
Lawrence
Carlisle potrzebował zaledwie
chwili, żeby odebrać. W tamtej chwili L. zaczął się zastanawiać, czy obaj z Sage’em
nie mieli nic lepszego do roboty, skoro najwyraźniej siedzieli nad telefonami,
czekając na jakiekolwiek informacje.
– Dlaczego
ciągle mi to robisz? – usłyszał już na wstępie. I tak, to zdecydowanie
były pretensje, na dodatek połączone z pobrzmiewającą
w głosie syna frustracją, a to zdecydowanie nie było w jego
przypadku czymś naturalnym. Chyba mógł poczuć się wyróżniony, skoro udało mu
się aż tak wytrącić go z równowagi. – Zdajesz sobie sprawę, ile razy
próbowałem się do ciebie dodzwonić?
–
Zauważyłem. – Lawrence westchnął, co najmniej rozdrażniony. Zupełnie jakby to
była jego wina, że wszyscy dobijali się nawet mimo wyłączonego telefonu. – I tak,
wiem, co się stało – dodał, nie chcąc tracić czasu.
– Wiesz…?
Dlaczego
brzmiał tak, jakby powątpiewał? Lawrence miał wrażenie, że mimo wszystko
ominęło go coś istotnego, ale przynajmniej tymczasowo postanowił nie wnikać w szczegóły.
– Jeśli
chodzi o Beatrycze, to jest ze mną. Po to dzwoniłeś, prawda? – zapytał
wprost, a po drugiej strony wyraźnie usłyszał westchnienie ulgi.
– Dzięki
Bogu…
No… niekoniecznie. Chyba że o czymś nie
wiemy o Amelie, pomyślał, ale w ostatniej chwili powstrzymał się
przed wypowiedzeniem tych słów na głos. Jakoś wątpił, by Carlisle’owi było do
śmiechu. Swoją drogą, jemu też niekoniecznie, chociaż złośliwości i sarkazm
wydały mu się lepsze od załamywania rąk. Gdyby już dawno nie nauczył się
obojętności na niektóre kwestie, najpewniej oszalałby od nadmiaru zmartwień.
Przez
krótką chwilę panowała cisza, aż zaczął zastanawiać się nad tym, czy najlepiej
nie byłoby, gdyby się rozłączył. Beatrycze była z nim. Najwyraźniej sama
ta informacja wystarczyła, żeby Carlisle’a uspokoić, więc być może…
– Gdzie
jesteście? – usłyszał i to wystarczyło, żeby uświadomić mu, że to nie
będzie takie proste.
– A co,
chcesz dołączyć? – rzucił, zakładając ramiona na piersi.
– Przestań
– padło w odpowiedzi. Z zaskoczeniem przekonał się, że Carlisle naprawdę
brzmiał tak, jakby za moment miał stracić cierpliwość. – Chociaż raz normalnie
mi odpowiedz. Zdajesz sobie w ogóle sprawę z tego, że się martwimy i…
– Och, tak!
Bo ja się nie martwiłem, kiedy nagle okazało się, że nie potraficie dopilnować
człowieka! – prychnął, na moment tracąc nad sobą kontrolę. Mocnej zacisnął
palce wokół telefonu, chyba jedynie cudem powstrzymując się od połamaniem go na
kawałeczki. – Wiesz, gdzie jesteśmy? Gdzie ją znalazłem? – zapytał, ale nie
czekał na odpowiedź. – We Włoszech. Pozdrowienia z pierdolonego Chianni!
Zapytaj któregoś z Licavolich, jeśli ta nazwa niewiele ci mówi… Och, no i powiedz
Isabeau, że osobiście zagryzę jej syna. I nie, wyjątkowo nie chodzi mi o Aldero.
– Co…?
W tamtej
chwili uświadomił sobie, że być może przesadzał, pierwszy raz od dawna
zaczynając żałować tego, co mówił. Zawahał się, przez moment szukając w głowie
czegoś, co mogłoby złagodzić jego wypowiedź, ale ostatecznie nie odezwał się
nawet słowem. Prawda była taka, że był zły – ta frustracja wciąż gdzieś w nim
była, chociaż za wszelką cenę usiłował ją w sobie zdusić. Problem polegał
na tym, że na dłuższą metę to wcale nie działało tak, jak mógłby tego
oczekiwać. Emocje powoli zaczynały wymykać mu się spod kontroli, stopniowo
osiągając poziom, przy którym trudno było mu je ignorować.
Skrzywił
się na samo wspomnienie smaku krwi Beatrycze. Ta słodycz nadal wypełniała jego
usta, nie wspominając o tym, że wciąż był w stanie dostrzec ślady
czerwieni na dłoniach. Był jeszcze jej krzyk, którego słuchał wystarczająco
długo, by ten zaczął go dręczyć. A to wciąż był zaledwie początek, o czym
za żadne skarby nie potrafił zapomnieć.
– Nieważne
– warknął, nie dbając o to, czy przypadkiem nie wszedł Carlisle’owi w słowo.
– Beatrycze jest ze mną, tak jak powiedziałem. Jeśli chodzi o Chainni… To,
co tutaj robimy, nie jest raczej rozmową na telefon. Pogadamy, kiedy się
zobaczymy.
– To znaczy
kiedy? – zapytał natychmiast Carlisle.
Lawrence
westchnął. To chyba był ten moment, o ile w ogóle istniała
odpowiednia chwila, by rozmawiać na… pewne tematy.
– To zależy
– przyznał z wahaniem. – Z przemianą bywa różnie, ale o tym
chyba sam najlepiej wiesz.
Kolejny raz
odpowiedziała mu cisza. To było do przewidzenia, a przynajmniej chciał,
żeby tak było. Trwanie w milczeniu wydawało się proste.
–
Przemiana… – powtórzył wyraźnie zszokowany Carlisle. – Tylko nie próbuj się
rozłączać! Coś ty zrobił? – wyrzucił z siebie na wydechu, a Lawrence
prychnął.
– Naprawdę
od razu zakładasz, że to moja wina? – obruszył się.
– Dziwi cię
to? – usłyszał w odpowiedzi. Zaraz po tym Carlisle westchnął, wyraźnie
próbując się uspokoić. – Co się stało? I… jak?
– To nie
jest rozmowa na telefon – powtórzył, coraz bardziej zniecierpliwiony. – Na tę
chwilę liczy się dla mnie to, że zostałem sam z przemieniającą się wampirzycą.
Myśl sobie, co tylko chcesz, ale ja nigdy bym jej nie skrzywdził – dodał
niemalże urażonym tonem. – Twoja matka zmienia się w wampira. Tylko tyle
miałem do powiedzenia.
– Ale…
Rozłączył
się, a przynajmniej tak mu się wydawało. To i tak nie miało
znaczenia, skoro chwilę później usłyszał trzask, kiedy jednak zbyt mocno
ścisnął telefon, zamieniając go w całkowicie bezużyteczną kupkę złomu.
Zniecierpliwionym ruchem odrzucił zniszczone urządzenie na bok, po czym już
tylko stał, opierając się plecami o ścianę i obojętnie wpatrując w wyniszczony
dach starej stajni.
Pustka,
którą poczuł, nie była niczym nowym. Próbował wręcz uczepić się tego stanu, raz
po raz powtarzając sobie to, co uspokoiło go wcześniej: że Beatrycze żyła. Teraz
miała być inna, ale najważniejsze pozostawało to, że Ciemność nadal jej nie
dorwała.
Prosiła, żebym nie pozwolił jej zabrać,
pomyślał, prostując się i chcąc nie chcąc wychodząc na zewnątrz. Więc nie zamierzam.
Z wolna
ruszył z powrotem ku domowi. Nie chciał zostawiać jej na dłużej, niż było
to konieczne, zwłaszcza że teraz wciąż była bezbronna. Wciąż miał złe
przeczucia co do tego, co się wydarzyło. Podejrzewał, że to nic dziwnego,
zresztą tak jak i przewrażliwienie, które odczuwał, ale wolał nie
sprawdzać ile w tych przypuszczeniach prawdy. Wciąż istniało dość możliwości, by wszystko jednak poszło
nie tak, więc tym bardziej musiał zachować czujność.
Zacisnął
usta, kiedy jego uszu znów dobiegł krzyk – przytłumiony, zupełnie jakby Trycze
mimo wszystko próbowała się powstrzymywać. Ta świadomość zraniła go bardziej
niż jej błagania, zwłaszcza że wiedział, że starała się dla niego. Nie powinna,
bo zdecydowanie na to nie zasłużył, ale nie sądził, by udało mu się przekonać
ją, by odpuściła. Nie, skoro okazała się na tyle uparta, by dotrzeć aż tutaj.
Teraz z kolei
nie pozostało mu nic innego, jak tylko czuwać i czekać, aż ich wspólne
piekło dobiegnie końca.
Fantastycznie.

Elena
Przystanęła w progu,
zakładając ramiona na piersi. Jej brwi z wolna powędrowały ku górze, kiedy
usłyszała przekleństwo. W innym wypadku to nie zrobiłoby dla niej żadnego
wrażenia, gdyby nie jeden szczegół: tata nigdy nie przeklinał. Przynajmniej nie
przy niej; zapamiętałaby, bo to tak bardzo do niego nie pasowało, jak i przesadna
powaga do Aldero.
Skrzywiła
się, zaskoczona emocjami, które nagle poczuła. Rafael już wcześniej wspominał
jej, że on i jego podobni byli wrażliwi na te najbardziej skrajne uczucia.
Najwyraźniej kogoś takiego jak ona to również dotyczyło, bo aż nazbyt wyraźnie
czuła całą tę trudną do opisania mieszankę – szok, niepokój, niedowierzanie… To
wszystko sprawiło, że na dłuższą chwilę zamarła w bezruchu, co najmniej
oszołomiona.
– Co się
stało?
Mama
dosłownie wyjęła jej to pytanie z ust. Elena drgnęła, po czym obejrzała
się za siebie, czując chłodne dłonie, które wylądowały na jej ramionach.
Pozwoliła, żeby wampirzyca ją objęła, jednocześnie z powątpiewaniem
przypatrując się Carlisle’owi. Podejrzewała, że chodziło o Beatrycze,
zwłaszcza że to jej zniknięcie niepokoiło wampira najbardziej, ale…
– Dzwonił
Lawrence – wyjaśnił, a Elena westchnęła. Tak, to też wiele wyjaśniało. –
Są razem.
– Całe
szczęście – odetchnęła Esme. Puściła córkę i – wcześniej ją wyminąwszy – w pośpiechu
podeszła do męża. – Ale chodzi o coś więcej, prawda? Jesteś zdenerwowany –
zauważyła, nie kryjąc zmartwienia.
– Powiedział,
że Beatrycze zmienia się w wampira.
Elena
zesztywniała, co najmniej zaskoczona. Spodziewała się wielu rzeczy, ale na
pewno nie tego. I chociaż po wszystkim, co sama przeszła, perspektywa
przemiany nie wydawała się niczym wielkim, coś w tej informacji mimo
wszystko wytrąciło ją z równowagi.
– Mam
powiedzieć pozostałym, żeby się nie wysilali? – zapytała z wahaniem, nagle
niepewna, co powinna zrobić z rękami. Zaczęła nerwowo bawić się końcówkami
włosów, próbując znaleźć sobie jakiekolwiek zajęcie. – No i… Co jeszcze mówił
L? Bo to, że nie był za miły, zdążyłam zauważyć.
Poczuła na
sobie spojrzenia rodziców, więc wzruszyła ramionami, bynajmniej nie zamierzając
rozwodzić się nad tym, na ile dobrze zdążyła poznać Lawrence’a. Wiedzieli, że
spędziła z nim dość czasu, by pewne rzeczy były dla niej oczywiste. To, że
zwracała się do niego po imieniu, również takie było, zwłaszcza że w innym
wypadku najpewniej zrobiłby jej krzywdę.
– Gdybyś
była taka dobra… – Carlisle urwał, po czym energicznie potrząsnął głową. – Albo
nie. Lepiej chodź tutaj.
Uniosła
brwi w odpowiedzi na tę prośbę, ale nie skomentowała tego nawet słowem. W zamian
podeszła bliżej, pozwalając, żeby jak gdyby nigdy nic ją objął, stanowczo
przygarniając do siebie. Nigdy nie była zbyt wylewna, a w normalnym
wypadku najpewniej uciekłaby przy pierwszej możliwej okazji, ale tym razem
wszystko było inne. To, że od jej powrotu rodzice bardziej niż zazwyczaj
pragnęli jej bliskości, wydawało się naturalne, zwłaszcza że sama również tego
potrzebowała. Co prawda w większości wypadków nie chciała tego przyznać,
ale mimo wszystko tak było.
– Lawrence
uważa, że to nie jego wina. To, że Beatrycze… – Carlisle po raz kolejny
zamilkł, wyraźnie mając problem z zebraniem myśli. – Nie wiem, co o tym
sądzić.
– Nie
skrzywdziłby jej – stwierdziła z przekonaniem Elena.
Wyprostowała
się przy pierwszej możliwej okazji, ale nie próbowała osuwać. Teraz dodatkowo
dotyk lodowatych ramion był jej obojętny.
– Wiem o tym…
A przynajmniej chciałbym w to wierzyć – przyznał cicho doktor,
starannie dobierając słowa. – Ale i tak…
–
Przynajmniej żyje, prawda? – zauważyła przytomnie.
Podejrzewała,
że to dość marne pocieszenie, ale na początek musiało wystarczyć. W jej
przypadku w końcu tak było, przynajmniej z ich perspektywy. To, że
jakkolwiek zmieniła się po powrocie do życia, nie miało dla nich znaczenia.
–
Oczywiście, że tak – podchwyciła natychmiast mama. – Będzie w porządku,
zwłaszcza że Beatrycze się znalazła. Gdzie oni są? – zapytała, a przez twarz
Carlisle’a przemknął cień.
– W Chianni
– wyjaśnił, nie kryjąc niepokoju.
Na kilka
sekund zapanowała cisza.
– Że co? – Elena
spojrzała na niego z powątpiewaniem.
– Tylko
tyle mi powiedział – podjął i w tamtej chwili w pełni
zrozumiała, dlaczego był taki podenerwowany. – O ile mi wiadomo, tam mieszkali
Licavoli. Gabriel zabrał kiedyś Nessie do ich starego domu, ale i tak nie rozumiem,
co mieliby tam robić. We Włoszech – dodał, a potem jego oczy rozszerzyły
się nieznacznie, kiedy uświadomił sobie coś istotnego. – Volterra jest
zdecydowanie zbyt blisko.
– Super –
wyrwało się Elenie. – L. prowokujący Volturi.
Pożałowała,
że to powiedziała, ledwo tylko uprzytomniła sobie znaczenie własnych słów.
Poczuła na sobie ostrzegawcze spojrzenie mamy, nim jednak zdążyła zdecydować,
czy powinna przeprosić, Carlisle odezwał się ponownie
– Właśnie
to mnie martwi. I nie mam pojęcia, co z tym zrobić, ale czuję, że
powinienem tam pojechać – przyznał, nagle zaczynając niespokojnie krążyć. – Wiem,
że to zły moment, zwłaszcza po tym, co spotkało Allegrę… No i jest jeszcze
Nessie – powiedział z wahaniem – ale nie zamierzam kolejnych dwóch dni na
jakiekolwiek informacje. I to w szczególności od Lawrence’a.
– Wyjazd do
Włoch? – zapytała zaskoczona Esme. – Ale…
– Nie mam
pojęcia, co zrobi Lawrence z młodą wampirzycą. Zwłaszcza z… Cóż, Beatrycze.
– Na krótką chwilę zamilkł, próbując zebrać myśli. – Spróbuję porozmawiać z Gabrielem
albo Laylą. Mamy trochę czasu – dodał, chociaż nie brzmiał na przekonanego. –
Mnie też się to nie podoba.
W zasadzie
brzmiało to jak niedopowiedzenie stulecia, ale Elena zdecydowała się tego nie
komentować. Teraz przynajmniej nie klął, przynajmniej próbując zachować resztki
typowego dla siebie spokoju. Dawno nie widziała go aż tak wytrąconego z równowagi,
co ją martwiło, uświadamiając, że sprawy miały się o wiele gorzej, niż
sądziła. Wystarczyło, że wcześniej zamartwiał się Renesmee i tym, co wydarzyło
się w siedzibie łowców. Po zniknięciu Beatrycze było już tylko gorzej,
nawet jeśli – przynajmniej tymczasowo – nikt więcej nie zginął.
Na razie.
Coś w tej
myśli przyprawiło ją o dreszcze, zresztą jak i wzmianka o Volturi.
Mimowolnie pomyślała o Jane, na samo wspomnienie czując, że zaczyna jej
się robić gorąco. Bezwiednie zacisnęła dłonie w pięści, niemalże czując w koniuszkach
palców nieprzyjemne mrowienie. Może gdyby nie zawahała się, kiedy trzymała w rękach
miecz i zaatakowała wampirzycę wystarczająco szybko…
– Elena?
Drgnęła,
skutecznie wyrwana z zamyślenia. W roztargnieniu spojrzała na mamę, próbując
wysilić się na choćby po części pocieszający uśmiech.
– Dam reszcie
znać, żeby nie tracili czasu na bieganie po lesie – wyrzuciła z siebie na
wydechu, próbując brzmieć na spokojną. Mimo wszystko kłamanie wciąż przychodziło
jej zadziwiająco łatwo. – Ale będzie w porządku. Cokolwiek by się nie
działo, Lawrence nigdy nie skrzywdziłby Beatrycze.
Tego
jednego była pewna, chociaż wiedziała, że tata miał wątpliwości. Z drugiej
strony, może po prostu wszystko wynikało z tego, że chodziło o jego
rodziców. Mogła jedynie zgadywać, co to znaczyło nagle odkryć, że ojciec żyje i jest
dość nieprzewidywalnym, irytującym nieśmiertelnym, a nigdy wcześniej niewidziana
na oczy matka… Cóż, jakimś cudem została wskrzeszona – z tym, że ni cholery
nie pamiętała własnego męża i faktu posiadania dziecka.
I właśnie dlatego z rodziną to tylko na
zdjęciach.
– Tylko nie
odchodź za daleko – usłyszała zatroskany głos Esme. – Proszę, Eleno.
Westchnęła,
po czym machnęła ręką, chcąc dać mamie znać, że ją słyszała. Przez moment miała
ochotę wywrócić oczami, ale czuła, że to nie byłoby uczciwe. Mieli powody, żeby
się przejmować – i to zwłaszcza po wszystkim, co miało miejsce.
Na zewnątrz
zdążyło zrobić się już jasno, chociaż ciężkie chmury jak zwykle zasnuwały niebo,
grożąc opadami śniegu. Elena skrzywiła się, mimowolnie mrużąc oczy i woląc
trzymać się w cieniu. Już wiedziała, że nie spalała się na słońcu, ale te obawy
mimo wszystko gdzieś w niej były, nieustannie dając jej się we znaki. O wiele
lepiej czuła się nocą, a przynajmniej tak było do tej pory, kiedy mogła znaleźć
ukojenie w znajomych ramionach, które…
Przestań, nakazała sobie stanowczo.
Przystanęła
na schodach przed drzwiami wejściowymi, nerwowo obracając w dłoniach komórkę.
W pośpiechu wystukała treść SMS-a, który ostatecznie wysłała na numer Rose.
Edward i Bella siedzieli przy Nessie, a przynajmniej tyle wiedziała od
ojca, bynajmniej niezaskoczona tym, że woleli być przy córce. Reszta jej
przybranego rodzeństwa patrolowała okolicę, jednocześnie rozglądając się za
Beatrycze, chociaż po kilku pierwszych godzinach stało się jasne, że
znalezienie kobiety wcale nie było takie proste. Nic dziwnego, skoro jakimś
cudem znalazła się aż we Włoszech, na dodatek w towarzystwie Lawrence’a
Dziewczyna zacisnęła
usta, coraz bardziej podenerwowana. Teraz mogła sobie na to pozwolić, zwłaszcza
że nikt jej nie widział. Z powątpiewaniem spojrzała na majaczącą kilka
metrów dalej linię lasu, chociaż właściwie nie skupiała się na żadnym konkretnym
miejscu. Próbowała się wyciszyć i przekonać samą siebie, że wszystko w istocie
miało być w porządku, ale to okazało się o wiele trudniejsze, niż
mogłaby sobie tego życzyć.
Co znowu
się działo? I dlaczego to całe Chainni? Nie miała pojęcia, co o tym
sądzić, zwłaszcza po tym, co wcześniej powiedziała Beatrycze. Jej myśli jak na zawołanie
powędrowały ku Ciemności i zagrożenia, które mógł stanowić ojciec Rafaela.
To, że jej własny mąż nie zamierzał pomóc w ochronie rodziny, do której na
własne życzenie dołączył, dręczyło ją w równym stopniu, co i świadomość
tego, co wydarzyło się później
Szlag. Mira
mogła mówić sobie, co tylko chciała, ale…
– Wszystko
gra, kuzyneczko?
Aż
podskoczyła, słysząc tuż obok siebie głos Aldero. Pojawił się znikąd, nagle jak
gdyby nigdy nic materializując tuż obok niej. Zaklęła pod nosem, po czym pod
wpływem impulsu skoczyła ku niego, machinalnie próbując mu przyłożyć. W porę
odskoczył, wyrzucając obie ręce ku górze w poddańczym geście.
– Nie strasz
mnie tak! – wycedziła przez zaciśnięte zęby. Czuła, że palą ją policzki,
zwłaszcza że wampir spojrzał na nią z rozbawieniem.
– Sorry – zreflektował się pośpiesznie. –
Myślałem, że mnie usłyszałaś. Zwłaszcza teraz.
Zacisnęła
usta, powstrzymując się od powiedzenia mu tego, co naprawdę sądziła.
Powstrzymało ją przede wszystkim to, że mimo błąkającego się na ustach uśmiechu
wyglądał na zmęczonego. Mogła zgonić to na godzinę, tym bardziej że – w przeciwieństwie
do niej – Aldero miał prawo obawiać się światła dnia, ale wiedziała, że chodzi o coś
więcej.
– W porządku.
– Spojrzała na niego z wahaniem, nagle zmieszana. Przez krótką chwilę
milczała, gorączkowo szukając odpowiednich słów. – Wiem, co się stało. Znaczy… o Allegrze
– wyjaśniła, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że to mimo wszystko brzmiało
beznadziejnie. – Przykro mi.
– Dzięki.
Jego ton
jasno dał jej do zrozumienia, że lepiej będzie się wycofać. Zwłaszcza w przypadku
Aldero nie miała pewności, w jaki sposób powinna zachować się w takiej
sytuacji. To, że miałaby go pocieszać, wydawało się dziwne – nie, skoro zwykle
to on robił wszystko, byleby poprawić wszystkim wokół nastrój. Inna sprawa, że
do tej pory nie potrafiła jednoznacznie stwierdzić, co takiego między nimi było,
nawet jeśli teoretycznie doszli do porozumienia.
Przez kilka
następnych sekund trwali w ciszy, ale to mimo wszystko było jej na rękę.
Nie spieszyła się z powrotem do domu, tym bardziej że jakoś nie miała
wątpliwości, że atmosfera wciąż była napięta. Z dwojga złego o wiele
prościej było przesiadywać z Aldero, nawet jeśli to sprowadzało się do wspólnego
milczenia. Taki stan wydawał się bezpieczny, a przynajmniej Elena próbowała
w to uwierzyć.
– Dimitr
jest w mieście, wiesz? Nawet lepiej, bo najlepiej sobie poradzi z mamą.
– Chłopak zamilkł, nagle zaczynając się wahać – Tak swoją drogą, nigdzie nie wdziałem
Cammy’ego. Podejrzewam, że… Cóż, dalej nie wie, co się stało.
– Cameron
zniknął? – zapytała z powątpiewaniem.
Aldero jedynie
wzruszył ramionami.
– A ja
wiem? Dorosły jest – zauważył przytomnie. – Nie muszę go niańczyć. No i jest
tak, jak powiedziałem wujkowi Rufusowi: nie padniemy trupem, jeśli nie będziemy
trzymać się razem – mruknął, ale – Elena mogła się o to założyć – mimo
wszystko się przejmował.
– No i co
teraz?
Kuzyn nie
odpowiedział od razu, przez kilka sekund z powątpiewaniem spoglądając w jakiś
bliżej nieokreślony punkt przestrzeni. Dopiero później spojrzał na nią, zupełnie
jakby nagle przypomniał sobie, że są razem i że wypadałoby w końcu
odpowiedzieć.
– Nie wiem.
Ale podejrzewam, że wracamy do Miasta Nocy, przynajmniej na razie. – Zamilkł,
po czym uciekł wzrokiem gdzieś w bok. – Przynajmniej o czasu, aż mama
uporządkuje sprawy związane z Allegrą. No wiesz, pogrzeb i tak dalej…
– No tak –
przyznała, po czym skrzywiła się, czując nieprzyjemny ucisk w gardle.
Zamrugała kilkukrotnie, z zaskoczeniem przekonując się, że zaczęły piec ją
oczy. – Mogłabym… pójść z tobą. Czy coś – dodała, zanim zdążyła ugryźć się
w język. – Sam wiesz, na pogrzeb. O ile być tego potrzebował.
– Chcesz,
żebym wziął cię jako osobę towarzyszącą na pogrzeb? – zapytał z powątpiewaniem.
Elena
założyła ramiona na piersiach. W milczeniu spojrzała na kuzyna, mimo
wszystko unikając spoglądania mu w oczy.
– A to
ma sens?
– Nie mam
pojęcia – stwierdził z rozbrajającą szczerością. – Ale dzięki. Od razu mi
lepiej.
Nie miała
pewności czy powinna mu wierzyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz