
Jocelyne
♪ Evanescence – „Give unto me”
Nie miała pewności, co tak
naprawdę poczuła. Ulgę? Być może, choć nie była w stanie tak po prostu
ucieszyć się z myśli o tym, że Lawrence spokojnie przyjął do
wiadomości to, co miała mu do powiedzenia. Wręcz przeciwnie – coś w spojrzeniu,
którym obdarował ją wampir, skutecznie przyprawiło dziewczynę o dreszcze,
sprawiając, że ta momentalnie zapragnęła zejść mu z oczu.
Beatrycze
zamarła gdzieś u jej boku, reagując na brzmienie swojego imienia. Kiedy
Jocelyne na nią spojrzała, przekonała się, że kobieta podrygiwała nerwowo,
wyraźnie rozemocjonowana. Nie odezwała się nawet słowem, tym bardziej, że w przypadku
ducha nawoływanie nie miałoby sensu, ale… Cóż, Joce miała wrażenie, że
Beatrycze poczuła się lepiej – tylko trochę, o ile to było w jej
przypadku możliwe, ale jednak.
– Jestem
tutaj – usłyszała, a kiedy przyjrzała się kobiecie, przekonała się, że ta
po raz kolejny wyglądała jak ktoś, kto w każdej chwili może się popłakać.
– Jestem…
Jeszcze
kiedy mówiła, znowu zaczęła niespokojnie krążyć, jakby konieczność pozostania w jednym
miejscu zaczęła być czymś, co w znacznym stopniu przerastało jej
zdolności. Sama Joce nie podzielała jej entuzjazmu, poniekąd dlatego, że
konieczność przebywania na mrozie coraz bardziej dawała się dziewczynie we
znaki. Teraz już miała pewność co do tego, Beatrycze specjalnie wyciągnęła ją z domu,
chcąc doprowadzić do spotkania z Lawrence’m, skoro ten znajdował się w pobliżu.
Była w stanie wyczuć tęsknotę duszy – to, jak wiele znaczyła dla niej ta
możliwość, która…
Och, tak
wiele, że była w stanie nawet narazić kogoś, kogo dotychczas chroniła, na
niebezpieczeństwo, ale Jocelyne nie potrafiła mieć jej tego za złe.
– Więc
mówisz – odezwał się po dłuższej chwili wahania Lawrence, starannie dobierając
słowa – że ona tutaj jest. Beatrycze – powtórzył, najwyraźniej wciąż mając
problem z tym, żeby ot tak przyswoić sobie tą jedną, dość istotną kwestię.
Jocelyne
nerwowo potarła ramiona, nieudolnie próbując się rozgrzać.
– Ehm… Na
to wychodzi – przyznała zgodnie z prawdą. – Wygląda jak Elena. Na początku
nie wiedziałam, co o tym sądzić, ale teraz…
–
Oczywiście, że tak – zniecierpliwił się wampir. – Mówiłem przecież, że są
podobne… Właściwie takie same – dodał, ale tym razem Joce nie miała poczucia,
żeby zwracał się do niej.
To, że
rubinowe tęczówki nieśmiertelnego spoczęły na jakimś punkcie tuż za jej
plecami, również dało dziewczynie do myślenia. Potrzebowała dłuższej chwili, by
zdecydować się obejrzeć przez ramię i spojrzeć na Carlisle’a – milczącego,
wyraźnie zdezorientowanego i – choć to równie dobrze mogło być wyłącznie
jej wrażeniem – bledszego niż do tej pory. Nie miała pojęcia, czy w przypadku
wampira coś podobnego było możliwe, ale z drugiej strony… właściwie czemu
nie, prawda?
Miała
wrażenie, że minęła cała wieczność, zanim ktokolwiek w końcu zdecydował
się odezwać. Wiedziałam, że zabawa w pośrednika
to bardzo, ale to bardzo zły pomysł, pomyślała mimochodem, ale nie
skomentowała tego słowem, dochodząc do wniosku, że tak naprawdę nie miała
wyboru. L. przynajmniej jej wierzył, a to chyba o czymś świadczyło,
przynajmniej po części poprawiając sytuację, w której się znalazła.
– Ja… Joce
jest zmęczona – powiedział w końcu doktor. Rzucił jej przelotne
spojrzenie, być może samego siebie próbując przekonać do tego, że istniał jakiś
sensowniejszy sposób na wytłumaczenie wszystkiego, co mówiła. Doszła do
wniosku, że zwłaszcza z jego perspektywy taka reakcja była naturalna, tym
bardziej, że… Cóż, niejako dała do zrozumienia, że jest w stanie zobaczyć
jego zmarłą matkę, której nigdy tak naprawdę nie poznał. Nie miała pojęcia, jak
sama poczułaby się w takiej sytuacji, ale podejrzewała, że co najmniej
źle. – Sam powiedziałeś, żebym zabrał ją do domu, więc…
– Wtedy
sytuacja była inna – zniecierpliwił się L. Przesunął się i przez ułamek
sekundy Jocelyne naszła niepokojąca myśl o tym, że wampir spróbuje ją
pochwycić, próbując zmusić do tego, żeby została, ale ostatecznie tego nie
zrobił. Przyjęła to z ulgą, wciąż zbytnio spięta, by spróbować zareagować w jakikolwiek,
choć po części sensowny sposób. – Obaj wiemy, że pierwszy raz słyszysz to, co
powiedziała ta mała. Nie miała prawa wiedzieć i… Och, na zdolną do tego, żeby
mieszać innym w głowach, przynajmniej tymczasowo nie wygląda, więc… –
Rzucił jej wymowne spojrzenie. – Wybacz, malutka.
Pokręciła z niedowierzaniem
głową, sama niepewna tego, jak powinna zinterpretować jego słowa. Komplement?
Chyba niekoniecznie, ale nie miała też poczucia, by próbował ją obrażać. W zasadzie
zważywszy na to, co i dlaczego czuła, zinterpretowanie choć części
targających nią uczuć, mogło okazać się co najmniej problematyczne.
Jakkolwiek
by nie było, Lawrence nie zamierzał czekać na jakąkolwiek odpowiedź z jej
strony. W gruncie rzeczy zaczynała dochodzić do wniosku, że wcale takowej
nie oczekiwał.
– Nieważne
– stwierdził spiętym tonem. Miała wrażenie, że to, żeby w ogóle zachować
spokój, przychodziło mu z wielkim wysiłkiem. – Tylko chwila, ale… – Jego
spojrzenie na powrót skoncentrowało się na niej. – Gdzie…?
Miała mu
odpowiedzieć, ale to okazało się co najmniej trudne – nie, skoro Beatrycze
nagle puściły nerwy, gdy ostatecznie dotarło do niej to, jaką szanse miała
przed sobą. Jeśli do tej pory była niespokojna, w tamtej chwili przeszła
samą siebie. Jocelyne aż się wzdrygnęła, instynktownie cofając się o krok,
kiedy kobieta dosłownie rzuciła się w jej stronę, spoglądając nań w tak
przenikliwy, błagalny sposób, że aż poczuła się nieswojo i…
Nie, to
było coś więcej.
Spoglądając
na Beatrycze w tamtej chwili, chyba naprawdę zaczynała się bać.
– Błagam… –
wyszeptała kobieta. Na ułamek sekundy przycisnęła obie dłonie do ust; drżała i to
bardziej niż wystawiona na działanie chłodu Jocelyne. – Pozwól mi…
– Co
takiego? – zapytała pod wpływem impulsu.
Beatrycze
wydawała się jej nie słyszeć, w pełni skoncentrowana na czymś zgoła innym.
Coś w spojrzeniu kobiety sprawiło, że Joce zrobiło się jeszcze bardziej
zimno, choć nie sądziła, że to w ogóle możliwe.
– Pozwól
mi… Wpuść mnie – poprosiła nagle. Przesunęła się jeszcze bliżej, do tego
stopnia, że dziewczyna była w stanie wyczuć bijący od duszy chłód. – Tylko
na chwilę. Możesz to zrobić…
Co takiego mogę zrobić?, pomyślała w oszołomieniu,
w żaden sposób nie potrafiąc stwierdzić, czego tak naprawdę od niej
oczekiwano. Jak niby powinna rozumieć te słowa, tym bardziej, że…
– Joce? –
usłyszała, ale nie miała pewności do kogo należał głos. Z jej perspektywy
Carlisle i Lawrence nagle zaczęli brzmieć bardzo podobnie, co zresztą nie
wydało się dziewczynie szczególnie dziwne.
– Ona
prosi… – Urwała i zawahała się na moment, wciąż wpatrzona w Beatrycze.
– Nie rozumiem. Ja nie wiem, co…
– Wpuść
mnie – powtórzyła raz jeszcze kobieta i to wystarczyło, żeby Jocelyne
uświadomiła sobie, że przez cały ten czas oszukiwała sama siebie.
Bo przecież
wiedziała, czego ta od niej oczekiwała – z tym, że nie wyobrażała sobie
tego, jak miałaby na to pozwolić.
Poczuła, że
robi jej się gorąco, co wydawało się niedorzeczne przez wzgląd na pogodę i to
nawet pomimo gorączki. Chciała znowu się cofnąć, powstrzymując się tylko i wyłącznie
przez świadomość tego, iż mogłaby w ten sposób Beatrycze urazić, choć tego
nie chciała. Próbowała przekonać samą siebie, że to normalne, że po tym
wszystkim kobieta mogłaby być do tego stopnia stęskniona i podenerwowana,
co wyjaśniałoby jej prośbę. To nie było tak, że chciała ją skrzywdzić, ale…
Z tym, że
Jocelyne czuła, że to byłoby niewłaściwe – udzielenie zgody, o ile ta
miałaby dotyczyć tego, co podejrzewała. Jak miałaby komukolwiek użyczyć swojego
ciała, nawet na chwilę, skoro sama myśl o tym przyprawiałaby o zawroty
głowy? Czy tego tak naprawdę oczekiwała Beatrycze? Tego, że mogłaby uczynić z niej
swego rodzaju naczynie – ciało, w które ta mogłaby wniknąć, przejąć kontrolę
i…
Ale powiedziała, że na chwilę, tak? Przecież
jej ufasz, skarciła się w duchu, próbując przekonać samą siebie, że
wszystko jest w porządku. Nie miała pojęcia, co tak naprawdę mogłoby się
wydarzyć, gdyby dała Beatrycze wolną rękę, ale przecież nie mogło być źle.
Kobieta nie zaproponowałaby jej niczego, co byłoby w jakimkolwiek stopniu
niebezpieczne.
Prawda?
– Ja… –
Przełknęła z trudem, coraz bardziej zaniepokojona. W głowie miała
pustkę, a to, że Beatrycze spoglądała na nią w ten błagalny,
niespokojny sposób, jedynie wszystko komplikowało. – Ja po prostu…
– Proszę –
usłyszała ponownie. – Joce, błagam cię… Przynajmniej na chwilę – powtórzyła raz
jeszcze, coraz bardziej niespokojna. – Mam mało czasu. Jeśli ktoś zorientuje
się, gdzie jestem… On mnie ukarze. I tak to zrobi, ale w zamian będę
mogła… Chociaż to – wyszeptała tak cicho, że już właściwie musiała czytać z ruchu
warg, ale to jej wystarczyło.
Nie
przypominała sobie, żeby kiedykolwiek widziała kogoś aż do tego stopnia
zdesperowanego. Jeśli miała być ze sobą szczera, prócz czystego żalu, w tamtej
chwili naprawdę zaczęła czuć strach, uświadamiając sobie, że ma przed sobą
kogoś, kto byłby w stanie posunąć się naprawdę daleko, gdyby zaszła taka
potrzeba. Wciąż nie docierało do niej to, że Beatrycze choć przez myśl mogłoby przejść
skrzywdzenie jej, ale sam fakt tego, że ostatecznie przywiodła ją do tego
miejsca… To nie było przypadkowe – i najpewniej nie miało takie być, a po
licznych przeprosinach i błaganiach, które usłyszała, uprzytomniła sobie,
że kobieta zbyt długo walczyła ze sobą, by teraz tak po prostu być w stanie
się wycofać.
Najistotniejszą
kwestią pozostawało to, że wcale nie musiała tego robić – nie musiała dłużej się
dopraszać i cierpieć, a przynajmniej nie przy niej. Joce zawahała się
jeszcze na moment, sama niepewna tego, co właśnie planowała zrobić, ale… jakie
to właściwie miało znaczenie? Wiedziała, co to znaczy kogoś stracić – nie w takim
stopniu, w jakim doświadczyłaby utraty miłości życia, ale to i tak
było okropne. Co w jakim razie musiał czuć ktoś, kto pozostawał biernym
obserwatorem przez całe wieki…?
Kim jest On?, pomyślała mimochodem, ale ostatecznie zdecydowała się zachować
to pytanie dla siebie. Uznała, że to zły pomysł zaczynać ten temat, skoro w każdej
chwili ktoś mógł ją usłyszeć, tym bardziej, że Lawrence i Carlisle już i tak
spoglądali na nią tak, jakby jednak podejrzewali, iż postradała zmysły.
Zdecydowała się tego nie komentować, w zamian skupiając się na tym, co
najważniejsze, nawet pomimo ważenia, że postępuje głupio – i że gdyby
odważyła się zaufać niewłaściwej osobie, wtedy najpewniej doprowadziłaby do prawdziwej
tragedii, przynajmniej dla samej siebie.
– To… jest w porządku,
prawda? – zapytała cicho. – To, że ci pozwolę…
Miała
wrażenie, że wyjdzie z siebie, kiedy zauważyła napływające do oczu
Beatrycze łzy – kolejne, bo ta płakała już od tak długiego okresu czasu, że
Joce sama nie była pewna, ile tak naprawdę ich było. Początkowo wydawała się
wręcz niedowierzać temu, co usłyszała, dopiero po chwili zapanowując nad sobą
na tyle, żeby móc przesunąć się bliżej. Jocelyne mimowolnie zadrżała, kiedy kobieta
wyciągnęła obie ręce ku niej, zupełnie jakby chciała ją uściskać albo w jakikolwiek
inny sposób okazać wdzięczność. Wciąż drżała, a może to po prostu nią
wstrząsały tak silne dreszcze, że miała już wrażenie, że to cały świat trzęsie
się wokół niej – nagle niestabilny, kruchy i tak bardzo niepokojący.
– Tak… O Boże,
tak… – wyszeptała rozemocjonowanym głosem Beatrycze. Jocelyne nie
zaprotestowała, kiedy ta zrobiła ruch sugerujący, że próbowała ułożyć obie
dłonie na jej policzkach. Co więcej, przez ułamek sekundy była gotowa przysiąc,
że poczuła odległe echo dotyku – jedynie wrażenie, że ciepła skóra ociera się o jej
twarz, a później coś, co uznała za pocałunek, bo Beatrycze nachyliła się w taki
sposób, by móc musnąć wargami jej czoło. – Dzielna dziewczynka. Ja… Och,
kochanie, przecież wiesz, że cię nie skrzywdzę – powtórzyła po raz wtóry. – Nie
ja… Po prostu mi pozwól – wyszeptała ponownie. – Wiem, że to może wyglądać tak,
jakbym chciała cię wykorzystać, ale… Nie tak jak oni. Nie dlatego, że…
– Wiem to –
przerwała pośpiesznie.
Zaskoczyło
ją brzmienie własnego głosu, tym bardziej, że przez moment naprawdę poczuła się
pewna tego, co zamierzała zrobić. Komu jak komu, ale Beatrycze była w stanie
zaufać – zwłaszcza po tych wszystkich razach, kiedy ta wydawała się trzymać na
dystans wszystkie te złe dusze, które napawały ją przerażeniem. Jeśli ktoś po
tym wszystkim zasłużył na przynajmniej cień szansy na to, co właśnie zamierzały
zrobić, to zdecydowanie była to ona.
– Nie żebym
był niecierpliw, ale co do cholery…? – zaczął Lawrence (jakoś nie miała
wątpliwości co do tego, że tym razem głos należał do niego), jednak nawet nie
próbowała mu odpowiadać.
W zamian
zwróciła się bezpośrednio do Beatrycze:
– Nie wiem,
jak powinnam… – przyznała, ale kobieta nie wyglądała na rozeźloną z tego
powodu.
Wręcz
przeciwnie – uśmiechnęła się w szczery, uspokajający sposób i przesunęła
jeszcze bliżej, wydając się wręcz napierać na zaskoczoną Jocelyne.
– Nie
musisz – zapewniła spokojnie. – Ty po prostu mi pozwól… Po prostu pozwól –
powtórzyła i to w jakiś pokrętny sposób wystarczyło, żeby wszystko
stało się o wiele prostsze. Skoro tak naprawdę nie musiała niczego robić,
żeby…
Zamknęła
oczy.
Chłód, który
nagle poczuła, a który przypominał trochę silne uderzenie lodowatego
wiatru, był ostatnim, czego doświadczyła, zanim ostatecznie zapadła się w ciemność.

Beatrycze
Początkowo nie uwierzyła w to,
co właśnie zdecydowała się zrobić. Wyrzucała z siebie kolejne słowa, mając
poczucie, że robi z siebie desperatkę, dodatkowo męcząc już i tak
wykończoną Jocelyne, ale to było silniejsze od niej. Być może po prostu
wiedziała, że dziewczynie nic nie będzie, tym bardziej, że ta mimo wszystko
pozostawała w połowie nieśmiertelna. Co więcej, jej syn i mąż nie
pozwoliliby na to, żeby dziewczynie stała się jakakolwiek krzywda, więc…
Och, jej
syn i mąż. Byli tutaj, razem, co już w przeszłości się zdarzało, ale
nigdy dotąd nie miała szansy na to, żeby do nich dotrzeć. To wciąż wydała się co
najmniej szalone, ale tym razem sytuacja była inna – a oni wiedzieli, choć
wciąż nie miała pewności co do tego, jakie targały nimi emocje, zresztą sama
była do tego stopnia roztrzęsiona, że skoncentrowanie się na czymkolwiek
wydawało się graniczyć z cudem.
Jakby tego
było mało, pragnęła czegoś więcej – czegoś, czego zdecydowanie nie powinna, a co
zaczynało ją przytłaczać, tym bardziej, że…
A potem
Jocelyne się zgodziła i już nic innego się nie liczyło, prócz świadomości
szansy, która właśnie została jej dana.
Nie
próbowała zastanawiać się nad tym, jak okropne mogło wydawać się to, że aż do
tego stopnia ryzykowała zdrowiem Joce. Podejrzewała, że po wszystkim sama miała
się z tego powodu biczować, ale myśl o tym zeszła gdzieś na dalszy
plan, wyparta przez mieszankę strachu i euforii, która towarzyszyła jej w tamtym
momencie. Choć jeszcze jakiś czas temu nie pomyślałaby, że zdecyduje się na coś
takiego, a tym bardziej, że Joce da jej taką możliwość, w chwili, w której
przybliżyła się do niespokojnej dziewczyny, wszelakie wątpliwości po prostu
zniknęły. Była zbyt szczęśliwa, żeby skupiać się na czymkolwiek innym.
Zbyt
szczęśliwa, a do tego wszystkiego…
Och.
Aż poraziła
ją mieszanka różnorodnych, trudnych do uporządkowania bodźców, które tak nagle
ją zaatakowały… Albo raczej przez cały ten czas uderzały w Jocelyne, ta
jednak zdążyła przywyknąć do tego, co oferowały jej wyostrzone zmysły
nieśmiertelnej. Dla Beatrycze sama kwestia czucia
stanowiła coś, co już lata temu zostało zapomniane – po prostu odeszło, kiedy w chwili
śmierci odcięła się od wszystkiego, co upodabniało ją do człowieka. W tamtym
innym świecie – w więzieniu, bo tylko tak była w stanie opisać
świata, który zaoferowała jej Ciemność – zachowywała się tak, jakby była żywa,
doświadczając równie wielu emocji i bodźców, ale…
Och, to
było tak, jakby przez cały ten czas żyła w iluzji, dopiero teraz mogąc
doświadczyć choć namiastki prawdziwego życia. W efekcie na dłuższą chwilę
zamarła, aż nazbyt świadoma tego, że ciało Jocelyne wbrew wszystkiemu nie było
zadowolone z jakiegokolwiek intruza. Dziewczyna dopuściła ją do siebie,
posłusznie schodząc na dalszy plan, ale mimo wszystko pozostawała wystraszona, a do
tego wszystkiego chora. Gorączka ją osłabiała, co odbiło się również na
Beatrycze, uświadamiając jej, że najpewniej miała bardzo mało czasu, zanim
ostatecznie straci kontrolę; Joce była zbyt słaba, żeby zagwarantować jej
więcej, z kolei ona sama nigdy nie należała do tych niebezpiecznych,
silnych dusz, które potrafiły integrować w świat żywych albo na zawołanie
opętać każdego, kto okazałby się choć trochę podatny.
Wiedziała o tym,
a jednak i tak minęła cała wieczność, zanim udało jej się
skoncentrować. Kolejne bodźce oraz dawno zapomniane, nieprzyjemnie podsycone
doświadczenia, dawały się kobiecie we znaki, stopniowo doprowadzając ją do
szaleństwa. Najbardziej intensywnie okazały się wszechogarniająca słabość oraz
zimno, które odczuwała nawet pomimo przesiąkniętej słodkim, przyprawiającym o zawroty
głowy zapachem, który zatrzymał się na kurtce.
To zapach Lawrence’a, uświadomiła sobie i w tamtej
chwili serce omal nie wyskoczyło jej z piersi przez nadmiar emocji.
Chciała zachować tę woń dla siebie; zapamiętać tak dobrze, jak tylko miało być
to możliwe, a później…
– Jocelyne?
Brzmienie
znajomego głosu sprawiło, że poderwała głowę, kierując błękitne oczy Joce na
obserwującego ją wampira. Zadrżała niekontrolowanie, wyłącznie po części z zimna,
choć sama świadomość tego, że stała na śniegu – miękkim, zimnym i jak
najbardziej prawdziwym – skutecznie przyprawiła ją o zawroty głowy… Albo
słabość? W stanie, w którym znajdowała się Jocelyne, wszystko
wydawało się równie prawdopodobne, a Beatrycze sama już nie miała pewności
co do tego, które z jej podejrzeń mogły okazać się prawdziwe.
Obraz na
ułamek sekundy zamazał jej się przed oczami, uświadamiając, że z dziewczyną
mimo wszystko nie było dobrze. To też
moja wina, pomyślała, całą sobą czując, jak wielkim wysiłkiem dla już i tak
osłabionego ciała było to, by znieść jej obecność. Joce była silna, ale miała
swoje granice, już i tak mocno nadszarpnięcie przez chorobę, ale mimo
wszystko…
Musiała
przynajmniej spróbować.
Skoro
zabrnęła już tak daleko, zamierzała doprowadzić wszystko do końca, zanim
ostatecznie zdecydowałaby się na to, żeby się wycofać. Jeszcze tylko troszeczkę, kochanie… Tylko troszeczkę, zapewniła
Jocelyne, pomimo tego, iż nie miała pewności co do tego, czy dziewczyna była w stanie
ją usłyszeć. Miała tylko nadzieję, że po wszystkim mała Licavoli nie odchoruje
tego bardziej, aniżeli byłaby w stanie to znieść.
Wybacz mi, ale muszę… Po prostu muszę.
Poruszając
się trochę jak w transie, zmusiła obce sobie ciało do współpracy. Zdołała
jedynie spojrzeć na Lawrence’a, przede wszystkim dlatego, że ten znajdował się
tuż przed nią, a ona już i tak ledwo była w stanie skoncentrować
na nim wzrok. Ostatecznie zajrzała mu w oczy, niezrażona ani ich czerwonym
kolorem, ani tym, że w pierwszym odruchu spojrzał na nią w niemalże
pobłażliwy, zniecierpliwiony sposób.
Do czasu.
Choć nie
miała pewności, przez ułamek sekundy była gotowa przysiąc, że jakimś cudem
zrozumiał, tym bardziej, że jego tęczówki rozszerzyły się nieznacznie, tak
bardzo zdezorientowane i…
– Nigdy… –
wyszeptała i zawahała się na moment. Głos, którym się posługiwała, nie
należał do niej, ale… przynajmniej mogli ją usłyszeć, prawda? To musiało
wystarczyć. – Tak naprawdę nigdy nie miałam do ciebie pretensji, L. O nic.
Przez cały ten czas… – Przełknęła z trudem, po czym nerwowo spuściła
wzrok. – Tamta obietnica… Spełniłeś ją dla mnie. Dziękuję – dodała i w tamtej
chwili już nie miała wątpliwości co do tego, że ją rozpoznał.
Wyczuła
ruch, kiedy błyskawicznie zbliżył się do niej, ale nie miała czasu, żeby się na
nim skoncentrować.
Zaraz po
tym osłabione ciało Joce ostatecznie się poddało, ponownie popychając ją w pustkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz