3 czerwca 2018

Dwa

Lawrence
Carlisle potrzebował zaledwie chwili, żeby odebrać. W tamtej chwili L. zaczął się zastanawiać, czy obaj z Sage’em nie mieli nic lepszego do roboty, skoro najwyraźniej siedzieli nad telefonami, czekając na jakiekolwiek informacje.
– Dlaczego ciągle mi to robisz? – usłyszał już na wstępie. I tak, to zdecydowanie były pretensje, na dodatek połączone  z pobrzmiewającą w głosie syna frustracją, a to zdecydowanie nie było w jego przypadku czymś naturalnym. Chyba mógł poczuć się wyróżniony, skoro udało mu się aż tak wytrącić go z równowagi. – Zdajesz sobie sprawę, ile razy próbowałem się do ciebie dodzwonić?
– Zauważyłem. – Lawrence westchnął, co najmniej rozdrażniony. Zupełnie jakby to była jego wina, że wszyscy dobijali się nawet mimo wyłączonego telefonu. – I tak, wiem, co się stało – dodał, nie chcąc tracić czasu.
– Wiesz…?
Dlaczego brzmiał tak, jakby powątpiewał? Lawrence miał wrażenie, że mimo wszystko ominęło go coś istotnego, ale przynajmniej tymczasowo postanowił nie wnikać w szczegóły.
– Jeśli chodzi o Beatrycze, to jest ze mną. Po to dzwoniłeś, prawda? – zapytał wprost, a po drugiej strony wyraźnie usłyszał westchnienie ulgi.
– Dzięki Bogu…
No… niekoniecznie. Chyba że o czymś nie wiemy o Amelie, pomyślał, ale w ostatniej chwili powstrzymał się przed wypowiedzeniem tych słów na głos. Jakoś wątpił, by Carlisle’owi było do śmiechu. Swoją drogą, jemu też niekoniecznie, chociaż złośliwości i sarkazm wydały mu się lepsze od załamywania rąk. Gdyby już dawno nie nauczył się obojętności na niektóre kwestie, najpewniej oszalałby od nadmiaru zmartwień.
Przez krótką chwilę panowała cisza, aż zaczął zastanawiać się nad tym, czy najlepiej nie byłoby, gdyby się rozłączył. Beatrycze była z nim. Najwyraźniej sama ta informacja wystarczyła, żeby Carlisle’a uspokoić, więc być może…
– Gdzie jesteście? – usłyszał i to wystarczyło, żeby uświadomić mu, że to nie będzie takie proste.
– A co, chcesz dołączyć? – rzucił, zakładając ramiona na piersi.
– Przestań – padło w odpowiedzi. Z zaskoczeniem przekonał się, że Carlisle naprawdę brzmiał tak, jakby za moment miał stracić cierpliwość. – Chociaż raz normalnie mi odpowiedz. Zdajesz sobie w ogóle sprawę z tego, że się martwimy i…
– Och, tak! Bo ja się nie martwiłem, kiedy nagle okazało się, że nie potraficie dopilnować człowieka! – prychnął, na moment tracąc nad sobą kontrolę. Mocnej zacisnął palce wokół telefonu, chyba jedynie cudem powstrzymując się od połamaniem go na kawałeczki. – Wiesz, gdzie jesteśmy? Gdzie ją znalazłem? – zapytał, ale nie czekał na odpowiedź. – We Włoszech. Pozdrowienia z pierdolonego Chianni! Zapytaj któregoś z Licavolich, jeśli ta nazwa niewiele ci mówi… Och, no i powiedz Isabeau, że osobiście zagryzę jej syna. I nie, wyjątkowo nie chodzi mi o Aldero.
– Co…?
W tamtej chwili uświadomił sobie, że być może przesadzał, pierwszy raz od dawna zaczynając żałować tego, co mówił. Zawahał się, przez moment szukając w głowie czegoś, co mogłoby złagodzić jego wypowiedź, ale ostatecznie nie odezwał się nawet słowem. Prawda była taka, że był zły – ta frustracja wciąż gdzieś w nim była, chociaż za wszelką cenę usiłował ją w sobie zdusić. Problem polegał na tym, że na dłuższą metę to wcale nie działało tak, jak mógłby tego oczekiwać. Emocje powoli zaczynały wymykać mu się spod kontroli, stopniowo osiągając poziom, przy którym trudno było mu je ignorować.
Skrzywił się na samo wspomnienie smaku krwi Beatrycze. Ta słodycz nadal wypełniała jego usta, nie wspominając o tym, że wciąż był w stanie dostrzec ślady czerwieni na dłoniach. Był jeszcze jej krzyk, którego słuchał wystarczająco długo, by ten zaczął go dręczyć. A to wciąż był zaledwie początek, o czym za żadne skarby nie potrafił zapomnieć.
– Nieważne – warknął, nie dbając o to, czy przypadkiem nie wszedł Carlisle’owi w słowo. – Beatrycze jest ze mną, tak jak powiedziałem. Jeśli chodzi o Chainni… To, co tutaj robimy, nie jest raczej rozmową na telefon. Pogadamy, kiedy się zobaczymy.
– To znaczy kiedy? – zapytał natychmiast Carlisle.
Lawrence westchnął. To chyba był ten moment, o ile w ogóle istniała odpowiednia chwila, by rozmawiać na… pewne tematy.
– To zależy – przyznał z wahaniem. – Z przemianą bywa różnie, ale o tym chyba sam najlepiej wiesz.
Kolejny raz odpowiedziała mu cisza. To było do przewidzenia, a przynajmniej chciał, żeby tak było. Trwanie w milczeniu wydawało się proste.
– Przemiana… – powtórzył wyraźnie zszokowany Carlisle. – Tylko nie próbuj się rozłączać! Coś ty zrobił? – wyrzucił z siebie na wydechu, a Lawrence prychnął.
– Naprawdę od razu zakładasz, że to moja wina? – obruszył się.
– Dziwi cię to? – usłyszał w odpowiedzi. Zaraz po tym Carlisle westchnął, wyraźnie próbując się uspokoić. – Co się stało? I… jak?
– To nie jest rozmowa na telefon – powtórzył, coraz bardziej zniecierpliwiony. – Na tę chwilę liczy się dla mnie to, że zostałem sam z przemieniającą się wampirzycą. Myśl sobie, co tylko chcesz, ale ja nigdy bym jej nie skrzywdził – dodał niemalże urażonym tonem. – Twoja matka zmienia się w wampira. Tylko tyle miałem do powiedzenia.
– Ale…
Rozłączył się, a przynajmniej tak mu się wydawało. To i tak nie miało znaczenia, skoro chwilę później usłyszał trzask, kiedy jednak zbyt mocno ścisnął telefon, zamieniając go w całkowicie bezużyteczną kupkę złomu. Zniecierpliwionym ruchem odrzucił zniszczone urządzenie na bok, po czym już tylko stał, opierając się plecami o ścianę i obojętnie wpatrując w wyniszczony dach starej stajni.
Pustka, którą poczuł, nie była niczym nowym. Próbował wręcz uczepić się tego stanu, raz po raz powtarzając sobie to, co uspokoiło go wcześniej: że Beatrycze żyła. Teraz miała być inna, ale najważniejsze pozostawało to, że Ciemność nadal jej nie dorwała.
Prosiła, żebym nie pozwolił jej zabrać, pomyślał, prostując się i chcąc nie chcąc wychodząc na zewnątrz. Więc nie zamierzam.
Z wolna ruszył z powrotem ku domowi. Nie chciał zostawiać jej na dłużej, niż było to konieczne, zwłaszcza że teraz wciąż była bezbronna. Wciąż miał złe przeczucia co do tego, co się wydarzyło. Podejrzewał, że to nic dziwnego, zresztą tak jak i przewrażliwienie, które odczuwał, ale wolał nie sprawdzać ile w tych przypuszczeniach prawdy. Wciąż istniało  dość możliwości, by wszystko jednak poszło nie tak, więc tym bardziej musiał zachować czujność.
Zacisnął usta, kiedy jego uszu znów dobiegł krzyk – przytłumiony, zupełnie jakby Trycze mimo wszystko próbowała się powstrzymywać. Ta świadomość zraniła go bardziej niż jej błagania, zwłaszcza że wiedział, że starała się dla niego. Nie powinna, bo zdecydowanie na to nie zasłużył, ale nie sądził, by udało mu się przekonać ją, by odpuściła. Nie, skoro okazała się na tyle uparta, by dotrzeć aż tutaj.
Teraz z kolei nie pozostało mu nic innego, jak tylko czuwać i czekać, aż ich wspólne piekło dobiegnie końca.
Fantastycznie.
Elena
Przystanęła w progu, zakładając ramiona na piersi. Jej brwi z wolna powędrowały ku górze, kiedy usłyszała przekleństwo. W innym wypadku to nie zrobiłoby dla niej żadnego wrażenia, gdyby nie jeden szczegół: tata nigdy nie przeklinał. Przynajmniej nie przy niej; zapamiętałaby, bo to tak bardzo do niego nie pasowało, jak i przesadna powaga do Aldero.
Skrzywiła się, zaskoczona emocjami, które nagle poczuła. Rafael już wcześniej wspominał jej, że on i jego podobni byli wrażliwi na te najbardziej skrajne uczucia. Najwyraźniej kogoś takiego jak ona to również dotyczyło, bo aż nazbyt wyraźnie czuła całą tę trudną do opisania mieszankę – szok, niepokój, niedowierzanie… To wszystko sprawiło, że na dłuższą chwilę zamarła w bezruchu, co najmniej oszołomiona.
– Co się stało?
Mama dosłownie wyjęła jej to pytanie z ust. Elena drgnęła, po czym obejrzała się za siebie, czując chłodne dłonie, które wylądowały na jej ramionach. Pozwoliła, żeby wampirzyca ją objęła, jednocześnie z powątpiewaniem przypatrując się Carlisle’owi. Podejrzewała, że chodziło o Beatrycze, zwłaszcza że to jej zniknięcie niepokoiło wampira najbardziej, ale…
– Dzwonił Lawrence – wyjaśnił, a Elena westchnęła. Tak, to też wiele wyjaśniało. – Są razem.
– Całe szczęście – odetchnęła Esme. Puściła córkę i – wcześniej ją wyminąwszy – w pośpiechu podeszła do męża. – Ale chodzi o coś więcej, prawda? Jesteś zdenerwowany – zauważyła, nie kryjąc zmartwienia.
– Powiedział, że Beatrycze zmienia się w wampira.
Elena zesztywniała, co najmniej zaskoczona. Spodziewała się wielu rzeczy, ale na pewno nie tego. I chociaż po wszystkim, co sama przeszła, perspektywa przemiany nie wydawała się niczym wielkim, coś w tej informacji mimo wszystko wytrąciło ją z równowagi.
– Mam powiedzieć pozostałym, żeby się nie wysilali? – zapytała z wahaniem, nagle niepewna, co powinna zrobić z rękami. Zaczęła nerwowo bawić się końcówkami włosów, próbując znaleźć sobie jakiekolwiek zajęcie. – No i… Co jeszcze mówił L? Bo to, że nie był za miły, zdążyłam zauważyć.
Poczuła na sobie spojrzenia rodziców, więc wzruszyła ramionami, bynajmniej nie zamierzając rozwodzić się nad tym, na ile dobrze zdążyła poznać Lawrence’a. Wiedzieli, że spędziła z nim dość czasu, by pewne rzeczy były dla niej oczywiste. To, że zwracała się do niego po imieniu, również takie było, zwłaszcza że w innym wypadku najpewniej zrobiłby jej krzywdę.
– Gdybyś była taka dobra… – Carlisle urwał, po czym energicznie potrząsnął głową. – Albo nie. Lepiej chodź tutaj.
Uniosła brwi w odpowiedzi na tę prośbę, ale nie skomentowała tego nawet słowem. W zamian podeszła bliżej, pozwalając, żeby jak gdyby nigdy nic ją objął, stanowczo przygarniając do siebie. Nigdy nie była zbyt wylewna, a w normalnym wypadku najpewniej uciekłaby przy pierwszej możliwej okazji, ale tym razem wszystko było inne. To, że od jej powrotu rodzice bardziej niż zazwyczaj pragnęli jej bliskości, wydawało się naturalne, zwłaszcza że sama również tego potrzebowała. Co prawda w większości wypadków nie chciała tego przyznać, ale mimo wszystko tak było.
– Lawrence uważa, że to nie jego wina. To, że Beatrycze… – Carlisle po raz kolejny zamilkł, wyraźnie mając problem z zebraniem myśli. – Nie wiem, co o tym sądzić.
– Nie skrzywdziłby jej – stwierdziła z przekonaniem Elena.
Wyprostowała się przy pierwszej możliwej okazji, ale nie próbowała osuwać. Teraz dodatkowo dotyk lodowatych ramion był jej obojętny.
– Wiem o tym… A przynajmniej chciałbym w to wierzyć – przyznał cicho doktor, starannie dobierając słowa. – Ale i tak…
– Przynajmniej żyje, prawda? – zauważyła przytomnie.
Podejrzewała, że to dość marne pocieszenie, ale na początek musiało wystarczyć. W jej przypadku w końcu tak było, przynajmniej z ich perspektywy. To, że jakkolwiek zmieniła się po powrocie do życia, nie miało dla nich znaczenia.
– Oczywiście, że tak – podchwyciła natychmiast mama. – Będzie w porządku, zwłaszcza że Beatrycze się znalazła. Gdzie oni są? – zapytała, a przez twarz Carlisle’a przemknął cień.
– W Chianni – wyjaśnił, nie kryjąc niepokoju.
Na kilka sekund zapanowała cisza.
– Że co? – Elena spojrzała na niego z powątpiewaniem.
– Tylko tyle mi powiedział – podjął i w tamtej chwili w pełni zrozumiała, dlaczego był taki podenerwowany. – O ile mi wiadomo, tam mieszkali Licavoli. Gabriel zabrał kiedyś Nessie do ich starego domu, ale i tak nie rozumiem, co mieliby tam robić. We Włoszech – dodał, a potem jego oczy rozszerzyły się nieznacznie, kiedy uświadomił sobie coś istotnego. – Volterra jest zdecydowanie zbyt blisko.
– Super – wyrwało się Elenie. – L. prowokujący Volturi.
Pożałowała, że to powiedziała, ledwo tylko uprzytomniła sobie znaczenie własnych słów. Poczuła na sobie ostrzegawcze spojrzenie mamy, nim jednak zdążyła zdecydować, czy powinna przeprosić, Carlisle odezwał się ponownie
– Właśnie to mnie martwi. I nie mam pojęcia, co z tym zrobić, ale czuję, że powinienem tam pojechać – przyznał, nagle zaczynając niespokojnie krążyć. – Wiem, że to zły moment, zwłaszcza po tym, co spotkało Allegrę… No i jest jeszcze Nessie – powiedział z wahaniem – ale nie zamierzam kolejnych dwóch dni na jakiekolwiek informacje. I to w szczególności od Lawrence’a.
– Wyjazd do Włoch? – zapytała zaskoczona Esme. – Ale…
– Nie mam pojęcia, co zrobi Lawrence z młodą wampirzycą. Zwłaszcza z… Cóż, Beatrycze. – Na krótką chwilę zamilkł, próbując zebrać myśli. – Spróbuję porozmawiać z Gabrielem albo Laylą. Mamy trochę czasu – dodał, chociaż nie brzmiał na przekonanego. – Mnie też się to nie podoba.
W zasadzie brzmiało to jak niedopowiedzenie stulecia, ale Elena zdecydowała się tego nie komentować. Teraz przynajmniej nie klął, przynajmniej próbując zachować resztki typowego dla siebie spokoju. Dawno nie widziała go aż tak wytrąconego z równowagi, co ją martwiło, uświadamiając, że sprawy miały się o wiele gorzej, niż sądziła. Wystarczyło, że wcześniej zamartwiał się Renesmee i tym, co wydarzyło się w siedzibie łowców. Po zniknięciu Beatrycze było już tylko gorzej, nawet jeśli – przynajmniej tymczasowo – nikt więcej nie zginął.
Na razie.
Coś w tej myśli przyprawiło ją o dreszcze, zresztą jak i wzmianka o Volturi. Mimowolnie pomyślała o Jane, na samo wspomnienie czując, że zaczyna jej się robić gorąco. Bezwiednie zacisnęła dłonie w pięści, niemalże czując w koniuszkach palców nieprzyjemne mrowienie. Może gdyby nie zawahała się, kiedy trzymała w rękach miecz i zaatakowała wampirzycę wystarczająco szybko…
– Elena?
Drgnęła, skutecznie wyrwana z zamyślenia. W roztargnieniu spojrzała na mamę, próbując wysilić się na choćby po części pocieszający uśmiech.
– Dam reszcie znać, żeby nie tracili czasu na bieganie po lesie – wyrzuciła z siebie na wydechu, próbując brzmieć na spokojną. Mimo wszystko kłamanie wciąż przychodziło jej zadziwiająco łatwo. – Ale będzie w porządku. Cokolwiek by się nie działo, Lawrence nigdy nie skrzywdziłby Beatrycze.
Tego jednego była pewna, chociaż wiedziała, że tata miał wątpliwości. Z drugiej strony, może po prostu wszystko wynikało z tego, że chodziło o jego rodziców. Mogła jedynie zgadywać, co to znaczyło nagle odkryć, że ojciec żyje i jest dość nieprzewidywalnym, irytującym nieśmiertelnym, a nigdy wcześniej niewidziana na oczy matka… Cóż, jakimś cudem została wskrzeszona – z tym, że ni cholery nie pamiętała własnego męża i faktu posiadania dziecka.
I właśnie dlatego z rodziną to tylko na zdjęciach.
– Tylko nie odchodź za daleko – usłyszała zatroskany głos Esme. – Proszę, Eleno.
Westchnęła, po czym machnęła ręką, chcąc dać mamie znać, że ją słyszała. Przez moment miała ochotę wywrócić oczami, ale czuła, że to nie byłoby uczciwe. Mieli powody, żeby się przejmować – i to zwłaszcza po wszystkim, co miało miejsce.
Na zewnątrz zdążyło zrobić się już jasno, chociaż ciężkie chmury jak zwykle zasnuwały niebo, grożąc opadami śniegu. Elena skrzywiła się, mimowolnie mrużąc oczy i woląc trzymać się w cieniu. Już wiedziała, że nie spalała się na słońcu, ale te obawy mimo wszystko gdzieś w niej były, nieustannie dając jej się we znaki. O wiele lepiej czuła się nocą, a przynajmniej tak było do tej pory, kiedy mogła znaleźć ukojenie w znajomych ramionach, które…
Przestań, nakazała sobie stanowczo.
Przystanęła na schodach przed drzwiami wejściowymi, nerwowo obracając w dłoniach komórkę. W pośpiechu wystukała treść SMS-a, który ostatecznie wysłała na numer Rose. Edward i Bella siedzieli przy Nessie, a przynajmniej tyle wiedziała od ojca, bynajmniej niezaskoczona tym, że woleli być przy córce. Reszta jej przybranego rodzeństwa patrolowała okolicę, jednocześnie rozglądając się za Beatrycze, chociaż po kilku pierwszych godzinach stało się jasne, że znalezienie kobiety wcale nie było takie proste. Nic dziwnego, skoro jakimś cudem znalazła się aż we Włoszech, na dodatek w towarzystwie Lawrence’a
Dziewczyna zacisnęła usta, coraz bardziej podenerwowana. Teraz mogła sobie na to pozwolić, zwłaszcza że nikt jej nie widział. Z powątpiewaniem spojrzała na majaczącą kilka metrów dalej linię lasu, chociaż właściwie nie skupiała się na żadnym konkretnym miejscu. Próbowała się wyciszyć i przekonać samą siebie, że wszystko w istocie miało być w porządku, ale to okazało się o wiele trudniejsze, niż mogłaby sobie tego życzyć.
Co znowu się działo? I dlaczego to całe Chainni? Nie miała pojęcia, co o tym sądzić, zwłaszcza po tym, co wcześniej powiedziała Beatrycze. Jej myśli jak na zawołanie powędrowały ku Ciemności i zagrożenia, które mógł stanowić ojciec Rafaela. To, że jej własny mąż nie zamierzał pomóc w ochronie rodziny, do której na własne życzenie dołączył, dręczyło ją w równym stopniu, co i świadomość tego, co wydarzyło się później
Szlag. Mira mogła mówić sobie, co tylko chciała, ale…
– Wszystko gra, kuzyneczko?
Aż podskoczyła, słysząc tuż obok siebie głos Aldero. Pojawił się znikąd, nagle jak gdyby nigdy nic materializując tuż obok niej. Zaklęła pod nosem, po czym pod wpływem impulsu skoczyła ku niego, machinalnie próbując mu przyłożyć. W porę odskoczył, wyrzucając obie ręce ku górze w poddańczym geście.
– Nie strasz mnie tak! – wycedziła przez zaciśnięte zęby. Czuła, że palą ją policzki, zwłaszcza że wampir spojrzał na nią z rozbawieniem.
Sorry – zreflektował się pośpiesznie. – Myślałem, że mnie usłyszałaś. Zwłaszcza teraz.
Zacisnęła usta, powstrzymując się od powiedzenia mu tego, co naprawdę sądziła. Powstrzymało ją przede wszystkim to, że mimo błąkającego się na ustach uśmiechu wyglądał na zmęczonego. Mogła zgonić to na godzinę, tym bardziej że – w przeciwieństwie do niej – Aldero miał prawo obawiać się światła dnia, ale wiedziała, że chodzi o coś więcej.
– W porządku. – Spojrzała na niego z wahaniem, nagle zmieszana. Przez krótką chwilę milczała, gorączkowo szukając odpowiednich słów. – Wiem, co się stało. Znaczy… o Allegrze – wyjaśniła, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że to mimo wszystko brzmiało beznadziejnie. – Przykro mi.
– Dzięki.
Jego ton jasno dał jej do zrozumienia, że lepiej będzie się wycofać. Zwłaszcza w przypadku Aldero nie miała pewności, w jaki sposób powinna zachować się w takiej sytuacji. To, że miałaby go pocieszać, wydawało się dziwne – nie, skoro zwykle to on robił wszystko, byleby poprawić wszystkim wokół nastrój. Inna sprawa, że do tej pory nie potrafiła jednoznacznie stwierdzić, co takiego między nimi było, nawet jeśli teoretycznie doszli do porozumienia.
Przez kilka następnych sekund trwali w ciszy, ale to mimo wszystko było jej na rękę. Nie spieszyła się z powrotem do domu, tym bardziej że jakoś nie miała wątpliwości, że atmosfera wciąż była napięta. Z dwojga złego o wiele prościej było przesiadywać z Aldero, nawet jeśli to sprowadzało się do wspólnego milczenia. Taki stan wydawał się bezpieczny, a przynajmniej Elena próbowała w to uwierzyć.
– Dimitr jest w mieście, wiesz? Nawet lepiej, bo najlepiej sobie poradzi z mamą. – Chłopak zamilkł, nagle zaczynając się wahać – Tak swoją drogą, nigdzie nie wdziałem Cammy’ego. Podejrzewam, że… Cóż, dalej nie wie, co się stało.
– Cameron zniknął? – zapytała z powątpiewaniem.
Aldero jedynie wzruszył ramionami.
– A ja wiem? Dorosły jest – zauważył przytomnie. – Nie muszę go niańczyć. No i jest tak, jak powiedziałem wujkowi Rufusowi: nie padniemy trupem, jeśli nie będziemy trzymać się razem – mruknął, ale – Elena mogła się o to założyć – mimo wszystko się przejmował.
– No i co teraz?
Kuzyn nie odpowiedział od razu, przez kilka sekund z powątpiewaniem spoglądając w jakiś bliżej nieokreślony punkt przestrzeni. Dopiero później spojrzał na nią, zupełnie jakby nagle przypomniał sobie, że są razem i że wypadałoby w końcu odpowiedzieć.
– Nie wiem. Ale podejrzewam, że wracamy do Miasta Nocy, przynajmniej na razie. – Zamilkł, po czym uciekł wzrokiem gdzieś w bok. – Przynajmniej o czasu, aż mama uporządkuje sprawy związane z Allegrą. No wiesz, pogrzeb i tak dalej…
– No tak – przyznała, po czym skrzywiła się, czując nieprzyjemny ucisk w gardle. Zamrugała kilkukrotnie, z zaskoczeniem przekonując się, że zaczęły piec ją oczy. – Mogłabym… pójść z tobą. Czy coś – dodała, zanim zdążyła ugryźć się w język. – Sam wiesz, na pogrzeb. O ile być tego potrzebował.
– Chcesz, żebym wziął cię jako osobę towarzyszącą na pogrzeb? – zapytał z powątpiewaniem.
Elena założyła ramiona na piersiach. W milczeniu spojrzała na kuzyna, mimo wszystko unikając spoglądania mu w oczy.
– A to ma sens?
– Nie mam pojęcia – stwierdził z rozbrajającą szczerością. – Ale dzięki. Od razu mi lepiej.
Nie miała pewności czy powinna mu wierzyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa