26 kwietnia 2018

Trzysta dziewiętnaście

Elizabeth
Nigdy wcześniej nie doświadczyła czegoś takiego. Miała wrażenie, że płonie, zupełnie jakby ktoś nagle wrzucił jej ciało do zbiornika z kwasem. W tamtej chwili z równym powodzeniem mogłaby znaleźć się w samym środku szalejącego pożaru, a pewnie i tak by tego nie zauważyła. W tamtej chwili cały jej świat wypełniało wyłącznie nieopisane cierpienie, zaś Liz mogła co najwyżej krzyczeć, szarpać się i modlić w duchu o to, żeby ktoś ją zabił.
Dopiero później zrozumiała, że nie jest sama. Głos Damiena był odległy, ale rozpoznała go bez trudu, nawet w tym szaleństwie będąc w stanie bez trudu wyczuć jego obecność. Wiedziała, że ją trzymał, powtarzał coś kojącym tonem i delikatnie kołysał, próbując uspokoić. I chociaż nie sądziła, że to w ogóle możliwe, jakimś cudem to działało, a Liz miała wrażenie, że wypełniający jej ogień żyły nieznacznie się cofa, zupełnie jakby nagle napotkał opór. Od Damiena też biło ciepłe, ale zupełnie inne, bardziej łagodne – prawie jak muśnięcie promieni słonecznych na odsłoniętej skórze. Wtedy przypomniała sobie, że przecież był uzdrowicielem, w tamtej chwili dzieląc się z nią czymś, co może i nie miało prawa zadziałać, ale…
Słyszała jeszcze jeden głos, choć nie od razu uprzytomniła sobie, że to Edward. On brzmiał na spokojnego, w przeciwieństwie do Damiena, który zachowywał się raczej jak zrozpaczony desperat, załamując nad nią ręce, choć zdecydowanie sobie na to nie zasłużyła. W jakimś stopniu o tym wiedziała, jednak myśl o tym była gdzieś daleko, zepchnięta na krawędź jej świadomości. Sama Elizabeth balansowała gdzieś na granicy cierpienia i utraty przytomności, mimo pragnienia, by zapaść się w pustkę, wciąż pozostając wręcz boleśnie związana z rzeczywistością.
A potem w pełni dotarło do niej, dokąd to wszystko zmierza i już nie panowała ani nad własnym ciałem, ani nad błaganiami, które padały z jej ust.
Jak przez mgłę pamiętała to, co działo się wokół niej. Na pewno płakała, przerażona perspektywą tego, co miało się wydarzyć. Ukąszenie przez Jasona oznaczało jedno: całe dni nieopisanego wręcz cierpienia, zwieńczone przeistoczeniem się w kogoś takiego jak on. Miała zostać wampirem, a więc istotą, która tak bardzo ją przerażała. Nie była w stanie opisać tego, co w tamtej chwili czuła – tego strachu, który stopniowo przesłaniał wszystko inne. Prędzej miała popaść w obłęd, niż przyjąć do wiadomości to, co w rzeczywistości ją czekało.
Jeśli Bóg faktycznie istniał, w tamtej chwili po prostu ją opuścił.
Nie była w stanie zliczyć, jak wiele razy zastanawiała się nad tym, co stanie się, kiedy Jason w końcu ją dopadnie. Wyobrażała to sobie, śniła o tym i stopniowo popadała w paranoję, stopniowo odsuwając od Damiena i każdego, kto chciał jej pomóc. Nie brzydziła się wampirów – to byłoby kłamstwo, zwłaszcza że Licavoli i Cullenowie przecież ją chronili, a już na pewno nie byli potworami – ale sam nie zniosłaby przemiany. Ba! Mdliło ją na samą myśl o takiej możliwości, z kolei teraz…
Chciała umrzeć.
Słodki Jezu, jeśli miała skończyć jak szalejący, spragniony cudzej krwi cień samej siebie, to wolała już, by ktoś ukrócił całe jej cierpienie i pozwolił jej odejść w spokoju.
Nie miała pewności, jak wiele razy błagała Damiena, żeby to zrobił. Gdyby miała już komuś zaufać, to zdecydowanie jemu. Nie obchodziło ją to, czy bolało, zwłaszcza że i tak doświadczała tak nieopisanego bólu, że ledwo była w stanie myśleć. Płonęła, niemalże będąc w stanie wyobrazić sobie pochłaniający jej ciało ogień. Kto wie, może to było piekło, a przynajmniej jego przedsionek, bo prawdziwe katusze czekały ją dopiero później, gdyby jednak przeistoczyła się do końca. Kolejne sekundy ciągnęły się w nieskończoność, zlewając w jedno – nieskończoną spiralę cierpienia, jej krzyków i narastającego z każdą kolejną sekundą przerażenia.
Gdyby tylko posłuchał i to zrobił. Tak po prostu, póki…
Ale ból wciąż nie ustępował, a Liz czuła się tak żywa, jak tylko było to możliwe.
Damien wciąż klęczał tuż obok, trzymając ją w swoich objęciach. W jakiś pokrętny sposób ta bliskość czyniła wszystko łatwiejszym, tak jak i przenikająca przez jej ciało uzdrawiająca energia. Niemalże czuła desperację obejmującego ją chłopaka, jego bliskość i kojący dotyk, który może nie był w stanie znieczulić jej całkowicie, ale z pewnością działał. Kiedy chwilę później uświadomiła sobie, że Damien nie tylko próbował powstrzymać jad, ale wręcz przejął na siebie część cierpienia, zamarła, już tylko wpatrując się w niego z niedowierzaniem. Chciała zaprotestować, ale głos ugrzązł jej w gardle.
Zaraz po tym doświadczyła czegoś, czego nie pojmowała i co w znacznym stopniu przysłoniło wszystko inne.
Nigdy wcześniej nie była aż do tego stopnia świadoma obecności innej osoby. Poczuła go całą sobą, nie tylko ciałem, ale… przede wszystkim duszą, o ile ta faktycznie istniała. W jednej chwili stali się jednością, jednym organizmem, bliżsi sobie bardziej niż jakiekolwiek inne istoty na ziemi. Liz aż zachłystnęła się powietrzem, kiedy uderzyła w nią pełnia wypełniających Damiena emocji. Czuła jego strach, troskę, a do tego wszystkiego…
Och, miłość. Tylko miłość.
Zadrżała, przez krótką chwilę mając wrażenie, że obok niej jest ktoś jeszcze. Niemalże słyszała łagodny kobiecy głos i cichy śmiech, zupełnie jakby ktoś siedział tuż obok niej, szepcąc bezpośrednio do ucha.
Liz zadrżała, gotowa przysiąc, że to wyłącznie wytwór jej wyobraźni. Najpewniej tak było, bo kobieta nie odezwała się więcej – przynajmniej nie ta, bo gdzieś jakby z oddali doszły ją znajome głosy Alessi i Claire. Sęk w tym, że żadna z nich zdecydowanie nie mówiła o miłości; tego jednego Elizabeth była pewna, choć nie miała pojęcia, skąd to wie.
To i tak nie miało znaczenia. W tamtej chwili liczył się wyłącznie Damien, wypełniające ją uczucie i ta jego determinacja, żeby ją ocalić. „Nie odchodź ode mnie” – wydawał się wołać całą sobą i to wystarczyło, by dosłownie rozbić duszę Liz, wzbudzając w niej tak silne poczucie winy, że ledwo mogła oddychać. Co prawda równie winny mógł być wciąż porażający jej ciało ból, ale o tym próbowała nie myśleć.
Nie zasłużyła sobie na kogoś takiego. Odsunęła się od niego, pogrążając w żalu, a jednak wciąż tutaj był, darząc uczuciem tak głębokim, że wręcz nie potrafiła tego opisać. Kolejny raz siedział przy niej, próbując chronić przed cierpieniem i dzieląc z nią ten ból. Po prostu był, chociaż doskonale zrozumiałaby, gdyby zrezygnował z niej z chwilą, w której sama zdecydowała się odpuścić. Była taka głupia, podczas gdy Damien…
To nie powinno wyglądać w ten sposób.
Zwłaszcza on nigdy nie powinien znaleźć się w takiej sytuacji, zmuszony cierpieć w imię miłości, na którą tak naprawdę nie zasłużyła.
„Dlaczego?” – cisnęło jej się na ustach, ale nie wypowiedziała tego pytania na głos. Czuła, że i tak nie byłby w stanie odpowiedzieć, zwłaszcza że miłość tak naprawdę była nielogiczna. W tamtej chwili Liz ostatecznie doszła do wniosku, że dłużej nie chce uciekać, w zamian w pełni poddając się temu uczuciu. Poczucie bliskości przestało ją przerażać, nagle stając czymś w pełni normalnym i niemalże pożądanym. To były ich wspólne uczucia, nawet pomimo tego, że mieszały się z bólem, wywołanym przez wciąż krążący w jej żyłach jad.
W tamtej chwili pomyślała, że dla niego mogłaby to jednak zaakceptować. Jeśli jednak miała się przemienić…
To wciąż ją przerażało, ale przy Damienie może jednak byłaby w stanie się w tym wszystkim odnaleźć.
Zacisnęła powieki, bojąc się choćby poruszyć, a tym bardziej spróbować rozejrzeć. Strach zszedł gdzieś na dalszy plan, wyparty przez całą mieszankę innych, wspólnie odczuwanych emocji. Liz uczepiła się ich całą sobą, traktując niemalże jak kotwicę – jedyne, co pozwalało jej utrzymać się przy zdrowych zmysłach. Czerpała z poczucia bezpieczeństwa, tej miłości i rozchodzącej się po jej ciele uzdrawiającej energii. Chciała wierzyć, że w ten sposób wszystko ułatwia, zwłaszcza że Damien doskonale wiedział, co działo się w jej głowie. Próbowała ignorować ból, chcąc przynajmniej po części o nim zapomnieć i zaoszczędzić im większego cierpienia.
Kolejne sekundy mijały, choć czas równie dobrze mógłby stanąć w miejscu. Liz miała wrażenie, że dryfuje w ciemnościach, ale to nie było aż takie złe, jak mogłoby się wydawać. Nie, skoro czuła, że gdzieś w pobliżu znajduje się światło – łagodny blask bijącej od Damiena mocy. Przy nim była bezpieczna, w pełni ufając temu, że sama obecność chłopaka wystarczy, by ochronić ją od niebezpieczeństwem. Miała wręcz wrażenie, że dotychczas niewyobrażalny ból z wolna ustępuje, usuwając się gdzieś na dalszy plan – przytłumiony i w gruncie rzeczy mało istotne. Już nie krzyczała; może nawet się nie bała, chociaż lęk wydawał się czymś w pełni naturalnym w obecnej sytuacji. Gdyby jednak czuła niepokój, to byłoby w pełni zrozumiałe, jednak Liz nie chciała sobie pozwolić nawet na to.
Tylko miłość, pomyślała i to wydało jej się właściwe. Przez krótką chwilę niemalże znów słyszała ten ciepły, kobiecy śmiech – pełen aprobaty, zupełnie jakby śmiejąca się istota pochwalała wnioski, które w końcu wyciągnęła Elizabeth.
To było tak, jakby po długich tygodniach błądzenia i zapędzania się w ciemność, w końcu odnalazła jakże upragnione ukojenie.
Ta myśl ją uspokoiła, będąc niczym światełko w tunelu. Cokolwiek się działo, przestało ją przerażać. Po prostu się temu poddawała, tak jak wcześniej zaakceptowała tę wspólną bliskość i myśl o tym, że być może jednak czekała ją nieśmiertelność. Skupiała się na Damienie, jego dotyku, wzajemnej bliskości i…
Ból ustępował powoli, cofając się niemalże jak morska fala. W pewnym momencie po prostu zniknął, ale prawie tego nie zarejestrowała, nie mając odwagi poruszyć się i sprawdzić, czy to faktycznie mogłoby być aż takie proste. Czy minęły trzy dni? Nie sądziła, zwłaszcza że wciąż czuła obejmujące ją ramiona. Słyszała głosy, ale te dochodziły do niej jakby z oddali, Liz zresztą była gotowa przysiąc, że nawet w takim stanie nie straciłaby poczucia czasu aż do tego stopnia. Czuła, że wydarzyło się coś ważnego, ale nie potrafiła tego nazwać, wciąż oszołomiona i niepewna tego, co działo się wokół niej.
Serce w jej piersi trzepotało się rozpaczliwie, bijąc równie mocno, co i do tej pory. Ciepła krew krążyła w żyłach, równie obecna, co i resztki uzdrawiającej energii. Wciąż czuła działanie mocy, ale to stopniowo ustępowało, z wolna gasnąć, prawie jak z wolna wypalające się ognisko. Jakaś resztka wciąż tliła się gdzieś tam, chociaż…
– Damien! O bogini, Damien!
Spanikowany głos Alessi podziałał na nią niemalże jak kubeł lodowatej wody. Natychmiast otworzyła oczy, mimo wykończenia znajdując w sobie dość siły, żeby spróbować usiąść – a potem na powrót wylądowała na posadzce, przygnieciona przez ciało, kiedy wciąż obejmujący ją Damien tak po prostu osunął się na ziemię. Zamarła w bezruchu, oddychając szybko i płytko, kiedy strach na powrót ścisnął ją na gardło.
– Damien…? – szepnęła słabym głosem.
Przez krótką chwilę niemalże była w stanie uwierzyć, że wydarzyło się coś naprawdę złego – i że on jest marny. Sęk w tym, że stanowczo zaprzeczała takiej możliwości, a kiedy skupiła się, wyczuła, że oddychał. Co więcej, wciąż odbierała jego bliskość, co prawda nie aż tak intensywnie, jak chwilę wcześniej, ale jednak. Czuła go tak intensywnie, jakby w istocie stał się jej częścią, chociaż nie sądziła, że to w ogóle możliwe.
– … nie jest – doszedł ją jakby z oddali głos Edwarda. Natychmiast skoncentrowała się na jego słowach, zwłaszcza że nade wszystko chciała w nie uwierzyć. – Tylko zemdlał, ale… Liz, słyszysz mnie? – zapytał nagle i zabrzmiał przy tym na co najmniej zszokowanego.
Ledwo nadążała za tym, co działo się wokół niej. Nie od razu zarejestrowała to, kto pomógł jej usiąść. Z opóźnieniem uświadomiła sobie, że nie byli z Damienem sami, a wokół nich zebrał się cały wianuszek dodatkowych osób. Alessia siedziała tuż obok brata, oddychając szybko i płytko, a przy tym zaciskając palce na jego ramieniu. Liz uświadomiła sobie, że również używała mocy i nagle pojęła, że przez cały ten czas wspierali ją oboje – Uzdrowiciel i jego siostra – oddając jej to, czego mogłaby potrzebować, by poczuć się choć odrobinę lepiej.
W tamtej chwili Ali wyglądała co najmniej źle, śmiertelnie blada i drżąca. Elizabeth pomyślała nawet, że dziewczyna również wyglądała na bliską omdlenia, utrzymując się w pionie wyłącznie dzięki podtrzymującemu ją Edwardowi.
– Jak się czujesz? – Nie była w stanie stwierdzić czy wampir zwracał się do niej, czy może do wnuczki. – Co…?
Urwał, kiedy wszyscy usłyszeli cichy, nieco przytłumiony jęk. Liz zareagowała w tym samym momencie, co i Alessia, błyskawicznie przesuwając się bliżej próbującego podnieść się z ziemi, wyraźnie zdezorientowanego Uzdrowiciela.
– Damien! – wyrwało się Ali. Natychmiast chwyciła go pod ramię i nagle trudno było stwierdzić, które podtrzymywało które. – Słodka bogini… Dobrze się czujesz? Co ci jest i…? – wyrzuciła z siebie na wydechu, ale chłopak jedynie potrząsnął głową.
– D-dojdę do siebie… – wymamrotał, a potem w pośpiechu poderwał się do pionu.
Czekoladowe oczy jak na zawołanie skupiły się na Liz. Chwilę później już wszyscy się na niej skupili, ale praktycznie nie zwróciła na to uwagi. Dla niej liczyła się tylko jedna osoba, zwłaszcza że wciąż czuła go równie intensywnie, jak jeszcze chwilę wcześniej, kiedy niemalże stanowili jedność.
– To… To więź – usłyszała niepewny głos Edwarda. To, że mógłby zareagować na jej myśli, nie wydało jej się aż tak dziwne, jak mogłaby przypuszczać. – Tak mi się wydaje, ale…
– Elizabeth!
Głos Niny na krótką chwilę ją zdekoncentrował, zwłaszcza że brzmiał zupełnie inaczej niż do tej pory. Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek widziała babcie aż tak przerażoną, a tym bardziej zapłakaną. Nagle znalazła się w jej objęciach i po prostu pozwoliła na to, mimochodem zauważając, że nie miała ochoty na zatopienie zębów w odsłoniętej szyi kobiety.
Żyję… Ja… żyję, uświadomiła sobie, ale to wciąż do niej nie docierało. Serce wciąż tłukło jej się w piersiach, w ramach potwierdzenia tego stanu waląc tak szybko i mocno, że ledwo mogła oddychać. Nic z tego, co się wydarzyło, nie miało sensu, a jednak…
– Ach…
Dezorientacja i chwilowa euforia zniknęły, wyparte przez znajomy już strach. Ciche westchnienie wystarczyło, by poczuła się tak, jakby nagle wstrzyknięto jej lodowatą wodę do krwiobiegu. Poruszając się trochę jak w transie, poderwała głowę, spoglądając wprost na stojącą kilka metrów dalej postać.
Jason stał w głębi sali, w milczeniu obserwując to, co się działo. Wciąż przypominał jej anioła zniszczenia, zwłaszcza pośród wszystkich tych odłamków i tuż obok makabrycznego stosu ciał. Rubinowe tęczówki wpatrywały się prosto w nią, początkowo z niedowierzaniem, a później…
Z chwilą, w której ich spojrzenia się spotkały, Jason przemieścił się, nagle ruszając w jej stronę.
A potem zamarł, kiedy przed nim dosłownie wyrosła ściana ognia.
Płomienie wzięły się znikąd, strzelając ku górze i sięgając niemalże samego sufitu. Puls Liz jak na zawołanie przyśpieszył, ona sama zaś poczuła się jeszcze bardziej przerażona i zdezorientowana, zwłaszcza że ogień zniknął równie nagle, co wcześniej się pojawił, nie pozostawiając po sobie choćby śladu. To nie miało sensu, przynajmniej na pierwszy rzut oka, a jednak…
– Layla, nie! – zaoponował ktoś i to wystarczyło, by wyrwać Liz z oszołomienia.
Natychmiast spojrzała ku jednemu z wejść do sali, akurat w momencie, w którym dwuskrzydłowe drzwi zamknęły się za świeżo przybyłą grupką osób. To właśnie Layla przykuła jej uwagę jako pierwsza – blada, właściwie przelewająca się w ramionach trzymającego ją na rękach mężczyzny. Wciąż wyciągała przed siebie rękę, gotowa ponownie wezwać ogień, po chwili z cichym westchnieniem rozluźniając się i zamykając oczy.
Więc jednak tutaj była, dokładnie tak jak twierdziła przerażona stanem matki Claire. Cokolwiek się wydarzyło, jak śmierć wyglądała właśnie z winy tego miejsca i…
Nie, Liz zdecydowanie wolała się nad tym nie zastanawiać.
Kątem oka zauważyła, że Jason cofa się w popłochu. Może i chciał ją dorwać, ale nawet on miał instynkt samozachowawczy – ten zaś w tamtej chwili zdecydowanie kazał mu trzymać się z daleka od kogo, kto w każdej chwili mógł go spopielić. Osłabiona czy nie, ciotka Damiena była niebezpieczna, a skoro nawet w takiej sytuacji miała w sobie dość siły, by próbować bronić bliskich…
– Lay, amore, odpocznij – wtrąciła niemalże troskliwym głosem bardzo podobna do wampirzycy, jasnowłosa kobieta.
Liz rozpoznała Allegrę, chociaż miała z nią do czynienia tak sporadycznie, że nawet nie była pewna, czy dobrze zapamiętała jej imię. Jakkolwiek by jednak nie było, w tamte chwili kobieta wyglądała na co najmniej rozeźloną, zwłaszcza kiedy powiodła wzrokiem po sali, uświadamiając sobie ogrom zniszczeń. Oczy Allegry na krótką chwilę spoczęły na stosie ciał i to wystarczyło, by pobladła, jednocześnie unosząc drżącą dłoń do ust.
Kobieta z wolna ruszyła przed siebie, uważnie przypatrując się zmarłym. Chyba szeptała coś cicho, chociaż z odległości Liz i tak nie była w stanie zrozumieć poszczególnych słów.
Gdzieś w sali drzwi otworzyły się po raz kolejny. Zaraz po tym wszystko potoczyło się bardzo szybko – tak, że Elizabeth w żaden sposób nie potrafiła w pełni odtworzyć tego, co miało miejsce wkrótce potem.
Mimo wszystko pamiętała grymas, który wykrzywił twarz Jasona, kiedy Nick pojawił się w sali. Liz nawet miała ochotę zawołać ojca – ostrzec go jakoś i kazać mu uciekać – ale ostatecznie tego nie zrobiła.
Nie miała okazji.
Nick zamarł, błyskawicznie omiatając wzrokiem pomieszczenie. Wyglądał na przerażonego i zdecydowanego zarazem, mimo strachu wystarczająco świadom, by móc się bronić, gdyby zaszła taka potrzeba. W tamtej chwili pierwszy raz dostrzegła to, jak bardzo był podobny do Niny – ten rodzaj wewnętrznej siły i determinacji, która umożliwiała jej babci przeżycie nawet spotkania z wampirem.
Chwilę jeszcze wodził wzrokiem dookoła, coraz bardziej blady i przerażony, a potem jego spojrzenie w końcu spoczęło na stosie ciał – a przede wszystkim na stojącej tuż przed nim, wciąż szepcącej cicho Allegry. Kobieta nagle drgnęła, po czym obejrzała się przez ramię i wtedy Liz zauważyła spływające po jej policzkach łzy.
Dopiero w chwili, w której salę wypełnił ogłuszający huk wystrzału, do Elizabeth dotarło, że ojciec trzymał w rękach broń. To było niczym impuls – błyskawiczny ruch i strzał, kiedy tak po prostu wycelował w Allegrę.
Ktoś krzyknął – może nawet ona, bo wtedy jeszcze wierzyła, że jej protest może cokolwiek zmienić – ale to już nie miało znaczenia. Wciąż dzwoniło jej w uszach, a obraz na krótką chwilę rozmazał się, kiedy pociemniało jej przed oczami, ale nawet to nie powstrzymało jej przed zarejestrowaniem momentu, w którym drobne ciało tak po prostu osunęło się na posadzkę. To była chwila – ułamki sekund, w zupełności wystarczające, by zmienić tak wiele. Wrażenie było takie, jakby ktoś nagle przeciął sznurki przy marionetce albo wcisnął jakiś przycisk. W tamtej chwili wszystko po raz kolejny się zmieniło, tak po prostu, podczas gdy…
– Allegro!
Nie miała pojęcia, do kogo należał wołający kobietę głos. Rozszerzonymi oczami wpatrywała się w leżące na posadzce ciało, jakże niepasujące do stworzonej przez Jasona kompozycji. Jasne włosy rozsypały się wokół twarzy, częściowo przysłaniając twarz, ale Liz i tak dostrzegła parę błękitnych oczu, teraz po prostu bezmyślnie wpatrujących się w przestrzeń. Widziała i niemalże czuła krew, która powoli zbierała się na już i tak poznaczonej czerwienią posadzce.
Zaraz po tym w sali zapadła przenikliwa, ogłuszająca cisza.

1 komentarz:

  1. Kolejka chętnych do linczu autorki zaczyna się tam ===>
    Co ja mogłabym napisać? Gdybym pisała tę scenę jakiś tydzień czy dwa temu, siedziałabym teraz zaryczana. A tak po prostu nie wiem jak się nazywam, chociaż przygotowywałam się do tego momentu naprawę długo. Zresztą już dawno dałam do zrozumienia na kogo padnie, prawda?
    A jednak nigdy wcześniej nie czułam takich oporów przed pisaniem sceny czyjejkolwiek śmierci. Nawet nie wiem, co napisać, bo jestem dziwnie rozbita i słowa nie chcą sensownie się układać. O ironio...
    Do tego wszystkiego na te sceny z Liz i Damienem czekałam od lat i na swój sposób nie wierzę, że dotarłam do tego momentu. Im dalej brnę w tę historię, tym bardziej szokuje mnie, kiedy docieram do kolejnych planowanych wątków, o kończeniu całych tomów nie wspominając.
    Dziękuję za obecność. To dla mnie wiele znaczy, zwłaszcza przy historii, której oddałam całą siebie :)

    Nessa.

    OdpowiedzUsuń









After We Fall
stories by Nessa