Elizabeth
Nigdy wcześniej nie
doświadczyła czegoś takiego. Miała wrażenie, że płonie, zupełnie jakby ktoś
nagle wrzucił jej ciało do zbiornika z kwasem. W tamtej chwili z równym
powodzeniem mogłaby znaleźć się w samym środku szalejącego pożaru, a pewnie
i tak by tego nie zauważyła. W tamtej chwili cały jej świat
wypełniało wyłącznie nieopisane cierpienie, zaś Liz mogła co najwyżej krzyczeć,
szarpać się i modlić w duchu o to, żeby ktoś ją zabił.
Dopiero
później zrozumiała, że nie jest sama. Głos Damiena był odległy, ale rozpoznała
go bez trudu, nawet w tym szaleństwie będąc w stanie bez trudu wyczuć
jego obecność. Wiedziała, że ją trzymał, powtarzał coś kojącym tonem i delikatnie
kołysał, próbując uspokoić. I chociaż nie sądziła, że to w ogóle
możliwe, jakimś cudem to działało, a Liz miała wrażenie, że wypełniający
jej ogień żyły nieznacznie się cofa, zupełnie jakby nagle napotkał opór. Od
Damiena też biło ciepłe, ale zupełnie inne, bardziej łagodne – prawie jak
muśnięcie promieni słonecznych na odsłoniętej skórze. Wtedy przypomniała sobie,
że przecież był uzdrowicielem, w tamtej chwili dzieląc się z nią
czymś, co może i nie miało prawa zadziałać, ale…
Słyszała
jeszcze jeden głos, choć nie od razu uprzytomniła sobie, że to Edward. On
brzmiał na spokojnego, w przeciwieństwie do Damiena, który zachowywał się
raczej jak zrozpaczony desperat, załamując nad nią ręce, choć zdecydowanie
sobie na to nie zasłużyła. W jakimś stopniu o tym wiedziała, jednak
myśl o tym była gdzieś daleko, zepchnięta na krawędź jej świadomości. Sama
Elizabeth balansowała gdzieś na granicy cierpienia i utraty przytomności,
mimo pragnienia, by zapaść się w pustkę, wciąż pozostając wręcz boleśnie
związana z rzeczywistością.
A potem w pełni
dotarło do niej, dokąd to wszystko zmierza i już nie panowała ani nad
własnym ciałem, ani nad błaganiami, które padały z jej ust.
Jak przez
mgłę pamiętała to, co działo się wokół niej. Na pewno płakała, przerażona
perspektywą tego, co miało się wydarzyć. Ukąszenie przez Jasona oznaczało
jedno: całe dni nieopisanego wręcz cierpienia, zwieńczone przeistoczeniem się w kogoś
takiego jak on. Miała zostać wampirem, a więc istotą, która tak bardzo ją
przerażała. Nie była w stanie opisać tego, co w tamtej chwili czuła –
tego strachu, który stopniowo przesłaniał wszystko inne. Prędzej miała popaść w obłęd,
niż przyjąć do wiadomości to, co w rzeczywistości ją czekało.
Jeśli Bóg
faktycznie istniał, w tamtej chwili po prostu ją opuścił.
Nie była w stanie
zliczyć, jak wiele razy zastanawiała się nad tym, co stanie się, kiedy Jason w końcu
ją dopadnie. Wyobrażała to sobie, śniła o tym i stopniowo popadała w paranoję,
stopniowo odsuwając od Damiena i każdego, kto chciał jej pomóc. Nie
brzydziła się wampirów – to byłoby kłamstwo, zwłaszcza że Licavoli i Cullenowie
przecież ją chronili, a już na pewno nie byli potworami – ale sam nie
zniosłaby przemiany. Ba! Mdliło ją na samą myśl o takiej możliwości, z kolei
teraz…
Chciała
umrzeć.
Słodki
Jezu, jeśli miała skończyć jak szalejący, spragniony cudzej krwi cień samej
siebie, to wolała już, by ktoś ukrócił całe jej cierpienie i pozwolił jej
odejść w spokoju.
Nie miała
pewności, jak wiele razy błagała Damiena, żeby to zrobił. Gdyby miała już komuś
zaufać, to zdecydowanie jemu. Nie obchodziło ją to, czy bolało, zwłaszcza że i tak
doświadczała tak nieopisanego bólu, że ledwo była w stanie myśleć.
Płonęła, niemalże będąc w stanie wyobrazić sobie pochłaniający jej ciało
ogień. Kto wie, może to było piekło, a przynajmniej jego przedsionek, bo
prawdziwe katusze czekały ją dopiero później, gdyby jednak przeistoczyła się do
końca. Kolejne sekundy ciągnęły się w nieskończoność, zlewając w jedno
– nieskończoną spiralę cierpienia, jej krzyków i narastającego z każdą
kolejną sekundą przerażenia.
Gdyby tylko
posłuchał i to zrobił. Tak po prostu, póki…
Ale ból wciąż
nie ustępował, a Liz czuła się tak żywa, jak tylko było to możliwe.
Damien
wciąż klęczał tuż obok, trzymając ją w swoich objęciach. W jakiś
pokrętny sposób ta bliskość czyniła wszystko łatwiejszym, tak jak i przenikająca
przez jej ciało uzdrawiająca energia. Niemalże czuła desperację obejmującego ją
chłopaka, jego bliskość i kojący dotyk, który może nie był w stanie
znieczulić jej całkowicie, ale z pewnością działał. Kiedy chwilę później
uświadomiła sobie, że Damien nie tylko próbował powstrzymać jad, ale wręcz
przejął na siebie część cierpienia, zamarła, już tylko wpatrując się w niego
z niedowierzaniem. Chciała zaprotestować, ale głos ugrzązł jej w gardle.
Zaraz po
tym doświadczyła czegoś, czego nie pojmowała i co w znacznym stopniu
przysłoniło wszystko inne.
Nigdy
wcześniej nie była aż do tego stopnia świadoma obecności innej osoby. Poczuła
go całą sobą, nie tylko ciałem, ale… przede wszystkim duszą, o ile ta
faktycznie istniała. W jednej chwili stali się jednością, jednym
organizmem, bliżsi sobie bardziej niż jakiekolwiek inne istoty na ziemi. Liz aż
zachłystnęła się powietrzem, kiedy uderzyła w nią pełnia wypełniających
Damiena emocji. Czuła jego strach, troskę, a do tego wszystkiego…
Och, miłość. Tylko miłość.
Zadrżała,
przez krótką chwilę mając wrażenie, że obok niej jest ktoś jeszcze. Niemalże
słyszała łagodny kobiecy głos i cichy śmiech, zupełnie jakby ktoś siedział
tuż obok niej, szepcąc bezpośrednio do ucha.
Liz
zadrżała, gotowa przysiąc, że to wyłącznie wytwór jej wyobraźni. Najpewniej tak
było, bo kobieta nie odezwała się więcej – przynajmniej nie ta, bo gdzieś jakby
z oddali doszły ją znajome głosy Alessi i Claire. Sęk w tym, że
żadna z nich zdecydowanie nie mówiła o miłości; tego jednego
Elizabeth była pewna, choć nie miała pojęcia, skąd to wie.
To i tak
nie miało znaczenia. W tamtej chwili liczył się wyłącznie Damien,
wypełniające ją uczucie i ta jego determinacja, żeby ją ocalić. „Nie
odchodź ode mnie” – wydawał się wołać całą sobą i to wystarczyło, by
dosłownie rozbić duszę Liz, wzbudzając w niej tak silne poczucie winy, że
ledwo mogła oddychać. Co prawda równie winny mógł być wciąż porażający jej
ciało ból, ale o tym próbowała nie myśleć.
Nie
zasłużyła sobie na kogoś takiego. Odsunęła się od niego, pogrążając w żalu,
a jednak wciąż tutaj był, darząc uczuciem tak głębokim, że wręcz nie
potrafiła tego opisać. Kolejny raz siedział przy niej, próbując chronić przed
cierpieniem i dzieląc z nią ten ból. Po prostu był, chociaż doskonale
zrozumiałaby, gdyby zrezygnował z niej z chwilą, w której sama zdecydowała
się odpuścić. Była taka głupia, podczas gdy Damien…
To nie
powinno wyglądać w ten sposób.
Zwłaszcza
on nigdy nie powinien znaleźć się w takiej sytuacji, zmuszony cierpieć w imię
miłości, na którą tak naprawdę nie zasłużyła.
„Dlaczego?”
– cisnęło jej się na ustach, ale nie wypowiedziała tego pytania na głos. Czuła,
że i tak nie byłby w stanie odpowiedzieć, zwłaszcza że miłość tak
naprawdę była nielogiczna. W tamtej chwili Liz ostatecznie doszła do
wniosku, że dłużej nie chce uciekać, w zamian w pełni poddając się
temu uczuciu. Poczucie bliskości przestało ją przerażać, nagle stając czymś w pełni
normalnym i niemalże pożądanym. To były ich wspólne uczucia, nawet pomimo
tego, że mieszały się z bólem, wywołanym przez wciąż krążący w jej
żyłach jad.
W tamtej
chwili pomyślała, że dla niego mogłaby to jednak zaakceptować. Jeśli jednak
miała się przemienić…
To wciąż ją
przerażało, ale przy Damienie może jednak byłaby w stanie się w tym
wszystkim odnaleźć.
Zacisnęła
powieki, bojąc się choćby poruszyć, a tym bardziej spróbować rozejrzeć.
Strach zszedł gdzieś na dalszy plan, wyparty przez całą mieszankę innych,
wspólnie odczuwanych emocji. Liz uczepiła się ich całą sobą, traktując niemalże
jak kotwicę – jedyne, co pozwalało jej utrzymać się przy zdrowych zmysłach.
Czerpała z poczucia bezpieczeństwa, tej miłości i rozchodzącej się po
jej ciele uzdrawiającej energii. Chciała wierzyć, że w ten sposób wszystko
ułatwia, zwłaszcza że Damien doskonale wiedział, co działo się w jej
głowie. Próbowała ignorować ból, chcąc przynajmniej po części o nim
zapomnieć i zaoszczędzić im większego cierpienia.
Kolejne
sekundy mijały, choć czas równie dobrze mógłby stanąć w miejscu. Liz miała
wrażenie, że dryfuje w ciemnościach, ale to nie było aż takie złe, jak
mogłoby się wydawać. Nie, skoro czuła, że gdzieś w pobliżu znajduje się
światło – łagodny blask bijącej od Damiena mocy. Przy nim była bezpieczna, w pełni
ufając temu, że sama obecność chłopaka wystarczy, by ochronić ją od
niebezpieczeństwem. Miała wręcz wrażenie, że dotychczas niewyobrażalny ból z wolna
ustępuje, usuwając się gdzieś na dalszy plan – przytłumiony i w gruncie
rzeczy mało istotne. Już nie krzyczała; może nawet się nie bała, chociaż lęk
wydawał się czymś w pełni naturalnym w obecnej sytuacji. Gdyby jednak
czuła niepokój, to byłoby w pełni zrozumiałe, jednak Liz nie chciała sobie
pozwolić nawet na to.
Tylko miłość, pomyślała i to wydało
jej się właściwe. Przez krótką chwilę niemalże znów słyszała ten ciepły,
kobiecy śmiech – pełen aprobaty, zupełnie jakby śmiejąca się istota pochwalała
wnioski, które w końcu wyciągnęła Elizabeth.
To było
tak, jakby po długich tygodniach błądzenia i zapędzania się w ciemność,
w końcu odnalazła jakże upragnione ukojenie.
Ta myśl ją
uspokoiła, będąc niczym światełko w tunelu. Cokolwiek się działo,
przestało ją przerażać. Po prostu się temu poddawała, tak jak wcześniej
zaakceptowała tę wspólną bliskość i myśl o tym, że być może jednak
czekała ją nieśmiertelność. Skupiała się na Damienie, jego dotyku, wzajemnej
bliskości i…
Ból
ustępował powoli, cofając się niemalże jak morska fala. W pewnym momencie
po prostu zniknął, ale prawie tego nie zarejestrowała, nie mając odwagi
poruszyć się i sprawdzić, czy to faktycznie mogłoby być aż takie proste.
Czy minęły trzy dni? Nie sądziła, zwłaszcza że wciąż czuła obejmujące ją
ramiona. Słyszała głosy, ale te dochodziły do niej jakby z oddali, Liz
zresztą była gotowa przysiąc, że nawet w takim stanie nie straciłaby
poczucia czasu aż do tego stopnia. Czuła, że wydarzyło się coś ważnego, ale nie
potrafiła tego nazwać, wciąż oszołomiona i niepewna tego, co działo się
wokół niej.
Serce w jej
piersi trzepotało się rozpaczliwie, bijąc równie mocno, co i do tej pory.
Ciepła krew krążyła w żyłach, równie obecna, co i resztki
uzdrawiającej energii. Wciąż czuła działanie mocy, ale to stopniowo ustępowało,
z wolna gasnąć, prawie jak z wolna wypalające się ognisko. Jakaś
resztka wciąż tliła się gdzieś tam, chociaż…
– Damien! O bogini,
Damien!
Spanikowany
głos Alessi podziałał na nią niemalże jak kubeł lodowatej wody. Natychmiast
otworzyła oczy, mimo wykończenia znajdując w sobie dość siły, żeby
spróbować usiąść – a potem na powrót wylądowała na posadzce, przygnieciona
przez ciało, kiedy wciąż obejmujący ją Damien tak po prostu osunął się na
ziemię. Zamarła w bezruchu, oddychając szybko i płytko, kiedy strach
na powrót ścisnął ją na gardło.
– Damien…?
– szepnęła słabym głosem.
Przez
krótką chwilę niemalże była w stanie uwierzyć, że wydarzyło się coś
naprawdę złego – i że on jest marny. Sęk w tym, że stanowczo
zaprzeczała takiej możliwości, a kiedy skupiła się, wyczuła, że oddychał.
Co więcej, wciąż odbierała jego bliskość, co prawda nie aż tak intensywnie, jak
chwilę wcześniej, ale jednak. Czuła go tak intensywnie, jakby w istocie
stał się jej częścią, chociaż nie sądziła, że to w ogóle możliwe.
– … nie
jest – doszedł ją jakby z oddali głos Edwarda. Natychmiast skoncentrowała
się na jego słowach, zwłaszcza że nade wszystko chciała w nie uwierzyć. –
Tylko zemdlał, ale… Liz, słyszysz mnie? – zapytał nagle i zabrzmiał przy
tym na co najmniej zszokowanego.
Ledwo
nadążała za tym, co działo się wokół niej. Nie od razu zarejestrowała to, kto
pomógł jej usiąść. Z opóźnieniem uświadomiła sobie, że nie byli z Damienem
sami, a wokół nich zebrał się cały wianuszek dodatkowych osób. Alessia
siedziała tuż obok brata, oddychając szybko i płytko, a przy tym
zaciskając palce na jego ramieniu. Liz uświadomiła sobie, że również używała
mocy i nagle pojęła, że przez cały ten czas wspierali ją oboje –
Uzdrowiciel i jego siostra – oddając jej to, czego mogłaby potrzebować, by
poczuć się choć odrobinę lepiej.
W tamtej
chwili Ali wyglądała co najmniej źle, śmiertelnie blada i drżąca.
Elizabeth pomyślała nawet, że dziewczyna również wyglądała na bliską omdlenia,
utrzymując się w pionie wyłącznie dzięki podtrzymującemu ją Edwardowi.
– Jak się
czujesz? – Nie była w stanie stwierdzić czy wampir zwracał się do niej,
czy może do wnuczki. – Co…?
Urwał,
kiedy wszyscy usłyszeli cichy, nieco przytłumiony jęk. Liz zareagowała w tym
samym momencie, co i Alessia, błyskawicznie przesuwając się bliżej
próbującego podnieść się z ziemi, wyraźnie zdezorientowanego Uzdrowiciela.
– Damien! –
wyrwało się Ali. Natychmiast chwyciła go pod ramię i nagle trudno było
stwierdzić, które podtrzymywało które. – Słodka bogini… Dobrze się czujesz? Co
ci jest i…? – wyrzuciła z siebie na wydechu, ale chłopak jedynie
potrząsnął głową.
– D-dojdę
do siebie… – wymamrotał, a potem w pośpiechu poderwał się do pionu.
Czekoladowe
oczy jak na zawołanie skupiły się na Liz. Chwilę później już wszyscy się na
niej skupili, ale praktycznie nie zwróciła na to uwagi. Dla niej liczyła się
tylko jedna osoba, zwłaszcza że wciąż czuła go równie intensywnie, jak jeszcze
chwilę wcześniej, kiedy niemalże stanowili jedność.
– To… To
więź – usłyszała niepewny głos Edwarda. To, że mógłby zareagować na jej myśli,
nie wydało jej się aż tak dziwne, jak mogłaby przypuszczać. – Tak mi się
wydaje, ale…
–
Elizabeth!
Głos Niny
na krótką chwilę ją zdekoncentrował, zwłaszcza że brzmiał zupełnie inaczej niż
do tej pory. Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek widziała babcie aż tak
przerażoną, a tym bardziej zapłakaną. Nagle znalazła się w jej
objęciach i po prostu pozwoliła na to, mimochodem zauważając, że nie miała
ochoty na zatopienie zębów w odsłoniętej szyi kobiety.
Żyję… Ja… żyję, uświadomiła sobie, ale
to wciąż do niej nie docierało. Serce wciąż tłukło jej się w piersiach, w ramach
potwierdzenia tego stanu waląc tak szybko i mocno, że ledwo mogła
oddychać. Nic z tego, co się wydarzyło, nie miało sensu, a jednak…
– Ach…
Dezorientacja
i chwilowa euforia zniknęły, wyparte przez znajomy już strach. Ciche
westchnienie wystarczyło, by poczuła się tak, jakby nagle wstrzyknięto jej
lodowatą wodę do krwiobiegu. Poruszając się trochę jak w transie,
poderwała głowę, spoglądając wprost na stojącą kilka metrów dalej postać.
Jason stał w głębi
sali, w milczeniu obserwując to, co się działo. Wciąż przypominał jej
anioła zniszczenia, zwłaszcza pośród wszystkich tych odłamków i tuż obok
makabrycznego stosu ciał. Rubinowe tęczówki wpatrywały się prosto w nią, początkowo
z niedowierzaniem, a później…
Z chwilą, w której
ich spojrzenia się spotkały, Jason przemieścił się, nagle ruszając w jej
stronę.
A potem
zamarł, kiedy przed nim dosłownie wyrosła ściana ognia.
Płomienie
wzięły się znikąd, strzelając ku górze i sięgając niemalże samego sufitu.
Puls Liz jak na zawołanie przyśpieszył, ona sama zaś poczuła się jeszcze
bardziej przerażona i zdezorientowana, zwłaszcza że ogień zniknął równie
nagle, co wcześniej się pojawił, nie pozostawiając po sobie choćby śladu. To nie
miało sensu, przynajmniej na pierwszy rzut oka, a jednak…
– Layla,
nie! – zaoponował ktoś i to wystarczyło, by wyrwać Liz z oszołomienia.
Natychmiast
spojrzała ku jednemu z wejść do sali, akurat w momencie, w którym
dwuskrzydłowe drzwi zamknęły się za świeżo przybyłą grupką osób. To właśnie
Layla przykuła jej uwagę jako pierwsza – blada, właściwie przelewająca się w ramionach
trzymającego ją na rękach mężczyzny. Wciąż wyciągała przed siebie rękę, gotowa
ponownie wezwać ogień, po chwili z cichym westchnieniem rozluźniając się i zamykając
oczy.
Więc jednak
tutaj była, dokładnie tak jak twierdziła przerażona stanem matki Claire.
Cokolwiek się wydarzyło, jak śmierć wyglądała właśnie z winy tego miejsca
i…
Nie, Liz
zdecydowanie wolała się nad tym nie zastanawiać.
Kątem oka
zauważyła, że Jason cofa się w popłochu. Może i chciał ją dorwać, ale
nawet on miał instynkt samozachowawczy – ten zaś w tamtej chwili
zdecydowanie kazał mu trzymać się z daleka od kogo, kto w każdej
chwili mógł go spopielić. Osłabiona czy nie, ciotka Damiena była niebezpieczna,
a skoro nawet w takiej sytuacji miała w sobie dość siły, by
próbować bronić bliskich…
– Lay, amore, odpocznij – wtrąciła niemalże
troskliwym głosem bardzo podobna do wampirzycy, jasnowłosa kobieta.
Liz
rozpoznała Allegrę, chociaż miała z nią do czynienia tak sporadycznie, że
nawet nie była pewna, czy dobrze zapamiętała jej imię. Jakkolwiek by jednak nie
było, w tamte chwili kobieta wyglądała na co najmniej rozeźloną, zwłaszcza
kiedy powiodła wzrokiem po sali, uświadamiając sobie ogrom zniszczeń. Oczy
Allegry na krótką chwilę spoczęły na stosie ciał i to wystarczyło, by
pobladła, jednocześnie unosząc drżącą dłoń do ust.
Kobieta z wolna
ruszyła przed siebie, uważnie przypatrując się zmarłym. Chyba szeptała coś
cicho, chociaż z odległości Liz i tak nie była w stanie
zrozumieć poszczególnych słów.
Gdzieś w sali
drzwi otworzyły się po raz kolejny. Zaraz po tym wszystko potoczyło się bardzo
szybko – tak, że Elizabeth w żaden sposób nie potrafiła w pełni
odtworzyć tego, co miało miejsce wkrótce potem.
Mimo
wszystko pamiętała grymas, który wykrzywił twarz Jasona, kiedy Nick pojawił się
w sali. Liz nawet miała ochotę zawołać ojca – ostrzec go jakoś i kazać
mu uciekać – ale ostatecznie tego nie zrobiła.
Nie miała
okazji.
Nick zamarł,
błyskawicznie omiatając wzrokiem pomieszczenie. Wyglądał na przerażonego i zdecydowanego
zarazem, mimo strachu wystarczająco świadom, by móc się bronić, gdyby zaszła
taka potrzeba. W tamtej chwili pierwszy raz dostrzegła to, jak bardzo był
podobny do Niny – ten rodzaj wewnętrznej siły i determinacji, która
umożliwiała jej babci przeżycie nawet spotkania z wampirem.
Chwilę
jeszcze wodził wzrokiem dookoła, coraz bardziej blady i przerażony, a potem
jego spojrzenie w końcu spoczęło na stosie ciał – a przede wszystkim
na stojącej tuż przed nim, wciąż szepcącej cicho Allegry. Kobieta nagle
drgnęła, po czym obejrzała się przez ramię i wtedy Liz zauważyła
spływające po jej policzkach łzy.
Dopiero w chwili,
w której salę wypełnił ogłuszający huk wystrzału, do Elizabeth dotarło, że
ojciec trzymał w rękach broń. To było niczym impuls – błyskawiczny ruch i strzał,
kiedy tak po prostu wycelował w Allegrę.
Ktoś
krzyknął – może nawet ona, bo wtedy jeszcze wierzyła, że jej protest może
cokolwiek zmienić – ale to już nie miało znaczenia. Wciąż dzwoniło jej w uszach,
a obraz na krótką chwilę rozmazał się, kiedy pociemniało jej przed oczami,
ale nawet to nie powstrzymało jej przed zarejestrowaniem momentu, w którym
drobne ciało tak po prostu osunęło się na posadzkę. To była chwila – ułamki
sekund, w zupełności wystarczające, by zmienić tak wiele. Wrażenie było
takie, jakby ktoś nagle przeciął sznurki przy marionetce albo wcisnął jakiś
przycisk. W tamtej chwili wszystko po raz kolejny się zmieniło, tak po
prostu, podczas gdy…
– Allegro!
Nie miała
pojęcia, do kogo należał wołający kobietę głos. Rozszerzonymi oczami wpatrywała
się w leżące na posadzce ciało, jakże niepasujące do stworzonej przez
Jasona kompozycji. Jasne włosy rozsypały się wokół twarzy, częściowo
przysłaniając twarz, ale Liz i tak dostrzegła parę błękitnych oczu, teraz
po prostu bezmyślnie wpatrujących się w przestrzeń. Widziała i niemalże
czuła krew, która powoli zbierała się na już i tak poznaczonej czerwienią
posadzce.
Zaraz po
tym w sali zapadła przenikliwa, ogłuszająca cisza.
Kolejka chętnych do linczu autorki zaczyna się tam ===>
OdpowiedzUsuńCo ja mogłabym napisać? Gdybym pisała tę scenę jakiś tydzień czy dwa temu, siedziałabym teraz zaryczana. A tak po prostu nie wiem jak się nazywam, chociaż przygotowywałam się do tego momentu naprawę długo. Zresztą już dawno dałam do zrozumienia na kogo padnie, prawda?
A jednak nigdy wcześniej nie czułam takich oporów przed pisaniem sceny czyjejkolwiek śmierci. Nawet nie wiem, co napisać, bo jestem dziwnie rozbita i słowa nie chcą sensownie się układać. O ironio...
Do tego wszystkiego na te sceny z Liz i Damienem czekałam od lat i na swój sposób nie wierzę, że dotarłam do tego momentu. Im dalej brnę w tę historię, tym bardziej szokuje mnie, kiedy docieram do kolejnych planowanych wątków, o kończeniu całych tomów nie wspominając.
Dziękuję za obecność. To dla mnie wiele znaczy, zwłaszcza przy historii, której oddałam całą siebie :)
Nessa.