
Jocelyne
Wszystko szło nie tak, a przynajmniej ona miała takie
wrażenie. W pierwszym odruchu zesztywniała, co najmniej zaskoczona
pojawieniem się nowej osoby. Jasne, w jakimś stopniu liczyła się z tym,
że prędzej czy później ktoś zauważy, że zniknęła i bliscy zaczął jej
szukać, ale na pewno nie brała pod uwagę tego, że w całym tym zamieszaniu
pojawi się właśnie Carlisle. W zasadzie to sprawiło, że poczuła się
jeszcze bardziej osaczona, aż nazbyt świadoma tego, że obecność doktora nie
ułatwi niczego – nie, skoro nie miał pojęcia o tym, co potrafiła i raczej
nie mógł poświadczyć tego, że byłaby w stanie mówić prawdę.
Chciała się odezwać, ale nie
była w stanie, w zamian zdolna co najwyżej obserwować. Bezwiednie
wodziła wzrokiem to w jedną, to w drugą stronę, by móc naprzemiennie spoglądać
to na wciąż trzymającego ją Lawrence’a, to znów na Carlisle’a. Zauważyła, że
ten pierwszy jedynie wywrócił oczami w odpowiedzi na słowa syna,
bynajmniej nie paląc się do tego, żeby poluzować uścisk, którym ją otaczał i postawić
ją na śniegu. Cóż, jakby nie patrzeć, była wdzięczna za to, że nie dostosował
się do polecenia w jakiś przesadnie dosłowny sposób, bo ewentualny upadek
na ziemię raczej nie należałby do najprzyjemniejszych doświadczeń.
Wciąż o tym myślała, sama
niepewna tego na kim i dlaczego powinna się skoncentrować, kiedy jej uwagę
na powrót przykuła Beatrycze. Do tej pory wydawała się niespokojna, ale kiedy
pojawił się Carlisle, po prostu zamarła, sprawiając wrażenie kogoś rozdartego
pomiędzy pragnieniem natychmiastowej ucieczki, a tym, by zacząć krzyczeć –
jak najszybciej się ujawnić, choć nikt prócz Joce nie był w stanie jej
usłyszeć czy zauważyć. Nie wyobrażała sobie tego, jak musiał czuć się ktoś w takiej
sytuacji, obecny, ale niewidzialny dla wszystkich wokół – wiecznie samotny,
pomimo tego, że sam pozostawał na swój sposób częścią otaczającego go świata.
Sama perspektywa wydała się dziewczynie przerażająca, tak jak i to, że
kiedykolwiek mogłaby tego doznać.
Jak
mam ci pomóc, Beatrycze?,
pomyślała w niemalże rozpaczliwy sposób. Żałowała, że nie potrafiła porozumieć
się z duchem telepatycznie, ale czuła się zbyt słabo, by choć próbować tego
dokonać. Wciąż mogła spróbować mówić, ale obserwując kobietę w tamtej chwili,
nie miała pewności, czy ta oby na pewno sobie tego życzyła, skoro prócz
Lawrence’a był obecny ktokolwiek jeszcze. No
i dlaczego wyglądasz jak Elena? Dlaczego…?
Choć miała pełno wątpliwości,
nic nie wskazywało na to, żeby ktokolwiek zamierzał je rozwiać.
Była coraz bardziej
zdezorientowana, tym bardziej, że atmosfera nagle zgęstniała, a ona nie po
raz pierwszy poczuła się jak uwięziona między młotem a kowadłem. Już
wcześniej zdążyła się przekonać, że widzenie nie jest takie proste, jak mogłoby
się wydawać. Albo raczej pośredniczenie, bo to, że dostrzegała o wiele
więcej niż pozostali, wcale nie znaczyło, że dzięki temu była w stanie
łatwiej pozyskane informacje interpretować, nie wspominając o ich
właściwym przekazywaniu. Zaczęła żałować, że nie miała przy sobie kogokolwiek,
kto wiedziałby i jej wierzył – mógł poświadczyć, że wcale nie zwariowała,
bo to wiele by ułatwiło. Mogła co prawda zacząć nalegać, żeby z jakąkolwiek
rozmową przenieść się do domu, ale szczerze wątpiła w to, żeby w takim
wypadku ktokolwiek zamierzał jej usłuchać.
Słodka bogini, to wszystko było
zdecydowanie zbyt trudne, a może odbierała to w ten sposób przez to,
że źle się czuła – nie miała pojęcia, przyczyna zresztą wydała się Jocelyne
najmniej istotna. Wiedziała jedynie, że powinna coś zrobić, ale to również niczego
nie ułatwiało, skoro jedynym, czego była pewna, pozostawało to, że Carlisle i Lawrence
za sobą nie przepadali. O tym akurat wiedziała wcześniej, a przynajmniej
była w stanie się domyślić, ale pomimo tego i tak poczuła się co
najmniej zaskoczona widokiem podenerwowanego doktora. Widziała dziadka w różnych
sytuacjach, ale zwykle mało co było w stanie wytrącić go z równowagi…
A jednak w tamtej chwili wydawał się naprawdę rozeźlony, być może
dlatego, że cokolwiek złego mogłoby spotkać właśnie ją.
– Poprosiłem cię o coś –
przypomniał wampir, decydując się przerwać panującą ciszę. Tym razem jego głos
zabrzmiał spokojnie, ale Joce i tak wyczuła charakterystyczną, jakże
nietypową dla niego gniewną nutę. – Puść ją, bo…
– Tak, już. – Choć nie widziała
twarzy Lawrence’a, była gotowa przysiąc, że ten wywrócił oczami. – O ile
mi wytłumaczysz, co takiego tutaj robiła. Sama. Na mrozie – dodał z naciskiem.
– Dziękuję brzmiałoby w tym
miejscu całkiem dobrze – zasugerował, a Carlisle spojrzał na niego z niedowierzaniem.
– Co takiego?
Wydawał się zaskoczony i nieufny,
chyba sam niepewien tego, co powinien myśleć o zaistniałej sytuacji. Wciąż
uważnie przypatrywał się trzymającemu ją mężczyźnie, być może szukając jakichkolwiek
oznak zagrożenia, jednak nic nie wskazywało na to, żeby L. zamierzał stać się
niebezpieczny. Zabawne, ale chyba
zaczynam mu ufać, pomyślała mimochodem, nie po raz pierwszy próbując
odpowiedzieć samej sobie na pytanie, czy przypadkiem nie zwariowała. Nie znała
go, ale instynkt robił swoje, a ona już przestała wierzyć w to, że
Lawrence nagle dojdzie do wniosku, że wcale nie takim złym pomysłem byłaby
próba rozerwania jej gardła.
– To, co powiedziałem –
zniecierpliwił się wampir, ponownie zwracając się do syna. – Jestem tutaj, bo
mam sprawę… A ciebie akurat nie było w domu, więc przyszedłem tutaj –
wyjaśnił zniecierpliwionym tonem. – Serio, nie miałem w planach znaleźć w lesie…
Hm, waszej małej zguby, jak zgaduję – mruknął z nutką cynizmu. – Jak masz
wątpliwości, zapytaj Jocelyne. Co prawda przy mnie nie jest jakoś szczególnie
rozmowna – nie to, co jej siostra – ale jestem w stanie to przeżyć.
A
co do tego wszystkiego ma Alessia…?
I tym razem nie otrzymała
odpowiedzi, w zamian czując na sobie intensywne spojrzenie złocistych
tęczówek Carlisle’a. Chcąc nie chcąc zdecydowała się na niego spojrzeć, mając
coraz silniejszą ochotę kazać wszystkim wokół, żeby pozwolili jej w końcu
odpocząć. Czuła się zmęczona, a nadmiar pytań, wątpliwości i te ich
kłótnie do niczego nie prowadziły.
– Dobrze się czujesz, Joce? –
usłyszała łagodny głos dziadka. Westchnęła cicho, równie sfrustrowana, co i uspokojona
tym, że był w stanie nad sobą panować.
– Lawrence mówi prawdę –
oznajmiła, choć to bynajmniej nie było odpowiedzią na zadane pytanie. Cóż,
doszła do wniosku, że słabe brzmienie jej głosu i to, że zaraz po tym
znowu zaczęła kaszleć, okażą się wystarczająco wymowne. To, że oczy wampira
nieznacznie pociemniały, zdradzając niepokój, jedynie potwierdziło te
przypuszczenia. – Ja tylko… – Urwała, sama niepewna tego, co powinna
powiedzieć.
– W porządku – zapewnił ją
pośpiesznie Carlisle, w ułamku sekundy materializując się bliżej. Mimo
wszystko poruszał się ostrożnie, być może chcąc udowodnić, że nie zamierzał
walczyć z L… A przynajmniej tak długo, jak ten zachowywał się
spokojnie. – Wrócimy do domu i… tam porozmawiamy – zaproponował w końcu,
ostrożnie dobierając słowa. – Nie rozumiem, jak się tutaj znalazłaś, ale to
teraz nie ma znaczenia. Ważne, że jesteś cała.
Wiedziała, że nie miał na myśli
tego, że mogłaby być chora, ale przede wszystkim, że nikt nie spróbował jej
skrzywdzić. Cóż, to akurat była w stanie zrozumieć, choć w tej
kwestii wszystko po raz kolejny sprowadzało się do pomocy L. Jakkolwiek by
jednak nie było, kwestia powrotu do domu wydała jej się nader kusząca,
niezależnie od ewentualnych konsekwencji. Wtedy mogłaby odpocząć, poza tym…
– Joce…
Głos Beatrycze zabrzmiał bardzo
cicho, jakby ta musiała włożyć mnóstwo energii w to, żeby wydać z siebie
jakikolwiek dźwięk. Jocelyne bezwiednie przeniosła na nią wzrok, by przekonać
się, że kobieta zmaterializowała się pomiędzy Lawrence’m a Carlisle’m,
jakby chcąc znaleźć się jak najbliżej każdego z nich. Oddech duszy
przyśpieszył, choć nazbyt oczywistym wydawało się, że nie potrzebowała
powietrza do tego, żeby normalnie funkcjonować – dokładnie tak jak wampiry,
które korzystały z tlenu wyłącznie przez nabyte przez lata ludzkiego życia
przyzwyczajenia.
W jakiś pokrętny sposób to, że
wypowiedziała jej imię – to oraz sposób, w jaki tego dokonała – wydały się
Jocelyne jednoznaczną odpowiedzią na to, co powinna zrobić. Więc jednak,
niezależnie od wszystkiego…
Tak naprawdę nie miała nic do
stracenia.
– L. – Uniosła głowę, zwracając
się bezpośrednio do wampira. Zignorowała jego pytające spojrzenie oraz to, że
gdzieś poza zasięgiem jej wzroku Carlisle poruszył się niespokojnie. – Mam
pytanie – oznajmiła wprost, już nawet nie zastanawiając się nad doborem słów.
Ona po prostu mówiła.
Lawrence spojrzał na nią z powątpiewaniem,
ale ostatecznie skinął głowa.
– Nie żałuj sobie – rzucił
niemalże pogodnym tonem, być może usatysfakcjonowany tym, że jeszcze nie
zaczęła krzyczeć i żądać tego, by natychmiast ją puścił i trzymał się
z daleka. No cóż, podejrzewała, że sytuacja w każdej chwili miała
ulec zmianie – z tym, że to wcale nie ona mogłaby chcieć uciec. – Swoją
drogą, jesteś miła. Nie wiem czy to u ciebie normalne, ale doceniam.
Och,
normalne… Ale tylko to,
pomyślała z przekąsem, przez ułamek sekundy mając ochotę się roześmiać. Na
pewno nie miał powiedzieć tego samego o tym, co dopiero planowała mu
powiedzieć.
Na ułamek sekundy zawahała się,
szukając odpowiednich słów, te jednak nie przychodziły. W głowie miała
pustkę, niezdolna do przedstawienia w jakikolwiek sensowny sposób tego, co
zamierzała mu zakomunikować…
No
cóż, trudno.
– Kim jest Beatrycze? – wypaliła
pod wpływem impulsu, decydując się postawić sprawę jasno.
Napięła mięśnie, mimo wszystko obawiając
się tego, że pod wpływem emocji wampir jednak zdecyduje się ją puścić. Nie
zrobił tego, wręcz wzmagając uścisk, którym ją otaczał, przez co na moment aż
zabrakło mu tchu. Sama również zamarła, wstrzymując oddech i czekając na
coś, czego nawet nie potrafiła sprecyzować – wybuch gniewu, jakiekolwiek
pytania albo… cokolwiek innego. W zasadzie każda, nawet najbardziej
gwałtowna reakcja, byłaby lepsza od pustki i przeciągającej się cichy, a jednak
Lawrence zwłaszcza początkowo zdecydował się uraczyć ją tym pierwszym.
Cisza dzwoniła jej w uszach,
bynajmniej nie ułatwiając cierpliwego czekania. W gruncie rzeczy ledwo
była w stanie zachować przytomność, choć zarazem była zbyt podenerwowana,
by tak po prostu poddać się pustce. Z braku lepszych pomysłów przeniosła
wzrok na Beatrycze, ale ta również wyglądała jak posąg – nieruchoma, wpatrzona w Lawrence’a
i wciąż z załzawionymi oczami. Gdyby nie lśniące tęczówki, Joce
naprawdę uznałaby, że miała przed sobą kogoś, kto więcej się nie poruszy.
– Co…? – L. zamilkł, po czym
spojrzał na nią w bliżej nieokreślony sposób. Mogła tylko zgadywać, jakie w tamtej
chwili targały nim emocje, co również zaczynało ją martwić. Gdyby przynajmniej
była w stanie choć pobieżnie określić to, w jakim był nastroju. – To
imię… Wypowiedziałaś je przy mnie wcześniej – nie tyle zapytał, co po prostu
stwierdził fakt.
Wydał jej się rozeźlony, choć nie
miała poczucia, by gniew był w jakimkolwiek stopniu skierowany przeciwko niej.
To sprawiło, że poczuła się odrobinkę lepiej, choć nadal nie miała pewności, co
takiego powinna sądzić o zaistniałej sytuacji. Pomyślała, że być może
powinna go jednak poprosić o to, żeby ją puścił, zanim powie cokolwiek więcej,
ale nie była w stanie wykrztusić z siebie chociaż słowa. W zamian
po prostu czekała, by w końcu być w stanie oczyścić gardło i mimo
obaw mówić dalej:
– Ja… widzę różne rzeczy –
powiedziała w końcu, starannie dopasowując kolejne informacje. Nie
patrzyła żadnemu z obecnych w oczy, próbując skupić się na brzmieniu
własnego głosu. – Czasami niepokojące, ale… Myślałam, że to są sny. Bardzo
realne, ale nieprawdziwe albo że to ze mną jest coś nie tak, ale…
– Jocelyne, kochanie, powinnaś znaleźć
się w domu – przerwał jej łagodnie Carlisle, jednak decydując się wtrącić.
Wydawał się zatroskany, co zresztą wcale jej nie dziwiło. – Daj mi ją, Lawrence
– dodał, ale zarówno wampir, jak i ona puścili jego słowa mimo uszu.
Choć nie sądziła, że będzie do
tego zdolna, zmusiła się, by mówić dalej.
– Niedawno nie rozumiałam –
oznajmiła z naciskiem. – Dopiero jakiś czas temu wszystko stało się jasne
i… Hm, wiem, że to rodzaj daru – przyznała i zawahała się na moment. –
Bardzo specyficzny.
– Chcę wiedzieć…? – L. spojrzał
na nią z powątpiewaniem.
Czegokolwiek oczekiwał albo nie,
ostateczna decyzja pozostawała zależna od niej. Wiedziała, że tak naprawdę nie
ma żadnego wyboru, przynajmniej jeśli chodziło o odpłacenie się Beatrycze,
a skoro tak…
– Przychodzą do mnie… różne
osoby – zaczęła raz jeszcze. – Początkowo mnie przerażały, ale… teraz jest
prościej. Chociaż i tak wiem, że nikt inny ich nie widzi – wyjaśniła,
czując się przy tym tak, jakby całkiem postradała już zmysły. – Widzę umarłych
– dodała, ale nawet ujęcie sprawy w tak bezpośredni, wręcz oczywisty
sposób nie sprawiło, że poczuła się jakkolwiek lepiej.
Jeśli do tej pory atmosfera
miała w sobie coś, co doprowadzało ją do szału, w chwili, w której
wypowiedziała tych kilka słów, w pełni dotarło do niej, że jednak mogło
być gorzej. Zastygła w bezruchu, przez chwilę mając ochotę zażądać, żeby
ktoś się odezwał – powiedział cokolwiek, zamiast trzymać ją w niepewności.
Gdyby miała przy sobie kogokolwiek, kto by jej uwierzył, wtedy wszystko stałoby
się o wiele prostsze, jednak w obecnej sytuacji…
Spojrzała na Lawrence’a, ten
jedna z uporem milczał, najwyraźniej zamierzając w ten sposób
wytrącić ją z równowagi. Nerwowo zacisnęła dłonie w pięści, tak
mocno, że aż poczuła ból, ale to nie miało dla niej znaczenia. Choć na nią
patrzył, zaczęła dochodzić do wniosku, że wcale jej nie widział, myślami będąc
gdzieś daleko. Jego oczy pociemniały i chociaż nic nie wskazywało na to,
żeby mógł ją skrzywdzić, nagle zapragnęła zrobić wszystko, byleby oswobodzić się
z jego uścisku.
– Ja… Mógłbyś mnie puścić,
proszę? – zapytała, ostrożnie dobierając słowa. – Poradzę sobie sama.
Nie zareagował, przynajmniej początkowo,
co zaczęło ją martwić, ale ostatecznie nie skomentował tego nawet słowem. Miała
wrażenie, że minęła cała wieczność, zanim w zaskakująco delikatny sposób
pomógł stanąć jej na nogi. Zadrżała, kiedy znowu wylądowała na śniegu, ale
zdołała zignorować wszelakie niedogodności i – raz po raz wstrząsana
nawracającymi dreszczami – cofnęła się o kilka kroków. Założyła ramiona na
piersiach, ciaśniej owijając się kurtką, którą narzucił na nią zaraz po tym,
jak ją znalazł, wciąż nerwowo wodząc wzrokiem na prawo i lewo. Nie miała
pojęcia, czego powinna się spodziewać, przez co omal nie wyszła z siebie,
kiedy u jej boku dosłownie zmaterializował się Carlisle, dla pewności ja
podtrzymując, kiedy po raz kolejny zachwiała się na nogach.
– W porządku, Joce –
zapewnił. Jego głos brzmiał spokojnie, choć dziewczyna wyczuła, że wymagało to
od niego mnóstwo energii. Ostrożnie dobierał słowa, przemawiając do niej trochę
tak, jakby była w szoku i nie do końca rozumiała to, co działo się
wokół niej. – Nic się nie dzieje, tak? Wrócimy teraz domu…
– Taak… – wtrącił Lawrence. –
Weź ją, tym bardziej, że… Cóż, ma gorączkę, o ile dobrze zauważyłem –
dodał, wydając się zwracać bardziej do siebie niż kogokolwiek innego. – I zmarzła,
więc to tym lepszy pomysł – dodał, a Jocelyne poczuła narastającą z każdą
kolejną sekunda irytację.
No cóż, z drugiej strony…
chyba nawet nie powinna być zaskoczona. Pewnie sama zareagowałaby podobnie w odpowiedzi
na takie rewelacje, czy to uznając swojego rozmówcę za wariata, czy to znów
szukając innego wyjaśnienia. Zrzucenie wszystkiego na wysoką temperaturę i złe
samopoczucie było całkiem wygodne, a przynajmniej za takie uznałaby to
jeszcze kilka tygodni temu, gdy wciąż nie miała pewności co do tego, jaka była
prawda.
Nie zastanawiając się zbytnio
nad tym, co zamierzała zrobić, pośpiesznie wyswobodziła się z objęć
doktora. Zdołała się przesunąć na tyle, by znaleźć się u boku Beatrycze, w duchu
żałując tego, że dla pewności nie była w stanie chwycić kobiety za rękę.
– Wytłumacz mi w takim
razie, co takiego jest w tym imieniu… Skąd miałabym je znać? –
zniecierpliwiła się. – I dlaczego kobieta, którą widuję niemalże na każdym
kroku, wygląda dokładnie tak, jak Elena – dodała naglącym tonem, próbując zapanować
nad sytuacją.
Przez twarz Lawrence’a przemknął
cień.
– Przestań – nie tyle poprosił,
co wręcz na nią warknął. Otworzyła usta, to jednak spotkało się z kolejnym
gniewnym spojrzeniem z jego strony. – Przestań, do cholery, bo…?
– Bo co? – obruszyła się, nie mogąc
powstrzymać naturalnej potrzeby, żeby zacząć się bronić. Instynktownie napięła
mięśnie, licząc się z tym, że jeśli posunie się za daleko, wampir jednak
może ją zaatakować, niezależnie od tego, czy Carlisle spróbuje ją obronić.
Jeszcze tego było jej trzeba, by na jej oczach zaczęli walczyć. – Mówię prawdę.
Ja…
– Joce – przerwała łagodnie
Beatrycze, odzywając się pierwszy raz od dłuższej chwili. Dziewczyna
natychmiast przeniosła na nią wzrok, obojętna na to, że z perspektywy
obserwujących ją wampirów to musiało wyglądać tak, jakby spoglądała w przestrzeń.
– Nie w ten sposób. Musisz spróbować inaczej – zasugerowała tak cicho, że
ledwo dało się zrozumieć sens poszczególnych słów.
Skinęła głową, choć to nadal
niczego nie wyjaśniało. Gdyby przekonanie kogokolwiek do tego, co potrafiła,
było takie proste, nie zostałaby ani wyśmiana, ani wzięta za wariatkę, jak to
miało miejsce w tamtej małej kawiarence, w której była wraz z Dallasem,
kiedy chłopak…
Och, to teraz nie było ważne.
Więc
co mam zrobić?,
pomyślała, coraz bardziej zniechęcona. Jak miała wykorzystać swoje zdolności,
skoro napotykała się z takimi reakcjami za każdym razem, gdy zacznie
rozmowę? Prędzej czy później komuś jednak miały puścić nerwy, a wtedy…
mogło wydarzyć się dosłownie wszystko.
Chociaż nie sądziła, że
Beatrycze wpadnie na jakikolwiek pomysł, nie wspominając o tym, że ta
mogłaby udzielić jej rad, kobieta postanowiła ją zaskoczyć:
– Powiedz mu, że tutaj jestem –
wyszeptała drżącym głosem. – Cały czas, byłam przez cały ten czas… Och, kiedyś
nazywał mnie swoja radością – dodała i w tamtej chwili prawie zdołała
się uśmiechnąć.
– Radość… – powtórzyła mimowolnie.
Gdyby wzrok mógł zabijać, w tamtej
chwili jedno spojrzenie Lawrence’a wystarczyłoby do tego, żeby padła trupem.
– Czy ja dopiero co nie
powiedziałem, że…? – zaczął, ale praktycznie nie zwróciła na to uwagi, w pełni
skoncentrowana na kolejnych słowach, które wyrzucała z siebie Beatrycze.
– Mówi o… o Londynie –
powiedziała w końcu, na przekór wszystkiemu jednak decydując się mówić.
Tak po prostu, niezależnie od konsekwencji i… – To było latem… Tak. Ładny,
letni dzień – podjęła spokojnie. – Ale ona była przerażona, bo… Och, chodzi o ciążę,
tak? – wypaliła, a Lawrence w końcu zamilkł, w zamian
spoglądając na nią tak, jakby widział ją po raz pierwszy. – Podejrzewała od
dłuższego czasu, że może nosić pod sercem dziecko, ale dopiero wtedy znalazła
potwierdzenie. Rozpaczała, bo kobieta z miasteczka powiedziała jej, że
może być brzemienna… Bała się tego. – Joce zawahała się na moment. – Wepchnęła
cię do wody.
– Jak ty…?
Pokręciła głową.
– To nie jest wszystko –
przerwała, coraz bardziej podekscytowana. Przez nadmiar emocji trudno było jej skoncentrować
się na tym, co mówiła Beatrycze, ale czuła, że musi dokończyć. Skoro zaczął jej
słuchać, to oznaczało, że wszystko zmierzało ku lepszemu… Tak? – Raz zastałeś
ją całą zakrwawioną w łazience… Skaleczyła się w rękę. Ale była szczęśliwa…
Bardziej szczęśliwa niż przez kilka ostatnich miesięcy ciąży, jakby obecności
krwi była powodem do radości – podjęła i na dłuższa chwilę zamilkła, bo to
również dla niej nie miało sensu. Spojrzała na Beatrycze, ale ta nie paliła się
do jakichkolwiek wyjaśnień, wyraźnie skoncentrowana na czymś innym. – Wtedy
powiedziała, że będziecie mieli syna i… O słodka bogini, to twoja żona,
tak? – wyszeptała, samej sobie nie potrafiąc wytłumaczyć tego, jakim cudem nie
zorientowała się wcześniej.
Lawrence nie odpowiedział, po
prostu na nią patrząc. Miała wrażenie, że minęła cała wieczność, zanim
otrząsnął się na tyle, żeby wyrzucić z siebie jedno, jedyne słowo:
– Beatrycze?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz