17 lutego 2018

Dwieście osiemdziesiąt

Renesmee
Przystanęłam przy drzwiach do pokoju, dla pewności nasłuchując tego, co działo się wewnątrz. Przez myśl przeszło mi, że w czasie naszej nieobecności dziewczyna mogła zrobić coś głupiego, chociażby przy pierwszej okazji próbując uciec, ale uspokoiły mnie miarowy oddech i bicie serca, które wychwyciłam nawet pomimo zamieszania na dole.
– Cassie? – rzuciłam z wahaniem. Dziwnie czułam się, musząc pukać do własnej sypialni, ale to wydało mi się właściwe. – Mogę?
– Wchodź – usłyszałam w odpowiedzi.
Odetchnęłam, zwłaszcza że jej głos zabrzmiał o wiele lepiej, niż kiedy rozmawiałam z nią ostatnim razem. Nacisnęłam klamkę, w ostatniej chwili powstrzymując się przed pytaniem, czy była ubrana. Szlag, w sumie dlaczego miałaby nie być?
Cassandra leżała na łóżku, bezmyślnie wpatrując się w sufit. Tym przynajmniej zajmowała się do momentu, w którym przeniosła wzrok na mnie, jednocześnie prostując się na materacu, kiedy w pośpiechu podniosła się do pozycji siedzącej. Wyglądała lepiej niż wcześniej, chociaż trudno było mi określić czy to dlatego, że zdążyła się wyspać, czy może przez wzgląd na późniejszą godzinę. Możliwe, że w grę wchodziły obie te kwestie, tym bardziej że po kimś takim jak ona, logicznym wydawało się spodziewać funkcjonowania w odwróconym cyklu dnia i nocy.
– Chwile ci zeszło – zarzuciła mi na samym wstępie. Na Carlisle’a jedynie zerknęła, bynajmniej nie wyglądając na zainteresowaną jego obecnością. – Słyszę, że na dole jest sporo osób, ale wolałam nie sprawdzać, co robicie. Nie wiem czy będę potrzebna, ale…
– Możesz pogadać ze mną – zapewniłam pośpiesznie. Z łatwością mogłam sobie wyobrazić, że czuła się nieswojo w obcym domu i mając przed sobą perspektywę spotkania z kimś, kogo nie znała. Podejrzewałam, że rozdarty między jej ludzką a nadnaturalną cząstkę instynkt, musiał nieźle dawać się dziewczynie we znaki. – Sprawy trochę się skomplikowały, ale dalej chcę ci pomóc. Jeśli czegoś potrzebujesz, mów śmiało – dodałam, w pośpiechu wyrzucając z siebie kolejne słowa.
Nie chciałam wyjść na egoistkę, zwłaszcza że naprawdę chciałam dla tej dziewczyny dobrze. Z drugiej strony, wszystko we mnie aż krzyczało, że powinnam skoncentrować się na Jocelyne. Martwiłam się o zdecydowanie zbyt wiele osób, mając wrażenie, że prędzej oszaleję, niż znajdę sposób, by jakkolwiek pomóc wszystkim. Starałam się o tym nie myśleć, raz po raz powtarzając sobie, że spokój był podstawą, ale to wcale nie okazało się aż takie proste, jak mogłabym tego oczekiwać.
– Doprawdy? – Cassandra rzuciła mi wymowne, bliżej nieokreślone spojrzenie.
– Powiedziałam ci – przypomniałam cicho. – Jeśli czujesz się lepiej…
– Nie narzekam, dziękuję – przyznała, po czym ze świstem wypuściła powietrze. Przez jej twarz przemknął cień, co skutecznie dało mi do zrozumienia, że coś ją martwiło. – Nie na co dzień słyszysz, że umierasz – powiedziała tak cicho, że ledwo mogłam ją zrozumieć.
Ledwo powstrzymałam się od przekleństwa, aż nazbyt świadoma, skąd brała się ta gorycz. Chwilami miałam ochotę przyłożyć Rufusowi, zwłaszcza kiedy zachowywał się w ten sam sposób, co i podczas rozmowy z Cassandrą. Cóż, tak bezpośrednie oznajmienie dziewczynie tego, co się z nią działo, zdecydowanie nie było najrozsądniejszym posunięciem.
– To nie tak – zaoponowałam natychmiast.
Rzuciła mi bliżej nieokreślone spojrzenie, wyraźnie przygnębiona.
– Skąd wiesz?
Nie wiedziałam, ale nie zamierzałam jej tego uświadamiać. Co więcej, wciąż wierzyłam, że istniało jakieś sensowne rozwiązanie, skoro przetrwała tyle czasu. Z tego, co rozumiałam, ludzie nie przeżywali procesu przemiany, bo byli zbyt słabi, ale wciąż zdarzały się przypadki, które miały szansę przetrwać. Miałam wrażenie, że Cassandrę jednak czekało coś więcej, niż szybka śmierć w męczarniach – i to niezależnie od tego, co sugerował Rufus.
– Coś wymyślę – oznajmiłam z przekonaniem. – Prędzej czy później.
– Renesmee ma rację – odezwał się dotychczas milczący Carlisle. Spojrzałam na niego z wahaniem, mimo wszystko czując ulgę, że zdecydował się mnie wesprzeć. – Nie do końca… rozumiem, co się dzieje, ale wiem, że nie przejmowałaby się bez powodu. Jeśli możemy ci jakkolwiek pomóc, zrobimy to.
Skinęłam głową, po czym z cichym westchnieniem odwróciłam się na tyle, by móc na dziadka spojrzeć. Chociaż korzystanie z pierwotnej wersji mojego daru zdarzało mi się bardzo rzadko, machinalne wyciągnęłam ku wampirowi rękę, chcąc dać mu do zrozumienia, co takiego chciałam zrobić. Wolałam nie zszokować go zbytnio nadmiarem wyjaśnień, zwłaszcza że sprawa była niepokojąca, a ja nie chciałam wystraszyć Cassandry. Właśnie dlatego pozwoliłam, by Carlisle sam podszedł bliżej, dyskretnie ujmując mnie za rękę, dzięki czemu mogłam skorzystać ze swoich zdolności.
W tamtej chwili wręcz błogosławiłam umiejętność „prostego wyjaśniania nawet najbardziej skomplikowanych rzeczy”, jak czasem żartobliwie określali to moi bliscy. Łatwiej było mi przywoływać do siebie myśli i wspomnienia, które faktycznie chciałam komuś udostępnić, niż nieudolnie szukać właściwych słów. Co prawda potrzebowałam chwili, by skupić się na tym, co najważniejsze i spróbować odsunąć od siebie niepokój od Jocelyne, ostatecznie jednak zdołałam zrobić wszystko tak, jak chciałam tego od samego początku. Przynajmniej teoretycznie, bo coś w sposobie, w jaki Carlisle ścisnął moją rękę, zanim zdecydował się odsunąć, dało mi do zrozumienia, że mimo wszystko wyczuł mój strach.
– Tak czy inaczej – odezwał się ponownie wampir, tym razem o wiele bardziej starannie dobierając słowa – nie damy zrobić ci krzywdy. To, co się z tobą dzieje… Nie wiem czy to ma dla ciebie jakiekolwiek znaczenie, ale jestem lekarzem. A już na pewno nie przywykłem tracić pacjentów.
Cassandra rzuciła mu bliżej nieokreślone spojrzenie. Milczała, a po wyrazie jej twarzy trudno było stwierdzić, co tak naprawdę sądziła o tych zapewnieniach. Zauważyłam jedynie, że pobladła, po czym uciekła wzrokiem gdzieś w bok, nagle wydając się bardziej zainteresowaną tym, jak prezentowała się sypialnia, niż faktycznym tematem rozmowy.
– Strzelasz – mruknęła, a ja z opóźnieniem uprzytomniłam sobie, że zwracała się do mnie. – No, dajesz. Coś się stało, nie?
– W zasadzie… – zaczęła, ale zyskałam jedynie tyle, że dziewczyna westchnęła przeciągle.
– Chcecie pomagać, co jest słodkie, miłe i w ogóle – stwierdziła z wyraźnym znużeniem – ale wiem, że coś za coś. Mogłabym dalej wymyślać albo od razu poprosić, żebyś najpierw dała mi pokazać z Rynem, ale nie sądzę, żeby był zagrożony. Już nie. Przynajmniej ty nie wydajesz się kimś, kto zabija i… Rany, jaka ja byłam głupia – jęknęła, po czym nagle ukryła twarz w dłoniach.
Tym razem to ja zaczęłam się wahać, sama niepewna, w jaki sposób powinnam zareagować na jej słowa. Dlaczego kolejny raz miałam wrażenie, że Cassandra patrzyła na mnie przez pryzmat kogoś, kim tak naprawdę nie byłam? Mogłam wyobrazić sobie, że na słowo „wampir” dotychczas nieświadomi ludzie wzdrygali się, a potem wyobrażali sobie istotę rodem z najgorszego horroru. To wydawało się czymś naturalnym, zwłaszcza że nasza egzystencja dla większości pozostawała tajemnicą. Ludzie bali się tego, czego nie znali, więc dopowiadali sobie często nieprawdziwe rzeczy, nie zastanawiając się nad tym, czy to faktycznie miało sens. Tak mogło być również w tym wypadku, a jednak…
Cassie westchnęła, po czym zerknęła na mnie przez rozstawione palce.
– Łowcy… Na tym skończyłam, nie? – zauważyła przytomnie. – Chcesz słuchać o łowcach.
– Tak określali się ludzie, którzy… odpowiadają za to, co się z tobą dzieje? – zaryzykowałam, próbując zrozumieć.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
– Ta… Może – przyznała i wyraźnie się zawahała. – Słyszałam różne rzeczy, zwłaszcza na temat nieśmiertelnych. Wiesz, nie byli jakoś szczególnie entuzjastycznie nastawieni do wampirów i co tam jeszcze sobie żyje, skoro to jednak nie bajki. Na początku nie zwracałam na to uwagi, chociaż jak tak teraz sobie myślę, to byli poważni… Aż za poważni, mam wrażenie – dodała z namysłem. – Więc łowcy też istnieją? Nawet teraz.
– Szczerze mówiąc, sami aż do tej chwili nie mieliśmy o nich pojęcia – przyznał Carlisle.
Zacisnęłam usta. Sytuacja zdecydowanie nie była normalna, a przynajmniej ja nie potrafiłam postrzegać jej w ten sposób. Do tej pory łowcy pozostawali dla mnie czystą abstrakcją – grupą, która może i miała rację bytu kilka wieków temu, chociażby w czasach młodości Carlisle’a, kiedy ludzie inaczej postrzegali rzeczywistość. Z jakiegoś powodu na myśl od razu przychodziły mi osinowe kołki, pochodnie czy nawet czosnek, krzyże i srebro. Teraz wiedziałam, że część z nich działała, chociaż sprawy wciąż były skomplikowane i tyczyły się nowych wampirów, o których my sami na tak długo zdążyliśmy zapomnieć.
Do czasu.
Cóż, najwyraźniej w przyrodzie naprawdę nic nie ginęło. Ludzie mogli zmienić poglądy, ale wciąż pozostawali wśród nich tacy, którzy pamiętali. To nic, że żyli krócej – niektóre rodzinne tradycje potrafiły przetrwać całe wieki, nawet jeśli z punktu widzenia kolejnych pokoleń tracili na znaczeniu. Oczywiste, że skoro byliśmy my, gdzieś tam również musieli funkcjonować również „oni”, ale…
Bezwiednie zacisnęłam dłonie w pięści. Wiedziałam, że muszę nad sobą zapanować i sensownie pomyśleć, zwłaszcza że działanie pod wpływem impulsu nigdy nie było dobre. Co więcej, coś w słowach Cassandry sprawiło, że zapragnęłam wybuchnąć pozbawionym wesołości śmiechem. Patrzyła na mnie jako na kogoś, kto nie mógłby zabić, co może i w większości przypadków było prawdziwe, ale nie w tym wypadku. Co jak co, ale tak długo, jak w grę wchodziło Joce albo któregokolwiek z moich dzieci, mogłam posunąć się naprawdę daleko. W tamtej chwili uświadomiłam sobie, że gdyby Rufus wrócił i wprost oznajmił, że jednak ma zamiar w bardziej zdecydowany sposób przepytać Ryana, nie zrobiłabym niczego, żeby go powstrzymać.
Słodka bogini, naprawdę byłoby mi wszystko jedno. I chociaż ta myśl w jakimś stopniu wydała mi się przerażająca, jednocześnie wiedziałam, że to z mojej strony najzupełniej naturalna reakcja.
– Adres – rzuciłam niemalże błagalnym tonem. – Cokolwiek. Miałaś z nimi kontakt, więc…
– Tak, tak… – Cassandra wyprostowała się, po czym spojrzała wprost na mnie. – Powinnam… to pamiętać, prawda? – dodała i coś w jej słowach sprawiło, że zamarłam, nagle zaniepokojona.
– Pamiętać…?
O dziwo, dziewczyna tylko jęknęła, po czym energicznie potrząsnęła głową. W tamtej chwili wydała mi się niezwykle krucha, roztrzęsiona i zagubiona, co po raz kolejny wydało mi się co najmniej niewłaściwe. Kiedy poznałam Cassandrę, wyglądała na kogoś, kto bez chwili wahania rzuciłby mi się do gardła, gdyby zaszła taka potrzeba. Teraz miałam przed sobą zagubioną, przestraszona dziewczynę, wydającą się mieć wątpliwości co do tego, co działo się wokół niej.
– Adres. Przecież wiem, że tam jeździłam – wyrzuciła z siebie na wydechu. Brzmiała tak, jakby chciała przekonać samą siebie, że tak w istocie było. Co więcej, zdecydowanie pragnęła przemówić do rozsądku sobie, a nie mnie, co również wydało mi się… niepokojące. – Pamiętam spotkania. Pamiętam tamtych ludzi.
– Właśnie – podchwyciłam natychmiast. – Byłaś tam. Więc gdzie…?
Zesztywniała, zwracając się w moją stronę tak gwałtownie, że aż się wzdrygnęłam. W tamtej chwili wpatrywała się we mnie niespokojnymi, nienaturalnie wręcz rozszerzonymi oczami, przez co poczułam się bardziej nieswojo.
– Nie wiem.
Z wolna wypuściłam powietrze, sama niepewna, jakim cudem byłam w stanie zachować spokój. Może po prostu nie dotarło do mnie to, co powiedziała, przez co nie od razu przyjęłam do wiadomości te słowa. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie pełny ich sens, ale również wtedy zdobyłam się wyłącznie na to, by przeciągle jęknąć.
– Co…? – zaczęłam, ale nie miałam okazji, żeby dokończyć.
– Ja… nie wiem – powtórzyła Cassandra. – Ale byłam tam. Pamiętam te wszystkie wyjazdy, to wszystko, a jednak…
Spodziewałam się wielu rzeczy, ale na pewno nie tego, że zaraz po tym tak po prostu wybuchnie płaczem. Kiedy bez jakiegokolwiek ostrzeżenia się rozszlochała, byłam w stanie wyłącznie tkwić w miejscu, tępo obserwując to, co się z nią działo. Nie byłam w stanie wykrztusić z siebie chociaż słowa, mogąc co najwyżej siedzieć, czekać i próbując zrozumieć, dlaczego czułam się niemalże tak, jakby ktoś z całej siły zdzielił mnie czymś ciężkim po głowie.
Być może dlatego nie od razu zwróciłam uwagę na słodki, przejmujący zapach świeżej krwi. Z wrażenia zastygłam w bezruchu, wytrącona z równowagi nie tylko nagłym pojawieniem się posoki, ale przede wszystkim palącym głodem, który z miejsca zaczął dawać mi się we znaki. Dopiero później zwróciłam uwagę na to, że Cassie – być może nawet nie zdając sobie z tego sprawy – zaczęła nerwowo rozdrapywać sobie nadgarstki, całkowicie obojętna na to, że w ten sposób wręcz upuściła sobie krwi.
Zwłaszcza w domu pełnym nieśmiertelnych mogło się to skończyć naprawdę źle, poza tym…
Aż wzdrygnęłam się, kiedy na moim ramieniu zacisnęła się lodowata dłoń. Zamrugałam nieco nieprzytomnie, po czym obejrzałam na Carlisle’a, przez krótką chwilę sama niepewna tego, co działo się wokół mnie.
– Wyjdź. Ja się nią zajmę – zapewnił mnie spiętym tonem dziadek. W pierwszym odruchu chciałam zaprotestować, ale nie zrobiłam tego, w zamian podchwytując jego naglące spojrzenie. – Nessie.
Bez słowa poderwałam się na równe nogi, zaraz po tym w pośpiechu ruszając w stronę drzwi. Krótko obejrzałam się na Cassandrę, ale i bez pytania wiedziałam, że nie będzie w stanie powiedzieć mi niczego więcej.
Choć do tej pory wydało mi się, że dziewczyna okaże się moją szansą na przynajmniej szczątkowy plan, szybko przekonałam się, że tak naprawdę wciąż nie mieliśmy niczego.
Rufus
– Poczekaj! Co się stało? – zapytała spiętym tonem Allegra. Jej oczy lśniły niespokojnie, zdradzając coraz silniej odczuwany niepokój.
– Poprosiłem, żebyś natychmiast wróciła do domu. Nie wiem, co trudnego jest do zrozumienia w tym komunikacie.
Rufus był rozdrażniony i nie zamierzał tego ukrywać. W zasadzie zaczynał dochodzić do wniosku, że to absolutny cud, że wciąż nie zrobił komuś krzywdy i w ogóle chciało mu się bawić w posłańca. W rzeczywistości czuł, że powinien znaleźć się w zupełnie innym miejscu i zacząć działać, zamiast dbać o to, by stado baranków grzecznie zebrało się w jednym miejscu i następnych kilka godzin ustalało plan działania.
Szlag, to nie był pierwszy raz, kiedy tak naprawdę nie wiedzieli, co robić. Ba! Sprawy wydawały się o tyle bardziej skomplikowane, że nawet nie mieli pewności z czym miało przyjść im się mierzyć. Już od dłuższego czasu miał poczucie, że kręci się w kółko, jedynie udając, że jest w stanie działać. Jak inaczej miałby wytłumaczyć to, że pokusił się nawet o przeprowadzenie małego śledztwa na uczelni Renesmee, a później jeżdżenie z nią do jakiejś histeryzującej nastolatki w nadziei na to, że uda im się czegoś wiedzieć?
Ledwo powstrzymał się od poirytowanego warknięcia. W porządku, plan był dobry, zwłaszcza że już w domu przyjaciółki Claire mógł przekonać się, że coś jest na rzeczy. Wampirza krew, demony, łowcy i eksperymenty na ludziach – to wszystko składało się w całość na tyle logiczną, by mógł uznać to za sensowny trop. Zwłaszcza patrząc przez pryzmat zniknięcia Layli, które zapoczątkowało (a może po prostu podsyciło) całe to wariactwo, faktycznie zaczynał dochodzić do wniosku, że jednak miał wystarczająco wiarygodny ślad, by chcieć się na nim skupić.
Biorąc pod uwagę to, co wydarzyło się dzisiaj, był gotów zacząć szukać nawet samej Isobel, gdyby pojawiła się przesłanka, że to ona za wszystkim stała.
– Od kiedy prosisz? – mruknęła Allegra. Cicho westchnęła, po czym spojrzała na niego w przesadnie wręcz przenikliwy sposób. – Znam tę minę.
– Jaką? – rzucił w roztargnieniu.
– Właśnie… Jaką? – wtrącił milczący dotychczas Marco. Zwykle kręcił się przy Allegrze, co było dla Rufusa znośne tak długo, jak długo wampir decydował trzymać się język za zębami. – Wygląda na równie wielkiego desperata, co i na co dzień – dodał, a naukowiec rzucił mu co najmniej poirytowane spojrzenie.
– Bo ciebie, jak rozumiem, zniknięcie Layli nie obeszło ani trochę, prawda?
Najwyraźniej trafił w czuły punkt, bo Marco nagle skrzywił się, po czym nachylił do przodu, przez krótką chwilę wyglądając na chętnego, żeby kogoś zaatakować. Coś w sposobie, w jaki oczy wampira pociemniały, dało Rufusowi do zrozumienia, że być może przesadził, ale zdecydowanie nie zamierzał się do tego przyznać. Jakby to w ogóle miało znaczenie, zwłaszcza w przypadku kogoś, przez kogo Layla miała w zwyczaju zrywać się z płaczem po nocach! Co prawda nie przypominał sobie, kiedy ostatnim razem coś podobnego miało miejsca, ale w tamtej chwili zdecydowanie nie miał cierpliwości, by przebierać w słowach, a tym bardziej patrzeć na Marco jakkolwiek przychylnie.
– Dość – zniecierpliwiła się Allegra, najwyraźniej nie zamierzając czekać, aż jej partner spróbuje odpowiedzieć. Zaraz po tym błękitne oczy kobiety na powrót skupiły się na Rufusie. – Nigdzie się nie ruszę, póki nie dowiem się, co się stało.
Miał ochotę oznajmić jej, że w takim razie może tkwić na środku ulicy i czekać na wschód słońca, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. Po pierwsze, wciąż była jego przyjaciółką, a przy tym kobietą, której najzwyczajniej w świecie należał się szacunek. Pod tym względem wciąż trzymał się zasad, o ile ktoś nie wytrącił go z równowagi na tyle, by całkiem przestał zastanawiać się nad tym, co robi.
A po drugie, gdzieś w pamięci wciąż miał rozmowę z Isabeau. Co prawda wampirzyca nie powiedziała mu niczego, ale jej zachowanie wydało mu się wystarczająco wymowne, żeby zrozumiał, że być może rozmawia z Allegrą po raz ostatni.
– Claire i Jocelyne – oznajmił lakonicznie, dochodząc do wniosku, że jest mu wszystko jedno. Chciał, żeby w końcu odpuściła i pozwoliła im robić swoje. – I tyle w temacie. Obiecałem Renesmee, że odeślę was do domu, więc…
– A ty?
W tamtej chwili naprawdę miał ochotę na nią warknąć? Nie mogła po prostu sobie pójść, wcześniej nie zadając głupich pytań? Naprawdę zaczynał żałować, że wcześniej jednak pokusił się o to, żeby bawić się w wypełnianie jakichkolwiek obietnic, zwłaszcza tak mało znaczących. Niepotrzebnie tracił czas, w tej chwili równie dobrze mogąc zajmować się czymś praktycznym w zupełnie innym miejscu.
– Muszę znaleźć Isabeau – powiedział w końcu. Jakkolwiek irytująca bywała królowa, jej przynajmniej nie musiał się spowiadać, kiedy widzieli się wcześniej.
– Kłamiesz – oznajmiła z przekonaniem Allegra. – Mogę się założyć. Znam cię aż za dobrze, więc…
– Od kiedy? – przerwał chłodno.
Jedynie potrząsnęła głową. Było coś przenikliwego i pełnego wyższości w pośpiechu, którym zdecydowała się go obdarzyć.
– Znam cię dość długo. I bardzo dużo obserwuję, odkąd związałeś się z córką mojej siostry – stwierdziła i – mógłby przysiąc! – brzmiała przy tym tak, jakby właśnie mu groziła.
Słodka bogini, czasami nie rozumiał, co było nie tak z kobietami w tej rodzinie. Musiały być aż tak uparte? Teoretycznie po takim czasie już dawno powinien do tego przywyknąć, ale i tak wytrącały go z równowagi. Zwłaszcza Allegra, jednoznacznie dając mu do zrozumienia, że nawet gdyby zaczął na nią krzyczeć, wciąż byłaby na tyle zdeterminowana, żeby go dręczyć.
– Jak sobie chcesz – rzucił z irytacją. – Mam swoje sprawy. Idźcie i traćcie czas na gadaniu, a ja w tym czasie spróbuję zrobić coś pożytecznego – stwierdził, nie kryjąc zniecierpliwienia.
Allegra z wolna skinęła głową. Spodziewał się z jej strony wymówek, jakichkolwiek uwag albo tego, że będzie próbowała zmusić go do tego, żeby „nie robił niczego głupiego”. Oczywiście niezależnie od wszystkiego wtedy po prostu by ją zignorował, a potem z czystym sumieniem ruszył w swoją stronę. Zwykle tak to się kończyło, zwłaszcza jeśli odpowiednio dał swojemu rozmówcy do zrozumienia, że jego opinia nie miała dla niego absolutnie żadnego znaczenia.
Zazwyczaj, bo Allegra najwyraźniej uwzięła się, by spróbować go wykończyć. Tyle przynajmniej wywnioskował z jej pewnego spojrzenia i trzech słów, które ostatecznie padły z jej ust, jednoznacznie dając mu do zrozumienia, że nie ma co liczyć na to, że się jej pozbędzie.
– Idziemy z tobą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa