zaklął w duchu,
zwłaszcza że zaraz po tym, jak go rozpoznała, znów zaczęła krzyczeć. Miał
ochotę zostawić ją i niespokojnie zacząć krążyć po pokoju, z każdą
sekundą coraz bardziej zaniepokojony. W przeciwieństwie do niej wiedział,
co się działo, zwłaszcza że sam przez to przechodził – i to dwukrotnie.
Sęk w tym, że przy drugim podejściu oświadczył tego na własne życzenie,
chociaż i tak bolało jak diabli. Ona na to nie zasłużyła, nie wspominając o tym,
że obserwowanie jej cierpienia okazało się o wiele gorsze, niż gdyby miał
doświadczyć tego osobiście.
– Jestem tu
– rzucił z opóźnieniem, chociaż szczerze wątpił, by jego odpowiedź miała
jakiekolwiek znaczenie. – To… niedługo się skończy. Sama zobaczysz.
Nie
pierwszy raz kłamał, jednak nigdy nie miał z tego powodu aż takich
wyrzutów sumienia. Bo przecież to nie było koniec – a wręcz przeciwko.
To szaleństwo
miało się ciągnąć przez jeszcze przynajmniej dwie doby albo dłużej.
Przez jego
twarz przemknął cień, więc w pośpiechu uciekł wzrokiem gdzieś w bok.
Nie sądził, by Beatrycze mogła dostrzec wyraz jego twarzy, a tym bardziej
wyciągnąć jakieś wnioski – nie w takim stanie – ale wolał nie ryzykować.
Zresztą patrzenie na nią, kiedy próbowała się z nim szarpać, płakała i krzyczała
z bólu, samo w sobie okazało się czymś ponad jego siły.
Jeśli istniało
piekło, mogłoby wyglądać chociażby tak – jako długie, nieskończone pasmo
cierpienia osoby, która była dla niego ważna, a której mimo najszczerszych
chęci nie potrafił pomóc.
Ogień
płonął jasnym blaskiem, bynajmniej nie sprawiając wrażenia bliskiego tego, żeby
szybko zgasnąć. Z jakiegoś powodu ta świadomość sprawiła, że Lawrence
poczuł się lepiej, chociaż sam nie był pewien dlaczego. Wiedział jedynie, że
chciał, żeby Beatrycze znajdowała się w świetle – choćby najsłabszym, bo
kanapa stała w wystarczającym oddaleniu od ogniska, by znajdować się poza
najjaśniejszym rzucanym przez ogień blaskiem. Zanim zastanowił się nad tym, co
robi, instynktownie poderwał się na równe nogi, po czym przesunął mebel bliżej,
chcąc znaleźć się bliżej jaśniejącego płomienia.
Zabawne. Powinienem raczej trzymać się na
dystans, pomyślał mimochodem, z powątpiewaniem spoglądając na kominek.
Ogień był jedynym żywiołem, który mógł nie tylko skrzywdzić, ale wręcz zabić
wampira. A jednak tamten go przyciągał, zupełnie jakby w pogrążonym w mroku
pokoju znajdowało się coś, od czego lepiej było trzymać się z daleka.
Ciemność. Być
może chodziło o to, chociaż wolał się nad tym nie zastanawiać. Aczkolwiek
jeśli ojciec Rafaela był gdzieś tutaj i czekał na kolejną duszyczkę do
swojej chorej kolekcji, Lawrence zamierzał dopilnować, by gość obszedł się
smakiem.
Z powrotem
przykucnął przy kanapie, ujmując Beatrycze za rękę. Wzdrygnęła się pod jego
dotykiem, ale w jakimś stopniu dotyk lodowatej skóry musiał przynosił jej
ulgę, bo nie próbowała się odsuwać. W zamian spojrzała na niego w zaskakująco
przytomny, choć wyraźnie przyćmiony odczuwanym bólem sposób. Już nie krzyczała,
a przynajmniej wszystko wskazywało na to, że próbowała się powstrzymywać,
co na krótką chwilę wytrąciło Lawrence’a z równowagi. Ostatnim, czego
chciał, to żeby dodatkowo zadręczała się z jego powodu.
– J-ja…
prze… praszam… – wydyszała z trudem. Nie zaskoczyło go to, że mogłaby płakać,
ale słowa, które padły z jej ust, jak najbardziej. – Nie chciałam… tego.
Nie chcę… zostawiać…
– Nie
zostawiasz mnie – stwierdził, ostrożnie przesuwając kciukiem po wewnętrznej
stronie jej nadgarstka. – Nie tym razem. Powiedziałbym raczej, że teraz tym
bardziej będziemy na siebie skazani. – Zamilkł, po czym wzruszył ramionami. –
Nawet i na wieczność.
Zrozumienie
pojawił się w jej oczach nagle, a przynajmniej tyle wywnioskował ze
sposobu, w jaki jasne oczy rozszerzyły się w geście niedowierzania.
Trudno było mu stwierdzić, czy była przerażona tą perspektywą, o ile w ogóle
rozumiała, co próbował jej przekazać. Być może, by rozmawiali ze sobą
wystarczająco dużo, by zdążyła pojąć, w jaki sposób wyglądała przemiana. Sęk
w tym, że do tej pory nie brał pod uwagę, że miałby zaserwować jej coś
takiego, by doświadczyła działania jadu na własnej skórze. Przynajmniej nie
zasugerował tego wprost, chociaż jakaś najbardziej egoistyczna jego cząstka
naprawdę tego chciała – nie sprawić ból, lecz podarować nieśmiertelność, by zatrzymać
ją przy sobie na zawsze.
Z tym, że
to było po prostu marzenie – okropne, samolubne, a przy tym takie, którego
nie chciał brać pod uwagę na poważnie. Byłby naiwny, gdyby sądził, że uczynienie
z niej wampirzycy rozwiązywało jakikolwiek problem. Co więcej, to nie
powinno wyglądać w ten sposób – bo wyłącznie ona miała prawo podjąć tę
decyzję. Wciąż nie pamiętała, pozostając co najwyżej cieniem Beatrycze, którą
znał, ale…
Och, było
jeszcze to, co mu powiedziała.
Jakimś
cudem wiedziała zarówno o tym, kim dla niego była, jak i o Carlisle’u,
a to… wiele komplikowało. Problem polegał na tym, że przynajmniej na razie
nie mogli o tym porozmawiać, choć prędzej czy później powinni.
Mieli do
omówienia naprawdę wiele istotnych kwestii.
Coś w tych
myślach pozwoliło mu się uspokoić. Klęczał tuż obok przemieniającej się
Beatrycze, kreślił wzory na jej nienaturalnie rozgrzanej skórze i chociaż wciąż
wiedział o tym, że cierpiała, czuł się zadziwiająco spokojny. Pierwszy szok
minął na rzecz zrozumienia, zwłaszcza że w pełni uświadomił sobie to, co
najważniejsze: że ona nie umierała. Nie w ostateczny sposób, bo wampiryzm
trudno było nazwać mianem życia, ale trudno. Tym razem jej nie tracił,
dokładnie tak jak próbował uwiadomić również Beatrycze, a to pozostawało w tym
wszystkim najważniejsze.
– Ufasz mi,
prawda? – zapytał cicho, pod wpływem impulsu spoglądając jej w twarz. –
Wiesz, co się dzieje… Rozumiesz, Beatrycze?
Musiał się
upewnić, choć poniekąd liczył się z tym, że mogła zaprotestować. Kiedy w grę
wchodził tak nieopisany ból, myślenie zdecydowanie nie było proste. To, że
mógłby oczekiwać od niej zaufania, chociaż cały czas ją okłamywał, a finalnie
zostawił samą sobie, także brzmiało jak szaleństwo, ale…
– Zawsze.
Spojrzał na
nią w co najmniej skonsternowany sposób, nie kryjąc zaskoczenia.
Wpatrywała się w niego wręcz zadziwiająco świadomie, a jej oczy błyszczały
intensywnie, zdradzając zadziwiającą wręcz pewność siebie. Cokolwiek mówiła,
wierzyła w to – a przynajmniej tak jej się wydawało.
Trudno. Ta
zgoda musiała mu wystarczyć.
– Obawiam
się, że możesz tego pożałować – wymamrotał, unosząc jej dłoń do ust.
Nie miał
pojęcia czy to, co zamierzał robić, było słuszne. Nie wiedział nawet, czy
właśnie nie skazywał jej na śmierć, ryzykując utratę kontroli, ale nie miał
innego wyboru. Nie potrafiłby ot tak patrzeć na jej cierpienie, przeciągając
wszystko w nieskończoność. Rana na szyi nie była duża, zresztą nawet odrobina
jadu wystarczyła, żeby dopełnić przemianę. Sęk w tym, że przy zbyt małej
ilości wszystko miało się ciągnąć w nieskończoność, a pozwolenie na
to byłoby prawdziwym okrucieństwem.
Do tego
przynajmniej próbował przekonać samego siebie, kiedy wgryzł się w jej
przegub – tylko na chwilę, ale to wystarczyło, by znów krzyknęła i zaczęła
z nim walczyć. Co więcej, okazało się wystarczające również do tego, żeby słodki
smak krwi dosłownie eksplodował w jego ustach, na dłuższą chwilę wytrącając
go z równowagi.
To nie był
pierwszy raz, kiedy kosztował ludzkiej krwi. Był do niej przyzwyczajony, zresztą
ta Beatrycze nigdy nie kusiła go bardziej od jakiejkolwiek innej. W tamtej
chwili również nie doświadczył żadnych wyjątkowych fajerwerków czy olśnienia, ale
to nie zmieniało faktu, że słodycz krwi go oszołomiła. Tak było za każdym razem
– obecność posoki wzmagała głód, zwłaszcza jeśli miało się o niej
bezpośredni dostęp. Tak było w tamtej chwili, bo gdyby tylko zechciał,
mógłby wciąż siedzieć tuż obok, przyciskając usta do rany i łapczywie
spijając zawartość żył.
Warknął
cicho, w pośpiechu odsuwając się a bezpieczną odległość. Czuł, że
jego oczy pociemniały, a ciało napięło się do granic możliwości. Mięśnie
mu drżały, gardło zaś paliło żywym ogniem, dopraszając się o to, by wypił
więcej. Przecież mógłby, zwłaszcza że bezbronne ciało znajdowało się tuż
naprzeciwko niego, dosłownie na wyciągnięcie ręki i…
Jego krzyk
go otrzeźwił.
Lawrence
zacisnął usta, po czym z pewnym wysiłkiem przymusił się do tego, by znów
nachylić się nad Beatrycze. Tym razem działał szybko, nie dając sobie czasu do
rozwodzenia się ani nad kolejnymi ruchami, ani nad smakiem jej krwi. Ukąsił ją jeszcze
kilkukrotnie, chociaż z boku musiało to wyglądać tak, jakby obsypywał jej
ciało pocałunkami.
Dopiero gdy
stwierdził, że dłużej nie wytrzyma, a dalsze słuchanie pełnego bólu krzyku
za moment doprowadzi go do szaleństwa, poderwał się na równe nogi i najzwyczajniej
w świecie uciekł.
Na zewnątrz
było przyjemnie chłodno. Co prawda temperatura już od dawna nie robiła na nim
żadnego wrażenia, ale było coś kojącego w perspektywie tego, że nagle
znalazł się poza domem. Wciąż czuł bijące od ciała Beatrycze ciepło, tym intensywniejsze,
że sam wprowadził do jej krwiobiegu jeszcze więcej jadu. Przez lata, zwłaszcza
stojąc u boku Isobel, widział dość, by zorientować się, że ten sposób
potrafił przyśpieszyć przemianę – nie jakoś drastycznie, ale jednak. Nie miał
pewności, czy to faktycznie działało w ten sposób, ale musiał przynajmniej
spróbować jej ulżyć.
Machinalnie
otarł usta dłonią. Ślady krwi wyraźnie odcinały się na tle jego bladej skóry,
ale próbował to ignorować. Równie obojętnie podszedł do wciąż odczuwanego
pieczenia w gardle. Gdyby tylko było to możliwe, bez wahania ruszyłby do
centrum miasta, by poszukać sobie jakiejś ofiary, ale przecież nie mógł ot tak
zostawić Beatrycze. Już i tak źle czuł się z tym, że zostawił ją samą
w tamtym salonie, ale czuł, że gdyby został z nią choćby sekundę dłużej,
w końcu zrobiłby coś, czego absolutnie nie powinien.
Tchórz, przeszło mu przez myśl i przez
krótką chwilę miał ochotę histerycznie roześmiać się w odpowiedzi na to
krótkie stwierdzenie. A owszem! Zupełnie jakby dla kogokolwiek taki stan
był choćby najmniejszym zaskoczeniem.
Wypuścił
zbędne mu do normalnego funkcjonowania powietrze, bezskutecznie próbując się
uspokoić. Powiedzieć, że był po prostu zdenerwowany, nawet w połowie nie
opisywałoby tego, co w tamtej chwili czuł. Na dodatek jako wampir odczuwał
wszystko tym intensywniej, że sam nie był pewien, jakim cudem jeszcze czegoś nie
rozwalił w przypływie frustracji. Niepokoiła go zwłaszcza świadomość, że
to był zaledwie początek – i że teraz tak czy inaczej musiał czekać,
pilnując przy tym, by Beatrycze nie spotkało nic złego.
Z
powątpiewaniem spojrzał w poszarzałe, przysłonięte chmurami niebo. Bez
pośpiechu ruszył przed siebie, nie po raz pierwszy obchodząc wyniszczoną przez czas
posiadłość. Przynajmniej nie musiał martwić się, że przypadkiem jakiś człowiek
zawędruje aż do tego miejsca, ale ta świadomość nie do końca go pocieszała. Może
i miejsce było idealne, żeby czekać
i doglądać przemieniającej się wampirzycy, ale co późnej? Kolejny raz stał
przed perspektywą wprowadzenia Beatrycze do życia, którego nie znała, a biorąc
pod uwagę to, jak marnie wyszło mu to za pierwszym razem…
Och, a potem
musiał poinformować szanowną rodzinkę o komplikacjach.
Po pierwsze,
najwyraźniej zjebali, skoro Beatrycze jak gdyby nigdy nic wywędrowała aż do Włoch.
Po drugie,
powinni skorzystać z okazji, by zapytać Camerona, jakie kwiaty chciałby
zobaczyć na swoim grobie. Bo to, że L. zamierzał rozszarpać chłopaka przy
pierwszej możliwej okazji, było oczywiste.
A po trzecie,
wypadało dać znać, że zamierzał wrócić do Seattle z młodziutką,
niekoniecznie panującą nad sobą wampirzycą.
Carlisle
się ucieszy.
Wywrócił
oczami na myśl o synu. Oho, będzie ciekawie. Nie miał jeszcze pojęcia,
czego się spodziewać, ale podejrzewał, że będzie niemniej interesująco, co i za
każdym razem, kiedy Carlisle wydzwaniał do niego, by upewnić się, czy Beatrycze
wciąż żyła. Co prawda ostatnie telefony dotyczyły czegoś innego, chociaż nie
miał pewności w czym rzecz, skoro większość połączeń najzwyczajniej w świecie
odrzucał. Tak czy inaczej, nie chodziło o troskę, ale o dobro Trycze,
a to – zwłaszcza zdaniem Carlisle’a – zdecydowanie nie zakładało przemiany
kobiety w wampirzycę.
Odrzucił od
siebie niechciane myśli, bez pośpiechu spacerując rozległymi, przylegającymi do
domu terenami. W niewielkiej odległości zamajaczyła mu niewielka
przybudówka, którą ostatecznie z zaskoczeniem zidentyfikował jako stajnię.
Hm, może nie powinno go to dziwić, zwłaszcza że Licavoli najwyraźniej lubili
konie. Pamiętał kilka z Miasta Nocy, ale i tak coś w tym miejscu
dało mu do myślenia. Nie potrafił tego sprecyzować, ale zarówno dom, jak i całe
to miejsce, miały w sobie coś przygnębiającego; rodzaj energii, która…
To wszystko
było dziwne. Zdecydowanie.
Pchnął
drewniane drzwi, mimowolni krzywiąc się, kiedy dawno nieoliwione zawiasy dały o sobie
znać. Skrzywił się nieznacznie, ale nawet ten dźwięk wydał mu się lepszy, niż konieczność
wsłuchiwania się w krzyki Beatrycze. Drewno wyglądało na wyniszczone i wcale
nie zdziwiłby, gdyby konstrukcja nagle się zawaliła, ale ostatecznie udało mu
się zajrzeć do środka. Stajnia zdecydowanie nie była używana od dawna, ale to
nie wydało mu się dziwne. W gruncie rzeczy bardziej zaniepokoiłyby go
jakiekolwiek oznaki tego, że ktoś mógłby znajdować się w pobliżu – i to
zwłaszcza po tym, co zrobiła Amelie.
Bezwiednie
zacisnął dłonie w pięści. Dopiero głośny trzask uświadomił mu, że wciąż
napierał na drzwi, więc w pośpiechu odsunął się na bezpieczną odległość. Z wolna
wszedł do przybudówki, z powątpiewaniem spoglądając na podziurawiony dach.
Blade światło dnia bez trudu wpadało przez przerwy między deskami, wprawiając
skórę wampira w lśnienie, co jedynie go rozdrażniło. Natychmiast usnął się
w cień, mimowolnie zastanawiając nad tym, jak kopnięta musiała być ta cała
matka natura, skoro uznała, że za sprawą słońca albo powinni się zamieniać w żywą
pochodnię, albo podróbkę kuli dyskotekowej. W gruncie rzeczy sam nie był
pewien, która z tych możliwości jednak była gorsza.
Dookoła
panowała przenikliwa, przyjemna cisza. Podejrzewał, że gdyby się wysilił, mógłby
usłyszeć krzyki Beatrycze (nie sądził, żeby się powstrzymywała, skoro nie było
go obok), ale nie chciał sprawdzać. Potrzebował chwili spokoju, zanim
zdecydowałby się do niej wrócić, bo przecież nie mógł tak po prostu zostawić
jej samej.
– Czego ty
tutaj szukałaś, radości? – mruknął, opierając się o drewnianą ścianę.
Wyglądała na solidną, a przynajmniej miał nadzieję, że nie zamierzała
nagle się zawalić.
Odpowiedziała
mu cisza, co zresztą było do przewidzenia. Nie miał pewności, jak wiele razy
zadawał sobie to jedno pytanie, zwłaszcza kiedy czekał na nią przed domem,
walcząc z potrzebą wejścia do środka. Jak miał rozumieć, że śniła o tym
miejscu? Że musiała tutaj przyjść…? Jak wielu rzeczy nie rozumiał, a ilu
ona mu nie powiedziała, najwyraźniej mając równie wiele tajemnic przed nim, co i on
przed nią? Nawet nie miał o to do niej pretensji, uznając tak stan za coś
równie oczywistego, co i myśl o tym, że jednak tutaj była.
Coś ją tutaj
przyciągnęło. Jego zresztą też, chociaż sam nie miał pewności co i dlaczego.
Wiedział jedynie, że chodziło o coś więcej – o tę cholerną klątwę i upodobania
Ciemności – ale to nadal niczego nie tłumaczyło. To, że Amelie najwyraźniej
miała jakiś cel w tym, żeby pomóc mu tutaj dotrzeć, również, ale nad tym
wolał się nie zastanawiać.
Wyjął
telefon, włączając go pierwszy raz od wielu godzin. W milczeniu wpatrywał się
w rozjaśniony ekran, nerwowo postukując palcami w obudowę. Przez
kilka pierwszych sekund nie działo się nic, po chwili jednak komórka w dość
jednoznaczny sposób dała mu do zrozumienia, że kolejny raz miał kilka
nieodebranych połączeń i wiadomości. Nie był tym zaskoczony, zwłaszcza że mógł
przewidzieć, że swoim zniknięciem Beatrycze rozpętała małe zamieszanie.
Cóż… Kiedyś musieli zauważyć, pomyślał, wywracając
oczami. Szkoda, że nareszcie… I jak
miło, że tym razem wszyscy próbują mnie pinformować.
Uśmiechnął
się w nieco gorzki sposób w odpowiedzi na ostatnią myśl. Nie żeby
sądził, że ktokolwiek troszczył się o jego samopoczucie. Podejrzewał
raczej, że obawiali się, że to on jednak uprowadził Beatrycze i „zapomniał”
o tym wspomnieć. Ewentualnie, że jednak ją pożarł, chociaż wydawało mu
się, że zdążył już wystarczająco dobitnie pokazać, że mu na niej zależało. Kto jednak
wiedział, co chodziło im wszystkim po głowach? Z oczywistych względów był
traktowany jak potencjalne zagrożenie, zresztą czego mógł się spodziewać po osobach,
które okazyjnie uganiały się za Bambie?
Gdzieś
między numerami przewinął mu się również ten Sage’a. Lawrence zawahał się, po
czym zdecydował oddzwonić, z niejaką ulgą przyjmując to, że wampir odebrał
już po pierwszym sygnale.
– L! –
usłyszał już na wstępie. – Na reszcie. Co…?
– Jest ze
mną – przerwał mu, nie zamierzając wchodzić w szczegóły. – Jak zwykle musiałem
robić wszystko sam. Tak czy inaczej, sytuacja opanowana – uciął, a po drugiej
stronie jak na zawołanie zapanowała cisza.
Sage chwilę
się wahał, ostatecznie jednak zdecydował się odezwać:
– To dobrze
– odetchnął, a w jego głosie pobrzmiewała nieopisana wręcz ulga. –
Ale gdzie wy jesteście? Trochę się tu u nas pokomplikowało, a teraz
jeszcze Beatrycze…
– Wszystko w swoim
czasie – zapewnił pośpiesznie. Przynajmniej Sage ufał mu na tyle, by odpuścić
sobie wypytywanie. Lawrence właśnie za to go lubił. – Chętnie bym z tobą
pogadał, ale mam jeszcze jeden telefon. Przynajmniej zakładam, że powinienem
oddzwonić Carlisle’owi, skoro dzwonił – zerknął na wyświetlacz – dwadzieścia
trzy razy.
– Jesteś
okropny – stwierdził cicho Sage.
Wampir wywrócił
oczami.
– Powiedz
mi coś, czego nie wiem – rzucił niemalże pogodnym tonem. Łatwo było mu udawać,
że nie działo się nic wartego uwagi. – Tak czy inaczej, nie przejmuj się.
Odezwę się, kiedy już będę w Seattle – dodał i nie czekając na
odpowiedź, po prostu się rozłączył.
Westchnął,
po czym z powątpiewaniem spojrzał na telefon, wahając się nad wybraniem
odpowiedniego numeru.
Teraz to dopiero będzie fajnie…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz