1 października 2016

Trzysta dwadzieścia jeden

Jocelyne
Czuła się trochę tak, jakby trwała w transie. Nie miała pewności, co takiego działo się wokół niej, ale już nie czuła potrzeby, żeby próbować rzucać się do ucieczki. Wszystko dochodziło do niej jakby z oddali, przez co czuła się tak, jakby od świata odgradzała ją gruba, zamglona szyba. Wiedziała, że powinna przynajmniej spróbować zachować przytomność, bo w innym przypadku mogłoby wydarzyć się coś niedobrego, ale to zaczynało jawić się jako wyjątkowo trudne, skomplikowane zadanie.
Był jeszcze ten głos, który na pewno słyszała po raz pierwszy, a jednak i tak sprawiał, że czuła się względnie bezpieczna. Początkowo miała ochotę walczyć, zaniepokojona tym, że ktokolwiek mógłby chcieć ją dotykać, ale z czasem pragnienie to zniknęło, w miarę jak trzymająca ją osoba zaczęła do niej przemawiać. Coś jest nie tak, pomyślała, ogarnięta niejasnym wrażeniem, że przez melodyjny szept czuje się dziwnie, stopniowo tracąc energię na to, żeby walczyć, ale ostatecznie doszła do wniosku, że to najmniej istotne. Było jej zimno i ta jedna kwestia pozostawała dla niej najistotniejsza, ciążąc dziewczynie bardziej niż cokolwiek innego. Chciała się od tego odciąć, jakkolwiek miałaby tego dokonać, ale trzymający ją mężczyzna najwyraźniej uparł się, żeby doprowadzić ją do szału, niezmiennie zmuszając do tego, żeby pozostawała przytomna.
Chciała zamknąć oczy, ale z jakiegoś powodu nie potrafiła mu się przeciwstawić. Co jest nie tak, pomyślała raz jeszcze, ale to, jak się czuła, jednoznacznie zaprzeczało temu stwierdzeniu. On również zapewniał, że było w porządku, poza tym obiecywał, że zabierze ją do domu, a to chyba o czymś świadczyło. Oczywiście, mógł kłamać, ale nie miała poczucia, żeby próbował to zrobić, choć być może to pozostawało dowodem na to, że była przesadnie wręcz naiwna. Jak inaczej miałaby wytłumaczyć to, że w ślepo chciała zawierzyć komuś, kogo widziała na oczy po raz pierwszy i na kim nawet nie potrafiła skoncentrować wzroku?
Och, wiedziała, że ma do czynienia z mężczyzną, wampirem na dodatek, bo o tym świadczyły wpatrzone w nią, czerwone tęczówki. Choć była przyzwyczajona do nieśmiertelnych, którzy żywili się w tradycyjny sposób – musiała, skoro w Mieście Nocy spotykała te istoty niemalże na każdym kroku – to w naturalnym odruchu spięła się, woląc zachować ostrożność. Nie znała go, a w jej żyłach krążyła krew, zaś to mogło uczynić z nią potencjalną ofiarę. Zdecydowanie nie mogła na to pozwolić, choć zarazem zdawała sobie sprawę z tego, że nawet gdyby przyszło jej uciekać, nie dałaby rady. On trzymał ją w ramionach, ograniczając każdy z jej ruchów, co samo w sobie nie było dobre. Co prawda po jego spojrzeniu nie miała wrażenia, by traktował ją jak ewentualną przekąskę… To była raczej troska, choć i to uczucie wydało się Joce czymś co najmniej nieprawdopodobnym. Dlaczego miałby się o nią martwić, skoro widział ją po raz pierwszy i…?
To nie miało sensu.
W ostatnim czasie nic go nie miało.
Wciąż o tym myślała, poniekąd dlatego, że tak łatwiej było przeciwstawiać się narastającemu z każdą kolejną sekundą zmęczeniu. Nie zamykaj oczu, powtarzała sobie niczym mantrę, ale nawet pomimo tego nie była w stanie poczuć się choć odrobinę lepiej. W głowie miała pustkę, a obrazy zamazywały się jej przed oczami, przez co zaczynała być świadoma tylko i wyłącznie barwy skupionych na niej tęczówek. Nic innego się nie liczyło; na niczym innym nie potrafiła się skoncentrować, chociaż… To był mężczyzna, tak? Jasnowłosy, z wyglądu znacznie starszy od jej najbliższych, ale niemniej urodziwy – w końcu wampiry miały to do siebie, że niezmiennie zadziwiały wyglądem. Co więcej, coś w jego wyglądzie wydało jej się znajome, ale to było niczym mgliste wspomnienie, którego pomimo usilnych starań nie potrafiła do siebie przywołać. Wszystko było nie tak, a jej wręcz chciało się płakać ze zmęczenia i narastającej stopniowo frustracji.
Wiedziała, że wyjście z domu, zwłaszcza w takim stanie i bez wcześniejszego przygotowania, było złym pomysłem, ale mimo wszystko… Kiedy szła za Beatrycze, to wydawało się sensowne. Wtedy miała poczucie, że powinna i wręcz musi postąpić w ten sposób, niezależnie od możliwych konsekwencji. Z jej perspektywy to naprawdę miało sens, przynajmniej początkowo, póki chłód i słabość nie dały o sobie znać do tego stopnia, by osunęła się na ziemię, niezdolna do podniesienia się po upadku. Teraz z kolei była tutaj, zdana na łaskę albo niełaskę nieśmiertelnego, który z równym powodzeniem mógł jej pomóc, co i dojść do wniosku, że nikt nie przejmie się, jeśli spróbuje ją zabić.
Proszę…, pomyślała, ale ostatecznie nie zdołała wypowiedzieć tego jednego słowa na głos. Sama perspektywa tego, że miałaby zacząć kogokolwiek błagać, wydała się dziewczynie co najmniej szalona, ale zmusiła się do tego, żeby ją zignorować. Zadrżała niekontrolowanie, w równym stopniu z zimna, co i niepokoju, co bynajmniej nie uszło uwadze trzymającego ją wampira, bo znów poczuła na sobie intensywne spojrzenie rubinowych tęczówek.
– Nic ci nie grozi – zapewnił ją po raz kolejny, ale to było niczym puste słowa, który w pełni nie potrafiła przyjąć do świadomości. Dlaczego niby miałaby tak po prostu zacząć mu ufać, skoro…?
– Mówi prawdę – usłyszała jeszcze jeden głos i drgnęła niespokojnie. Ten akurat była w stanie rozpoznać, choć pozycja, w której się znajdowała, uniemożliwiała jej rozejrzenie się dookoła. – Nie skrzywdzi cię… Jasne, że cię nie skrzywdzi – powtórzyła rozemocjonowanym głosem Beatrycze, a Jocelyne naszło niejasne wrażenie, że kobieta płakała.
Skoro nic mi nie grozi, dlaczego miałaby brzmieć w ten sposób? Co się stało, skoro…?
Nie potrafiła dokończyć własnych myśli. W zamian z wysiłkiem spróbowała się podnieść, na wszystkie sposoby usiłując rozejrzeć się dookoła, choć przez uścisk trzymającego ją wampira okazało się to trudne. Jęknęła sfrustrowana, nie po raz pierwszy próbując się oswobodzić, to jednak zaskutkowało w tym, że mężczyzna po prostu się zatrzymał, dodatkowo wzmacniając uścisk wokół niej.
– Przestań ze mną walczyć – zniecierpliwił się. W jego głosie znowu wyczuła tę charakterystyczną nutę… Coś, co ostatecznie zinterpretowała jako perswazję, chociaż nie miała pewności. Wampiry czasami to robiły, ale… te inne, takie jak Layla, Rufus czy Isabeau. Dlaczego on miałby to potrafić. – Jesteśmy prawie na miejscu. Daj mi jeszcze chwilę, a potem…
– Kim jesteś? – przerwała mu, nie mogąc się powstrzymać.
Jej wybawca zamilkł, wymownie unosząc brwi, być może zaskoczony tym, że była w stanie powiedzieć cokolwiek sensownego. W głowie wciąż miała mętlik, ale świadomość bliskości Beatrycze oraz adrenalina sprawiły, że była w stanie chociaż po części nad sobą zapanować. To wciąż niczego nie tłumaczyło, ale na dobry początek musiało wystarczyć.
Nie miała pewności dlaczego, ale przez kilka sekund była niemalże pewna tego, że mężczyzna nie odpowie. Cisza, która na dłuższa chwilę zapadła, miała w sobie coś irytującego, zresztą tak jak i pełne irytacji spojrzenie, które jej posłał.
– Zostańmy przy L. – zaproponował w końcu. – To naprawdę nie jest teraz najistotniejsze, Jocelyne – dodał, a ona pokręciła głową.
– Znasz moje imię… – zauważyła przytomnie, po czym zawahała się na moment. – L… To znaczy… Och, rozumiem.
Chyba naprawdę tak było, a przynajmniej z jej perspektywy nagle wszystko stało sią jasne. Wiedziała, kim był Lawrence, o tym, co zrobił i… Cóż, to wystarczyło, żeby poczuła się jeszcze bardziej zdezorientowana sytuacją. To, co słyszała, zdecydowanie nie ułatwiało określenia tego, jakie mężczyzna mógł mieć względem niej intencje. Nie była w stanie z czystym sumieniem powiedzieć, że mógł być zły albo że zamierzał ją skrzywdzić, ale to wcale nie oznaczało, że tego nie zrobi. Ta dezorientacja sprawiła, że Joce poczuła się jeszcze bardziej niespokojna, wręcz rwąc się do tego, żeby stanowczo kazać nieśmiertelnemu się puścić i pozwolić na to, by sama mogła wrócić do domu – niezależnie od tego, czy miała na to siłę.
– Nie wiem czy to dobrze, czy źle… – mruknął z przekąsem L. Wydał jej się spięty, jakby obecna sytuacja również jemu nie była na rękę. – Po prostu daj mi zrobić swoje. Nie zamierzasz zemdleć? Nie wiem, co tutaj robiłaś, ale… – Mówił coś jeszcze, jednak ona już właściwie nie słuchała, skoncentrowana na postaci tuż za jego plecami.
Beatrycze wciąż tutaj była, podążając za nimi niczym cień – wciąż piękna, blada i… prawie na pewno roztrzęsiona, a przynajmniej takie wrażenie odniosła Jocelyne. Przez padający śnieg trudno było jej przyjrzeć się duszy, ale to, co zauważyła, wystarczyło, żeby zaczęła się martwić. Teraz już nie miała wątpliwości co do tego, że kobieta płakała, niezmiennie wstrząsana narastającym w jej piersiach szlochem – łkaniem tak cichym, że przez szum drzew ledwo dało się go usłyszeć. Joce zamarła, nade wszystko pragnąc Beatrycze pocieszyć i jednocześnie nie będąc w stanie wykrztusić z siebie słowa, tym bardziej, że wciąż nie rozumiała tego, co tak naprawdę działo się na jej oczach. Co takiego powinna myśleć o całej tej sytuacji i zachowaniu dotychczas przychylnej względem niej kobiety? Tego, że spoglądała na nią błagalnie, wręcz przepraszająco i…
Jestem w niebezpieczeństwie? Mam przez to rozumieć, że Lawrence…, pomyślała w panice, choć to stanowczo zaprzeczało temu, co kobieta powiedziała jej chwilę wcześniej. Twierdziła, że mężczyzna jej pomoże, ale jeśli tak było, dlaczego pozostawała nieszczęśliwa? To nie miało sensu, przynajmniej dla niej, o ile dreszcze i gorączka nie sprawiały, że nie potrafiła dostrzec najprostszych zależności. Jocelyne była gotowa przysiąc, że umykała jej najważniejsza kwestia, ale to wciąż niczego nie tłumaczyło, jedynie potęgując odczuwaną przez dziewczynę dezorientację.
– Słuchasz mnie w ogóle? – zniecierpliwił się Lawrence. Zmierzył ją wzrokiem, po czym nerwowo obejrzał się przez ramię, nagle zaniepokojony. – Co tam widzisz? Coś jest nie tak, czy może…?
– Proszę… – jęknęła w tym samym momencie Beatrycze. Błękitne, załzawione i nienaturalnie wręcz duże oczy kobiety powędrowały ku niej, dosłownie powędrowały ku niej, przeszywając zaskoczoną Joce spojrzeniem. – Powiedz mu… O mnie. Powiedz – dodała z naciskiem. – Jestem tu…
To już nie była po prostu prośba, ale błaganie i ta świadomość wytrąciła ją z równowagi bardziej niż cokolwiek innego. Znali się? Być może, tym bardziej, że kobieta wyglądała jak Elena, ale to nadal niczego nie tłumaczyło. Swoją drogą, po doświadczeniach z Rufusem i Rosa, miała serdecznie dość zabawy w pośrednika, ale mimo wszystko…
Beatrycze przesunęła się bliżej – zapłakana, tak bardzo niespokojna. To dlatego wyciągnęła ją do lasu? Po to, by mieć szansę doprowadzić do takiej sytuacji i… móc się ujawnić?
– Proszę, Joce…
Przymknęła oczy, coraz bardziej niespokojna. Nie była w stanie obojętnie tego słuchać, tym bardziej, że Beatrycze była dla niej ważna, ale mimo wszystko… Jak miałaby wytłumaczyć Lawrence’owi to, co potrafiła? Bała się konieczności prowadzenia tej rozmowy nawet z własną rodziną, a miała to zrobić tutaj, w środku lasu, na dodatek z mężczyzną, którego prawie nie znała? Już pomijając to, że mógłby jej nie uwierzyć…
Jeśli miała być ze sobą szczera, chyba bardziej obawiała się tego, że mógłby to zrobić, ot tak przyjmując do wiadomości wszystkie jej tłumaczenia.
– Jocelyne? – odezwał się ponownie Lawrence, próbując zwrócić na siebie jej uwagę. Zamrugała nieco nieprzytomnie, chcąc nie chcąc przenosząc na niego wzrok. – Dziecko, na litość bogini…
– To… skomplikowane – przerwała mu, właściwie nie zastanawiając się nad doborem odpowiednich słów. Czy nie to samo powiedziała jej Beatrycze, zanim którakolwiek z nich wyszła z domu? – Nawet bardzo. Ja nie wiem, co…
Nie dokończyła, musząc urwać przez kolejny atak kaszlu. Miała wrażenie, że po raz kolejny znalazła się pomiędzy młotem a kowadłem, nie mając pojęcia w jaki sposób powinna poradzić sobie z czymś aż tak zawiłym. Błagania Beatrycze nie dawały jej spokoju, tym bardziej, że od chwili pierwszego pojawienia się w tym miejscu kobieta nie poprosiła ją o nic. Wręcz przeciwnie – po prostu była, a Joce czuła się gotowa wręcz przysiąc, że dusza przez cały ten czas próbowała ją chronić. Jeśli teraz mogła choć spróbować się odwdzięczyć…
Gdyby do tego wszystkiego wiedziała jak, wszystko stałoby się łatwiejsze.
Właściwie nie masz niczego do stracenia, pomyślała mimochodem, próbując przekonać samą siebie do tego, że miała rację. On nie musi ci wierzyć, tak? Nawet jeśli… najważniejsze, że rodzice wiedzą. Gorzej być nie może.
Cóż, przynajmniej próbowała w to wierzyć.
Ostrożnie wyprostowała się, próbując ułożyć w taki sposób, by móc spojrzeć wampirowi w oczy. Chociaż nie wyglądał przekonanego, pomógł jej przy zmianie pozycji, być może wyczuwając, że spoważniała. Z drugiej strony, równie prawdopodobne było to, że nieświadomie wyczuwał Beatrycze, tym bardziej, że kobieta zmaterializowała się tuż za jego plecami, tak blisko, że dosłownie się o Lawrence’a ocierała. Jej oczy błyszczały intensywnie, nie tylko od łez, ale i narastającego z każdą kolejną sekunda podekscytowania – czegoś, czego dziewczyna nie potrafiła zignorować, tym bardziej czując się zobowiązaną do tego, żeby doprowadzić sprawy do samego końca.
– L… – zaczęła, ale nie było jej dane choć spróbować zebrać myśli.
– W tej chwili ją puść!
Carlisle
Miał wątpliwości od chwili, w której odebrał wiadomość od Renesmee. Nie chodziło o to, że jakkolwiek dziwne było to, że Joce mogłaby być chora; pod tym jednym względem jego prawnuczka pozostawała równie krucha i delikatna, co każdy człowiek. W zasadzie nie potrafił już zliczyć, jak często zdarzało mu się nią zajmować, odkąd tylko pojawiła się na świecie. To, że Nessie mogłaby brzmieć na zmartwioną, również nie wydało się Carlisle’owi niczym dziwnym, ale coś w tonie dziewczyny dało mu do myślenia, tym bardziej, że zdążył już ją poznać i wiedział, kiedy coś zaczynało ją dręczyć.
Inną kwestią pozostawało to, co działo się w ostatnim czasie z samą Joce. Dziewczyna nie tylko wyglądała źle, ale też zachowywała się w sposób, który skutecznie niepokoił wszystkich dookoła, tym bardziej, że nie potrafili sensownie wytłumaczyć tego, co mogłoby jej dolegać. To, że sama Jocelyne unikała rozmowy, również wszystko komplikowało, jeśli zaś wierzyć temu, o czym wspomnieli bliźniacy, w ostatnim czasie wydarzyło się coś… co najmniej niedobrego, jakkolwiek należało to stwierdzenie rozumieć. Co więcej, wszystko po raz kolejny sprowadzało się właśnie do Joce, a to zdecydowanie nie wróżyło dobrze.
To był zaledwie jeden z problemów, które wszyscy mieli w ostatnim czasie. Przez większość czasu spokoju nie dawała mu kwestia Eleny i wizji Isabeau, która jednoznacznie świadczyła o tym, że coś niedobrego miałoby spotkać jego córkę. Trudno było pozostać obojętnym względem czegoś takiego, zwłaszcza kiedy wiedziało, że widzenia Beau – w przeciwieństwie do tych, które miewała Alice – pozostawały niezmienne. Innymi słowy, byli bezradni, a to zdecydowanie nie było dobre, zwłaszcza jeśli faktycznie coś groziło Elenie. Problem polegał również na tym, że sama zainteresowana z uporem zachowywała się tak, jakby była dzieckiem, na pierwszy rzut oka całkowicie obojętna na to, że mogłoby znaleźć się w niebezpieczeństwie.
Miał wrażenie, że wraz z Esme przeoczyli coś istotnego i że córka nie mówiła im o czymś istotnym, najpewniej mającym związek z jej częstymi wyjściami, zniknięciami i tym, że zachowywała się tak, jakby cała rodzina niewiele dla niej znaczyła. W zasadzie w większości przypadków Elena po prostu była, aż nazbyt pewna siebie i – co zauważał już jakiś czas temu – skoncentrowana na sobie. Pod tym jednym względem przypominała mu Rosalie, z którą zresztą przez długi okres czasu wydawała się zżyta, ale teraz… Cóż, nie był już tego taki pewien, tym bardziej, że coś częściej miał wrażenie, że Elena się zmieniła. Nie potrafił jeszcze określić kwestii z którą miałoby się to wiązać, to jednak wydawało się najmniej istotne. Wystarczyło spojrzeć na to, jak zachowywała się względem Damiena – na ich walkę i to, że mogłaby wygrać…
Elena. Z floretem.
Coś zdecydowanie było na rzeczy, ale jeszcze nie miał pewności, co takiego on albo Esme powinni w związku z tym zrobić. Czym innym było posiadanie przybranych, dorosłych od dawna dzieci, których charakterów nie dało się już zmienić i które w każdej kwestii radziły sobie w pojedynkę. Nessie była inna, poniekąd przez Licavolich, z kolei jej dzieci znały inne, o wiele bardziej wymagające otoczenie, podczas gdy z Eleną…
Cóż, w przypadku własnej, biologicznej córki, zaczynał mieć poważne wątpliwości co do tego, co powinien zrobić.
Dotarcie do domu, który teraz zajmowała jego wnuczka, nie było trudne, tym bardziej, że nie odwiedzał jej po raz pierwszy. Biegnąca pomiędzy drzewami droga była prosta, zwłaszcza dla wampira, który bez trudu mógł skupić się na kilku rzeczach jednocześnie. Nawet sypiący gęsto śnieg nie stanowił przeszkody, choć nieprzyjazna pogoda w nieprzyjemny sposób skojarzyła mu się z okresem, kiedy to również oczekiwali spotkania z Volturi – cała lata temu, gdy Nessie była malutka, a oni liczyli się z tym, że najpewniej zginą. Choć tym razem chodziło po prostu o bal, z jakiegoś powodu zaczynał czuć się bardzo podobnie.
Nie miał pewności, co tak naprawdę uzmysłowiło mu, ze cokolwiek mogłoby być nie tak. Zdążył już przywyknąć o tego, że na każdym kroku jego zmysły atakowała cała mieszanka różnorakich bodźców – mniej lub bardziej istotnych. Znamienitą większość nauczył się ignorować, a jednak coś sprawiło, że zdecydował się zatrzymać samochód właściwie na środku opustoszałej drogi. Drzewa rosły gęsto, ale również to nie okazało się przeszkodą, Carlisle zaś był pewien, że w pobliżu znajdował się ktoś więcej, na dodatek… prawie na pewno znajomy. Teoretycznie nie powinno było go to zadziwić, a jednak coś popchnęło wampira do tego, żeby dla pewności się rozejrzeć.
Dookoła panowała cisza, co w połączeniu ze wszechogarniającą bielą dawało dość nietypowy efekt. Krótko rozejrzał się dookoła, po kilku kolejnych sekundach decydując się wejść głębiej w gęstwinę. Zdążył przywyknąć do tego, że zawsze lepiej jest zaufać instynktowi, też sam w tamtej chwili podpowiadał mu, że powinien się pośpieszyć – i to bynajmniej nie w odniesieniu do dostania się do domu Renesmee i Gabriela, ale… czegoś innego, jakkolwiek irracjonalnie by to nie brzmiało. W zasadzie przez ostatnie lata zdążył zaobserwować tyle dziwnych rzeczy, że jakiekolwiek dziwne przeczucie przestawało być zaskoczeniem w aż takim stopniu, jak mógłby się tego spodziewać.
Wszystko sprowadzało się do zaledwie kilku minut i wystarczyło, żeby wytrącić z równowagi. Nie miał pewności, co tak naprawdę zaskoczyło go bardziej – znajomy zapach krwi Jocelyne, czy inna woń, która prawie na pewno należała do Lawrence’a. Pomijając to, że nie widział żadnego sensownego powodu, dla którego dziewczyna miałaby znaleźć się w lesie, na dodatek na mrozie, skoro była chora, obecność ojca zdecydowanie nie poprawiła mu nastroju. Sądził, że ten odpuścił po ostatnim spotkaniu, kiedy odważył się zbliżyć do Eleny, ale najwyraźniej to byłoby zbyt proste. Wampir miał to do siebie, że zwykle pojawiał się w najmniej oczekiwanych momentach, a skoro do tego wszystkiego była z nim Joce…
Spodziewał się naprawdę wielu rzeczy, ale na pewno nie widok Lawrence’a z przemarzniętą, wyraźnie wystraszoną wnuczką na rękach. Choć nie był wstanie dostrzec twarzy dziewczyny, zorientował się, że Jocelyne jest przerażona – to dało się wyczytać zarówno z postawy jej ciała, jak i drżącego głosu, którym ostatecznie zwróciła się do trzymającego ją wampira. Cokolwiek się działo, nie było właściwe, tym bardziej, że mała nawet z odległości wyglądała jak siódme nieszczęście, z kolei jego ojciec… Cóż, to już była inna, o wiele bardziej osobista kwestia, która zamierzał zostawić na później.
Nie zastanawiając się nad tym dłużej, podszedł bliżej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa