2 czerwca 2018

Jeden

Lawrence
Nie chciał, żeby krzyczała. Nie potrafił tego słuchać, żałując, że z wyostrzonymi zmysłami nie miał co liczyć na to, że uda mu się od tego dźwięku odciąć. Miał ochotę po prostu wyjść z tego domu, trzasnąć drzwiami i jak najszybciej oddalić się na tyle, na ile byłoby to możliwe, by więcej nie słyszeć głosu Beatrycze. Wiedział, że było to samolubnym pragnieniem, którego nawet nie powinien brać pod uwagę, ale… jaki tak naprawdę miał wybór?
Właściwie nie zastanawiał się nad tym, co i dlaczego robił, kiedy w pośpiechu brał kobietę na ręce. Przeniósł ją na zakurzoną, dawno nieużywaną kanapę, obojętny na to, żeby próbowała mu się wyrwać. Wydało mu się, że prócz jej krzyku usłyszał coś jeszcze – słowa, która prawie na pewno miały jakieś znaczenie – ale nie potrafił skupić się na głosie Beatrycze na tyle, by zrozumieć, co mówiła. To i tak nie miało znaczenia, przynajmniej w tamtej chwili.
Niespokojnie powiódł wzrokiem po zaciemnionym pokoju. Blask tańczących na palenisku płomieni łagodnie rozświetlał pokój, chociaż jasność nie sięgała wszędzie. Niektóre kąty wciąż były zaciemnione, chociaż dzięki wyostrzony zmysłom bez trudu potrafił dostrzec, że niczego w nich nie było. Wszystko wskazywało na to, że on i Beatrycze byli w tym domu sami, zwłaszcza po ucieczce Amelie. Coś w tej myśli powinno było go uspokoić, a jednak L. wcale nie poczuł się lepiej, nie mogąc pozbyć się dziwnego wrażenia bycia obserwowanym.
Zawahał się, w milczeniu przypatrując bladej twarzy Beatrycze. Chwycił ją za nadgarstki, kiedy nagle z krzykiem wyrzuciła obie ręce przed siebie, próbując na oślep uderzyć coś, co – przynajmniej w jej mniemaniu – musiało znajdować się tuż przed nią. Błękitne oczy rozszerzyły się, gdy spojrzała mu w twarz, najpewniej wcale go nie widząc. Na moment zamarła i już tylko oddychała szybko i płytko, spazmatycznie chwytając powietrze
– L… – wyrwało jej się.
Zaklął w duchu, zwłaszcza że zaraz po tym, jak go rozpoznała, znów zaczęła krzyczeć. Miał ochotę zostawić ją i niespokojnie zacząć krążyć po pokoju, z każdą sekundą coraz bardziej zaniepokojony. W przeciwieństwie do niej wiedział, co się działo, zwłaszcza że sam przez to przechodził – i to dwukrotnie. Sęk w tym, że przy drugim podejściu oświadczył tego na własne życzenie, chociaż i tak bolało jak diabli. Ona na to nie zasłużyła, nie wspominając o tym, że obserwowanie jej cierpienia okazało się o wiele gorsze, niż gdyby miał doświadczyć tego osobiście.
– Jestem tu – rzucił z opóźnieniem, chociaż szczerze wątpił, by jego odpowiedź miała jakiekolwiek znaczenie. – To… niedługo się skończy. Sama zobaczysz.
Nie pierwszy raz kłamał, jednak nigdy nie miał z tego powodu aż takich wyrzutów sumienia. Bo przecież to nie było koniec – a wręcz przeciwko.
To szaleństwo miało się ciągnąć przez jeszcze przynajmniej dwie doby albo dłużej.
Przez jego twarz przemknął cień, więc w pośpiechu uciekł wzrokiem gdzieś w bok. Nie sądził, by Beatrycze mogła dostrzec wyraz jego twarzy, a tym bardziej wyciągnąć jakieś wnioski – nie w takim stanie – ale wolał nie ryzykować. Zresztą patrzenie na nią, kiedy próbowała się z nim szarpać, płakała i krzyczała z bólu, samo w sobie okazało się czymś ponad jego siły.
Jeśli istniało piekło, mogłoby wyglądać chociażby tak – jako długie, nieskończone pasmo cierpienia osoby, która była dla niego ważna, a której mimo najszczerszych chęci nie potrafił pomóc.
Ogień płonął jasnym blaskiem, bynajmniej nie sprawiając wrażenia bliskiego tego, żeby szybko zgasnąć. Z jakiegoś powodu ta świadomość sprawiła, że Lawrence poczuł się lepiej, chociaż sam nie był pewien dlaczego. Wiedział jedynie, że chciał, żeby Beatrycze znajdowała się w świetle – choćby najsłabszym, bo kanapa stała w wystarczającym oddaleniu od ogniska, by znajdować się poza najjaśniejszym rzucanym przez ogień blaskiem. Zanim zastanowił się nad tym, co robi, instynktownie poderwał się na równe nogi, po czym przesunął mebel bliżej, chcąc znaleźć się bliżej jaśniejącego płomienia.
Zabawne. Powinienem raczej trzymać się na dystans, pomyślał mimochodem, z powątpiewaniem spoglądając na kominek. Ogień był jedynym żywiołem, który mógł nie tylko skrzywdzić, ale wręcz zabić wampira. A jednak tamten go przyciągał, zupełnie jakby w pogrążonym w mroku pokoju znajdowało się coś, od czego lepiej było trzymać się z daleka.
Ciemność. Być może chodziło o to, chociaż wolał się nad tym nie zastanawiać. Aczkolwiek jeśli ojciec Rafaela był gdzieś tutaj i czekał na kolejną duszyczkę do swojej chorej kolekcji, Lawrence zamierzał dopilnować, by gość obszedł się smakiem.
Z powrotem przykucnął przy kanapie, ujmując Beatrycze za rękę. Wzdrygnęła się pod jego dotykiem, ale w jakimś stopniu dotyk lodowatej skóry musiał przynosił jej ulgę, bo nie próbowała się odsuwać. W zamian spojrzała na niego w zaskakująco przytomny, choć wyraźnie przyćmiony odczuwanym bólem sposób. Już nie krzyczała, a przynajmniej wszystko wskazywało na to, że próbowała się powstrzymywać, co na krótką chwilę wytrąciło Lawrence’a z równowagi. Ostatnim, czego chciał, to żeby dodatkowo zadręczała się z jego powodu.
– J-ja… prze… praszam… – wydyszała z trudem. Nie zaskoczyło go to, że mogłaby płakać, ale słowa, które padły z jej ust, jak najbardziej. – Nie chciałam… tego. Nie chcę… zostawiać…
– Nie zostawiasz mnie – stwierdził, ostrożnie przesuwając kciukiem po wewnętrznej stronie jej nadgarstka. – Nie tym razem. Powiedziałbym raczej, że teraz tym bardziej będziemy na siebie skazani. – Zamilkł, po czym wzruszył ramionami. – Nawet i na wieczność.
Zrozumienie pojawił się w jej oczach nagle, a przynajmniej tyle wywnioskował ze sposobu, w jaki jasne oczy rozszerzyły się w geście niedowierzania. Trudno było mu stwierdzić, czy była przerażona tą perspektywą, o ile w ogóle rozumiała, co próbował jej przekazać. Być może, by rozmawiali ze sobą wystarczająco dużo, by zdążyła pojąć, w jaki sposób wyglądała przemiana. Sęk w tym, że do tej pory nie brał pod uwagę, że miałby zaserwować jej coś takiego, by doświadczyła działania jadu na własnej skórze. Przynajmniej nie zasugerował tego wprost, chociaż jakaś najbardziej egoistyczna jego cząstka naprawdę tego chciała – nie sprawić ból, lecz podarować nieśmiertelność, by zatrzymać ją przy sobie na zawsze.
Z tym, że to było po prostu marzenie – okropne, samolubne, a przy tym takie, którego nie chciał brać pod uwagę na poważnie. Byłby naiwny, gdyby sądził, że uczynienie z niej wampirzycy rozwiązywało jakikolwiek problem. Co więcej, to nie powinno wyglądać w ten sposób – bo wyłącznie ona miała prawo podjąć tę decyzję. Wciąż nie pamiętała, pozostając co najwyżej cieniem Beatrycze, którą znał, ale…
Och, było jeszcze to, co mu powiedziała.
Jakimś cudem wiedziała zarówno o tym, kim dla niego była, jak i o Carlisle’u, a to… wiele komplikowało. Problem polegał na tym, że przynajmniej na razie nie mogli o tym porozmawiać, choć prędzej czy później powinni.
Mieli do omówienia naprawdę wiele istotnych kwestii.
Coś w tych myślach pozwoliło mu się uspokoić. Klęczał tuż obok przemieniającej się Beatrycze, kreślił wzory na jej nienaturalnie rozgrzanej skórze i chociaż wciąż wiedział o tym, że cierpiała, czuł się zadziwiająco spokojny. Pierwszy szok minął na rzecz zrozumienia, zwłaszcza że w pełni uświadomił sobie to, co najważniejsze: że ona nie umierała. Nie w ostateczny sposób, bo wampiryzm trudno było nazwać mianem życia, ale trudno. Tym razem jej nie tracił, dokładnie tak jak próbował uwiadomić również Beatrycze, a to pozostawało w tym wszystkim najważniejsze.
– Ufasz mi, prawda? – zapytał cicho, pod wpływem impulsu spoglądając jej w twarz. – Wiesz, co się dzieje… Rozumiesz, Beatrycze?
Musiał się upewnić, choć poniekąd liczył się z tym, że mogła zaprotestować. Kiedy w grę wchodził tak nieopisany ból, myślenie zdecydowanie nie było proste. To, że mógłby oczekiwać od niej zaufania, chociaż cały czas ją okłamywał, a finalnie zostawił samą sobie, także brzmiało jak szaleństwo, ale…
– Zawsze.
Spojrzał na nią w co najmniej skonsternowany sposób, nie kryjąc zaskoczenia. Wpatrywała się w niego wręcz zadziwiająco świadomie, a jej oczy błyszczały intensywnie, zdradzając zadziwiającą wręcz pewność siebie. Cokolwiek mówiła, wierzyła w to – a przynajmniej tak jej się wydawało.
Trudno. Ta zgoda musiała mu wystarczyć.
– Obawiam się, że możesz tego pożałować – wymamrotał, unosząc jej dłoń do ust.
Nie miał pojęcia czy to, co zamierzał robić, było słuszne. Nie wiedział nawet, czy właśnie nie skazywał jej na śmierć, ryzykując utratę kontroli, ale nie miał innego wyboru. Nie potrafiłby ot tak patrzeć na jej cierpienie, przeciągając wszystko w nieskończoność. Rana na szyi nie była duża, zresztą nawet odrobina jadu wystarczyła, żeby dopełnić przemianę. Sęk w tym, że przy zbyt małej ilości wszystko miało się ciągnąć w nieskończoność, a pozwolenie na to byłoby prawdziwym okrucieństwem.
Do tego przynajmniej próbował przekonać samego siebie, kiedy wgryzł się w jej przegub – tylko na chwilę, ale to wystarczyło, by znów krzyknęła i zaczęła z nim walczyć. Co więcej, okazało się wystarczające również do tego, żeby słodki smak krwi dosłownie eksplodował w jego ustach, na dłuższą chwilę wytrącając go z równowagi.
To nie był pierwszy raz, kiedy kosztował ludzkiej krwi. Był do niej przyzwyczajony, zresztą ta Beatrycze nigdy nie kusiła go bardziej od jakiejkolwiek innej. W tamtej chwili również nie doświadczył żadnych wyjątkowych fajerwerków czy olśnienia, ale to nie zmieniało faktu, że słodycz krwi go oszołomiła. Tak było za każdym razem – obecność posoki wzmagała głód, zwłaszcza jeśli miało się o niej bezpośredni dostęp. Tak było w tamtej chwili, bo gdyby tylko zechciał, mógłby wciąż siedzieć tuż obok, przyciskając usta do rany i łapczywie spijając zawartość żył.
Warknął cicho, w pośpiechu odsuwając się a bezpieczną odległość. Czuł, że jego oczy pociemniały, a ciało napięło się do granic możliwości. Mięśnie mu drżały, gardło zaś paliło żywym ogniem, dopraszając się o to, by wypił więcej. Przecież mógłby, zwłaszcza że bezbronne ciało znajdowało się tuż naprzeciwko niego, dosłownie na wyciągnięcie ręki i…
Jego krzyk go otrzeźwił.
Lawrence zacisnął usta, po czym z pewnym wysiłkiem przymusił się do tego, by znów nachylić się nad Beatrycze. Tym razem działał szybko, nie dając sobie czasu do rozwodzenia się ani nad kolejnymi ruchami, ani nad smakiem jej krwi. Ukąsił ją jeszcze kilkukrotnie, chociaż z boku musiało to wyglądać tak, jakby obsypywał jej ciało pocałunkami.
Dopiero gdy stwierdził, że dłużej nie wytrzyma, a dalsze słuchanie pełnego bólu krzyku za moment doprowadzi go do szaleństwa, poderwał się na równe nogi i najzwyczajniej w świecie uciekł.
Na zewnątrz było przyjemnie chłodno. Co prawda temperatura już od dawna nie robiła na nim żadnego wrażenia, ale było coś kojącego w perspektywie tego, że nagle znalazł się poza domem. Wciąż czuł bijące od ciała Beatrycze ciepło, tym intensywniejsze, że sam wprowadził do jej krwiobiegu jeszcze więcej jadu. Przez lata, zwłaszcza stojąc u boku Isobel, widział dość, by zorientować się, że ten sposób potrafił przyśpieszyć przemianę – nie jakoś drastycznie, ale jednak. Nie miał pewności, czy to faktycznie działało w ten sposób, ale musiał przynajmniej spróbować jej ulżyć.
Machinalnie otarł usta dłonią. Ślady krwi wyraźnie odcinały się na tle jego bladej skóry, ale próbował to ignorować. Równie obojętnie podszedł do wciąż odczuwanego pieczenia w gardle. Gdyby tylko było to możliwe, bez wahania ruszyłby do centrum miasta, by poszukać sobie jakiejś ofiary, ale przecież nie mógł ot tak zostawić Beatrycze. Już i tak źle czuł się z tym, że zostawił ją samą w tamtym salonie, ale czuł, że gdyby został z nią choćby sekundę dłużej, w końcu zrobiłby coś, czego absolutnie nie powinien.
Tchórz, przeszło mu przez myśl i przez krótką chwilę miał ochotę histerycznie roześmiać się w odpowiedzi na to krótkie stwierdzenie. A owszem! Zupełnie jakby dla kogokolwiek taki stan był choćby najmniejszym zaskoczeniem.
Wypuścił zbędne mu do normalnego funkcjonowania powietrze, bezskutecznie próbując się uspokoić. Powiedzieć, że był po prostu zdenerwowany, nawet w połowie nie opisywałoby tego, co w tamtej chwili czuł. Na dodatek jako wampir odczuwał wszystko tym intensywniej, że sam nie był pewien, jakim cudem jeszcze czegoś nie rozwalił w przypływie frustracji. Niepokoiła go zwłaszcza świadomość, że to był zaledwie początek – i że teraz tak czy inaczej musiał czekać, pilnując przy tym, by Beatrycze nie spotkało nic złego.
Z powątpiewaniem spojrzał w poszarzałe, przysłonięte chmurami niebo. Bez pośpiechu ruszył przed siebie, nie po raz pierwszy obchodząc wyniszczoną przez czas posiadłość. Przynajmniej nie musiał martwić się, że przypadkiem jakiś człowiek zawędruje aż do tego miejsca, ale ta świadomość nie do końca go pocieszała. Może i miejsce było  idealne, żeby czekać i doglądać przemieniającej się wampirzycy, ale co późnej? Kolejny raz stał przed perspektywą wprowadzenia Beatrycze do życia, którego nie znała, a biorąc pod uwagę to, jak marnie wyszło mu to za pierwszym razem…
Och, a potem musiał poinformować szanowną rodzinkę o komplikacjach.
Po pierwsze, najwyraźniej zjebali, skoro Beatrycze jak gdyby nigdy nic wywędrowała aż do Włoch.
Po drugie, powinni skorzystać z okazji, by zapytać Camerona, jakie kwiaty chciałby zobaczyć na swoim grobie. Bo to, że L. zamierzał rozszarpać chłopaka przy pierwszej możliwej okazji, było oczywiste.
A po trzecie, wypadało dać znać, że zamierzał wrócić do Seattle z młodziutką, niekoniecznie panującą nad sobą wampirzycą.
Carlisle się ucieszy.
Wywrócił oczami na myśl o synu. Oho, będzie ciekawie. Nie miał jeszcze pojęcia, czego się spodziewać, ale podejrzewał, że będzie niemniej interesująco, co i za każdym razem, kiedy Carlisle wydzwaniał do niego, by upewnić się, czy Beatrycze wciąż żyła. Co prawda ostatnie telefony dotyczyły czegoś innego, chociaż nie miał pewności w czym rzecz, skoro większość połączeń najzwyczajniej w świecie odrzucał. Tak czy inaczej, nie chodziło o troskę, ale o dobro Trycze, a to – zwłaszcza zdaniem Carlisle’a – zdecydowanie nie zakładało przemiany kobiety w wampirzycę.
Odrzucił od siebie niechciane myśli, bez pośpiechu spacerując rozległymi, przylegającymi do domu terenami. W niewielkiej odległości zamajaczyła mu niewielka przybudówka, którą ostatecznie z zaskoczeniem zidentyfikował jako stajnię. Hm, może nie powinno go to dziwić, zwłaszcza że Licavoli najwyraźniej lubili konie. Pamiętał kilka z Miasta Nocy, ale i tak coś w tym miejscu dało mu do myślenia. Nie potrafił tego sprecyzować, ale zarówno dom, jak i całe to miejsce, miały w sobie coś przygnębiającego; rodzaj energii, która…
To wszystko było dziwne. Zdecydowanie.
Pchnął drewniane drzwi, mimowolni krzywiąc się, kiedy dawno nieoliwione zawiasy dały o sobie znać. Skrzywił się nieznacznie, ale nawet ten dźwięk wydał mu się lepszy, niż konieczność wsłuchiwania się w krzyki Beatrycze. Drewno wyglądało na wyniszczone i wcale nie zdziwiłby, gdyby konstrukcja nagle się zawaliła, ale ostatecznie udało mu się zajrzeć do środka. Stajnia zdecydowanie nie była używana od dawna, ale to nie wydało mu się dziwne. W gruncie rzeczy bardziej zaniepokoiłyby go jakiekolwiek oznaki tego, że ktoś mógłby znajdować się w pobliżu – i to zwłaszcza po tym, co zrobiła Amelie.
Bezwiednie zacisnął dłonie w pięści. Dopiero głośny trzask uświadomił mu, że wciąż napierał na drzwi, więc w pośpiechu odsunął się na bezpieczną odległość. Z wolna wszedł do przybudówki, z powątpiewaniem spoglądając na podziurawiony dach. Blade światło dnia bez trudu wpadało przez przerwy między deskami, wprawiając skórę wampira w lśnienie, co jedynie go rozdrażniło. Natychmiast usnął się w cień, mimowolnie zastanawiając nad tym, jak kopnięta musiała być ta cała matka natura, skoro uznała, że za sprawą słońca albo powinni się zamieniać w żywą pochodnię, albo podróbkę kuli dyskotekowej. W gruncie rzeczy sam nie był pewien, która z tych możliwości jednak była gorsza.
Dookoła panowała przenikliwa, przyjemna cisza. Podejrzewał, że gdyby się wysilił, mógłby usłyszeć krzyki Beatrycze (nie sądził, żeby się powstrzymywała, skoro nie było go obok), ale nie chciał sprawdzać. Potrzebował chwili spokoju, zanim zdecydowałby się do niej wrócić, bo przecież nie mógł tak po prostu zostawić jej samej.
– Czego ty tutaj szukałaś, radości? – mruknął, opierając się o drewnianą ścianę. Wyglądała na solidną, a przynajmniej miał nadzieję, że nie zamierzała nagle się zawalić.
Odpowiedziała mu cisza, co zresztą było do przewidzenia. Nie miał pewności, jak wiele razy zadawał sobie to jedno pytanie, zwłaszcza kiedy czekał na nią przed domem, walcząc z potrzebą wejścia do środka. Jak miał rozumieć, że śniła o tym miejscu? Że musiała tutaj przyjść…? Jak wielu rzeczy nie rozumiał, a ilu ona mu nie powiedziała, najwyraźniej mając równie wiele tajemnic przed nim, co i on przed nią? Nawet nie miał o to do niej pretensji, uznając tak stan za coś równie oczywistego, co i myśl o tym, że jednak tutaj była.
Coś ją tutaj przyciągnęło. Jego zresztą też, chociaż sam nie miał pewności co i dlaczego. Wiedział jedynie, że chodziło o coś więcej – o tę cholerną klątwę i upodobania Ciemności – ale to nadal niczego nie tłumaczyło. To, że Amelie najwyraźniej miała jakiś cel w tym, żeby pomóc mu tutaj dotrzeć, również, ale nad tym wolał się nie zastanawiać.
Wyjął telefon, włączając go pierwszy raz od wielu godzin. W milczeniu wpatrywał się w rozjaśniony ekran, nerwowo postukując palcami w obudowę. Przez kilka pierwszych sekund nie działo się nic, po chwili jednak komórka w dość jednoznaczny sposób dała mu do zrozumienia, że kolejny raz miał kilka nieodebranych połączeń i wiadomości. Nie był tym zaskoczony, zwłaszcza że mógł przewidzieć, że swoim zniknięciem Beatrycze rozpętała małe zamieszanie.
Cóż… Kiedyś musieli zauważyć, pomyślał, wywracając oczami. Szkoda, że nareszcie… I jak miło, że tym razem wszyscy próbują mnie pinformować.
Uśmiechnął się w nieco gorzki sposób w odpowiedzi na ostatnią myśl. Nie żeby sądził, że ktokolwiek troszczył się o jego samopoczucie. Podejrzewał raczej, że obawiali się, że to on jednak uprowadził Beatrycze i „zapomniał” o tym wspomnieć. Ewentualnie, że jednak ją pożarł, chociaż wydawało mu się, że zdążył już wystarczająco dobitnie pokazać, że mu na niej zależało. Kto jednak wiedział, co chodziło im wszystkim po głowach? Z oczywistych względów był traktowany jak potencjalne zagrożenie, zresztą czego mógł się spodziewać po osobach, które okazyjnie uganiały się za Bambie?
Gdzieś między numerami przewinął mu się również ten Sage’a. Lawrence zawahał się, po czym zdecydował oddzwonić, z niejaką ulgą przyjmując to, że wampir odebrał już po pierwszym sygnale.
– L! – usłyszał już na wstępie. – Na reszcie. Co…?
– Jest ze mną – przerwał mu, nie zamierzając wchodzić w szczegóły. – Jak zwykle musiałem robić wszystko sam. Tak czy inaczej, sytuacja opanowana – uciął, a po drugiej stronie jak na zawołanie zapanowała cisza.
Sage chwilę się wahał, ostatecznie jednak zdecydował się odezwać:
– To dobrze – odetchnął, a w jego głosie pobrzmiewała nieopisana wręcz ulga. – Ale gdzie wy jesteście? Trochę się tu u nas pokomplikowało, a teraz jeszcze Beatrycze…
– Wszystko w swoim czasie – zapewnił pośpiesznie. Przynajmniej Sage ufał mu na tyle, by odpuścić sobie wypytywanie. Lawrence właśnie za to go lubił. – Chętnie bym z tobą pogadał, ale mam jeszcze jeden telefon. Przynajmniej zakładam, że powinienem oddzwonić Carlisle’owi, skoro dzwonił – zerknął na wyświetlacz – dwadzieścia trzy razy.
– Jesteś okropny – stwierdził cicho Sage.
Wampir wywrócił oczami.
– Powiedz mi coś, czego nie wiem – rzucił niemalże pogodnym tonem. Łatwo było mu udawać, że nie działo się nic wartego uwagi. – Tak czy inaczej, nie przejmuj się. Odezwę się, kiedy już będę w Seattle – dodał i nie czekając na odpowiedź, po prostu się rozłączył.
Westchnął, po czym z powątpiewaniem spojrzał na telefon, wahając się nad wybraniem odpowiedniego numeru.
Teraz to dopiero będzie fajnie…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa