
Lawrence
Powoli zaczynał mieć dość tego, jak działała na niego Elena.
W zasadzie chyba zaczynał przywykać do myśli o tym, że jakakolwiek
prośba tej dziewczyny ściągnie na niego kłopoty. W efekcie omal nie
wyśmiał jej, słysząc to, co próbowała mu zasugerować… A przynajmniej tak
było do momentu, w którym nie uprzytomnił sobie, że dziewczyna była jak
najbardziej poważna i chyba faktycznie przejmowała się tym, co mogłoby się
wydarzyć, gdyby sprawy przybrały szczególnie nieodpowiedni obrót. Bała się i to
nagle okazało się oczywiste, choć naturalnie za wszelką cenę usiłowała to ukryć
– i to nie tylko przed nim, ale przede wszystkim samą sobą.
Och, miał racje z tym, że
pod wieloma względami byli do siebie podobni. Przesadna duma zdecydowanie
stanowiła jedną z tych najistotniejszych cech.
Poniekąd to sprawiło, że
ostatecznie jej uległ, dochodząc do wniosku, że tak naprawdę nie ma niczego do
stracenia. W najgorszym wypadku jego rodzina
mogła go albo pogonić, albo – w mniej optymistycznej wersji – do tego
wszystkiego spróbować zabić. W końcu czemu nie, prawda? Po tym, jak w przypadkowy
sposób skończył pod postacią człowieka, był gotów dosłownie na wszystko,
łącznie z tym, że po raz kolejny zostanie mu okazana wrogość. Nie żeby
uważał, że na pewne rzeczy sobie nie zasłużył, ale z drugiej strony, to
czy po tym jak przynajmniej kilkukrotnie uratował dzieciakom tyłki, nie
zasłużył sobie na przynajmniej odrobinę wdzięczności? Spokojna rozmowa mogłaby
być całkiem dobrym równoważnikiem, ale szczerze wątpił w to, żeby to
wystarczyło.
W pierwszej kolejności udał się
do domu Cullenów, ale jeszcze przed dotarciem na miejsce wyczuł, że Carlisle’a
nie było w pobliżu. Teoretycznie w niczym nie musiało to
przeszkadzać, ale nie miał ochoty na dyskusje z pozostałymi, a już
zwłaszcza z Edwardem, który swoimi zdolnościami niezmiennie doprowadzał go
do szału. Mógł przewidzieć, że jego syn może być w pracy, na przekór
wampirzej naturze zbawiając ludzkie duszyczki. Jakie to szlachetne, pomyślał i niemalże wywrócił oczami. Była
jeszcze Esme, ale nie sądził, żeby jej stanowisko miało jakiekolwiek znaczenie,
skoro tuż obok nie miała męża.
Trudno.
Od Eleny wiedział, gdzie
przenieśli się Licavoli, chociaż w powodzenie rozmowy z nimi wątpił
jeszcze bardziej niż w to, czy Cullenowie będą skłonni go wysłuchać. Swoja
drogą, to brzmiało w nieco… nieprawdopodobny sposób – to, że jak gdyby
nigdy nic miałby pojawić się w progu któregokolwiek z domów, by po
tych wszystkich latach rzucić coś w stylu: „Hej, nie bijcie! Tak tylko
chciałem powiedzieć, że wybieranie się na bal do Volterry to najgłupsze, co
możecie zrobić… Bo wiecie, Isobel znowu planuje przejąć władzę, a to
niezbyt bezpieczne, prawda?”. Nie miał pojęcia, czego tak naprawdę oczekiwała
Elena, choć zarazem zdawał sobie sprawę z tego, że wkręcenie we wszystko
jego osoby było o wiele prostsze, niż gdyby to ona musiała tłumaczyć się z tego,
skąd wie takie rzeczy.
Prawda była taka, że mu na niej
zależało – i to nie tylko dlatego, że widziała jak bliźniacza siostra
Beatrycze. Pomijając tak uderzające podobieństwo, jego wnuczka w niczym
nie przypominała tego kruchego stworzenia, którym mógł cieszyć się przez lata
ludzkiego życia. Elena była trudna, pyskata i pewna siebie – trochę jak
on, co na swój sposób go bawiło, choć znacznie częściej sprawiało, że miał
ochotę jej przyłożyć, zwłaszcza gdy widział, jak na każdym kroku robiła
głupstwa. Problem polegał na tym, że nawet nie był w stanie czegokolwiek
jej zabronić, woląc nie ryzykować, że ostatecznie się obrazi i więcej nie
wróci. Nieświadomie traktował ją jak rodzaj wybawienia, jakże upragnionego
swoją drogą – namiastkę tego lepszego życia;
materialny dowód na to, że pomimo przeszłości cokolwiek dało się jeszcze
zmienić. Była mniej pokorna niż Alessia, ale to mu nie przeszkadzało,
pozwalając osiągnąć to, o czym wcześniej mógł tylko pomarzyć. To, że
dziewczyna mu ufała (Przy założeniu, że większość czasu spędzała z demonem,
to było marnym pocieszeniem, ale…), również wiele dla niego znaczyło, choć
zdecydowanie nie zamierzał jej tego powiedzieć.
Namiastka człowieczeństwa… Chyba
tak mógł to określić. W jakiś pokrętny sposób jej bliskość wpływała na niego
pozytywnie, sprawiając, że chciał się o nią zatroszczyć, a to
zdecydowanie o czymś świadczyło.
Inną kwestię stanowiło to, że
Elena zadurzyła się w demonie, Rafaelu na dodatek. Ta jedna myśl wciąż nie
dawała mu spokoju, ale próbował w żaden sposób w to nie ingerować,
dochodząc do wniosku, że próbując z nią walczyć, może co najwyżej popsuć
to, co udało im się wytworzyć. Ich relacja była skomplikowana i bardzo
krucha, dziewczyna zaś wydawała mu się całkowicie pochłonięta tym, co działo się
między nią a serafinem. Widział to w jej oczach i gestach, które
chcąc nie chcąc był w stanie zaobserwować, kiedy widywał tę dwójkę razem.
Musiałby być ślepy, żeby nie zauważyć tego, iż z jej strony to uczucie
zdecydowanie było szczere, z kolei on…
Och, to też wydawało się
szalone, bo do tej pory nie przypuszczał nawet, że demony są zdolne odczuwać jakiekolwiek
pozytywne emocje, o sympatii czy miłości nie wspominając. Tym większym
zaskoczeniem było wrażenie, że Rafael porusza się niczym dziecko we mgle,
próbując dopasować się do tego, czego mogłaby oczekiwać od niego Elena. Chronił
ją i to jedno nie pozostawało najmniejszych nawet wątpliwości. Lawrence
nie miał pojęcia, co tak naprawdę się za tym kryło, ale czuł, że bezpieczniej
będzie pozostawić sprawy własnemu biegowi i nie interweniować – i to
nie tylko dlatego, że wściekły Rafael najpewniej byłby w stanie roznieść jego
i pół Seattle, jeśli tylko dać mu po temu sposobność. Tak czy inaczej,
prościej było przyglądać się wszystkiemu z boku, tym bardziej, że nie czuł
się zobowiązany do tego, żeby na kogokolwiek wpływać. Elena nie miała powodu,
by go słuchać, więc…
Och,
a oni mają?
To było dobre pytanie, na które
pewnie miał poznać odpowiedź o wiele szybciej, niż mógłby sobie tego
życzyć. Z dwojga złego zwrócenie się bezpośrednio do Licavolich jawiło mu się
jako bardziej sensowne, zwłaszcza biorąc pod uwagę obecność Isabeau. Ona i jej
wizje – już teraz niepokojące, a przynajmniej tyle zechciała powiedzieć mu
Elena. Co więcej, najpewniej dotyczyły właśnie jego wnuczki, ale to teraz
wydawało się najmniej istotne. Tak czy inaczej, zakładał, że cale to
towarzystwo potrzebowało jakiegoś zewnętrznego impulsu – i to nawet od
niego, choć wciąż szczerze wątpił w ich reakcję. Najwyżej mieli kazać u iść
w cholerę, ale to już nie było jego problemem. Zamierzał zrobić swoje, ot
tak, bo chciał, a potem…
Potem niech robią, co tylko będą
chcieli.
Ta część obrzeży wydawała się
spokojna, poza tym pozostawała w dość znacznym oddaleniu od siedzib ludzi.
Mógł przewidzieć, że zdecydują się na coś takiego, tym bardziej, że część wciąż
trwała w tym dziwnym, niezrozumiałym dla niego procederze ganiania za zwierzętami.
Nie pojmował tego tym bardziej, że sam przez pewien czas musiał pokusić się o podobne
rozwiązanie, całe dekady temu, musząc trzymać się poza zasięgiem wzroku
mieszkańców Miasta Nocy. W Seattle mógł pozwolić sobie na o wiele
więcej, zresztą dar, którym dysponował, rozwiązywał wszystkie inne problemy.
Śnieg mu nie przeszkadzał,
pozwalając swobodnie kluczyć między drzewami, choć wcześniej zauważył
przeznaczoną dla samochodów drogę, wiodącą najpewniej aż na trawnik domu
Licavolich. Zrezygnował z tak otwartego pojawienia się na miejscu, woląc
dać sobie czas na zebranie myśli i ewentualną ucieczkę, gdyby sprawy
przybrały nieszczególnie przychylny dla jego osoby obrót. Być może zaczynać
zachowywać się we wręcz przesadnie przewrażliwiony sposób, ale szczerze wątpił w to,
żeby dzieciaki po tamtej nieszczęsnej imprezie pochwaliły się tym, kto im
pomógł. Może gdyby w towarzystwie znajdowała się Alessia, mógłby liczyć na
jakiekolwiek oznaki przychylności, ale w obecnej sytuacji…
Och, chociaż Renesmee zaczynała
go tolerować, a przynajmniej tak było przy ich ostatnim spotkaniu. Tylko
trochę, tym bardziej, że musiał wysilić się, żeby ochronić ją i dziecko,
które wówczas nosiła pod sercem, ale jednak.
Marne pocieszenie, niemniej na dobry
początek musiało wystarczyć.
Uczucie bycia obserwowanym
pojawiło się nagle, tak intensywne, że nawet gdyby chciał, nie potrafiłby go
zignorować. Na ułamek sekundy przystanął, by podejrzliwie powieść wzrokiem
dookoła. Śnieg sypał gęsto, a wirujące płatki układały się w różne,
dziwne kształty, momentami faktycznie przypominające ludzkie kształty, jednak
nie było możliwości, żeby z wyostrzonymi zmysłami mógł się na to nabrać.
Przecież czuł, że jest sam, choć to nie tłumaczyło dziwnego wrażenia, którego doświadczał
niemalże na każdym kroku. Pomyślał, że mogło chodzić o jednego z utalentowanych
synów kapłanki, Camerona, który na życzenie potrafił stać się niewidzialny,
ale…
Jeśli miał być ze sobą szczery,
to zaczynało działać mu na nerwy.
Starając się ignorować
nieprzyjemne wrażenie, ruszył dalej, ale wciąż towarzyszyło mu niejasne
przeczucie, że coś jest nie tak. To było trochę tak, jakby ktoś go wołał – bez
użycia słów i jakichkolwiek dźwięków, jakkolwiek irracjonalnie by to nie
brzmiało. Nie miał pojęcia, co powinien o tym sądzić, ale doświadczenie
samo w sobie okazało się równie niejasne, co i nieprawdopodobne.
Wszelakie myśli uleciały z jego
głowy w chwili, w której jednak wyczuł czyjąś obecność – słodki zapach
krwi, która może i mogłaby być ludzka, gdyby nie charakterystyczna dla
hybrydy nutka, którą aż nazbyt dobrze znał. Co prawda sam zapach był mu obcy, a przynajmniej
L. był gotów przysiąc, że spotkał się z tą osobą po raz pierwszy, ale to
nie miało dla niego znaczenia. W pierwszym odruchu zawahał się, nie mając
pojęcia, jak powinien się zachować – zignorować czy może podążyć w stronę
intruza – ale ostatecznie również kwestia dokonania wyboru okazała się zbędna.
Nie miał pewności, co tak
naprawdę podkusiło go do tego, żeby ruszyć przed siebie. Nie musiał się
wysilać, żeby znaleźć źródło słodyczy, przy okazji wychwytując również dźwięk
trzepocącego się w piersi serca i krążącej w żyłach krwi. W tym
wypadku tropienie było dziecinnie proste i to nawet dla niego, choć nigdy
nie był dobry w odnajdywaniu tych, którzy z jakiegoś powodu byli mu
potrzebni, jeśli ci akurat nie chcieli być znalezieni. Tym razem mało
prawdopodobnym wydawało się to, żeby intruz chciał się schować, zaś jeden rzut
oka wystarczył, żeby Lawrence zorientował się, że ktoś właśnie wpadł w kłopoty
– i to bynajmniej nie on.
Chyba, bo po dziewczynie, którą
udało mu się znaleźć, mógł spodziewać się dosłownie wszystkiego.
Była drobniutka, jasnowłosa i –
o czym przekonał się już w chwili, w której ostrożnie podszedł
bliżej – najpewniej rozpalona, co nawet pomimo panującego na zewnątrz ziąbu nie
wydało mu się dziwne. Ledwo powstrzymał się przed tym, żeby spróbować zakląć,
kiedy zorientował się, że nieznajoma miała na sobie zaledwie cieniutką koszulę
nocną. Może się nie znał, tym bardziej, że (pomijając krótki etap bycia
człowiekiem, który usilnie próbował wyrzucić z pamięci) jego ludzkie życie
dobiegło końca kilka wieków wcześniej, ale taki ubiór zdecydowanie nie był
dobrym pomysłem dla kogoś, kto był w stanie odczuwać chłód. Cóż, na pewno
nie był dobry dla niej, to jednak wydało się Lawrence’owi najmniej istotne w obecnej
sytuacji.
Potrzebował zaledwie ułamka
sekundy na podjęcie decyzji. Dziwne wraże bycia obserwowanym – tego, że
ktokolwiek mógłby go wzywać – zniknęło, a może to on przestał zwracać na
nie uwagę. W pośpiechu przemieścił się, dosłownie materializując u boku
dziewczyny i stanowczo chwytając za ramiona. Jęknęła, kiedy ją uniósł,
próbując ułożyć w ramionach w taki sposób, by móc się jej przyjrzeć,
ale przyjął to z ulgą, przynajmniej mając pewność co do tego, że była
przytomna. Jasne włosy częściowo opadły nieznajomej na twarz, ale nie na tyle,
by nie był w stanie zlustrować wzrokiem bladej twarzy i na wpół
przymkniętych, błękitnych oczu.
To właśnie jej tęczówki skupiły się
na nim, początkowo spoglądając na niego w nieco nieprzytomny, wyraźnie dla
niej trudny sposób. Dopiero po chwili źrenice dziewczyny rozszerzyły się, a ona
znów jęknęła i wykrztusiła z siebie jedno, jedyne słowo – coś, co w zasadzie
musiał wyczytać z ruchu jej warg i co okazało się wystarczające do
tego, żeby z miejsca wprawić go w osłupienie.
To nie było możliwe, ale…
– Beatrycze…
Zastygł w bezruchu,
początkowo sądząc, że coś źle zrozumiał albo jakimś cudem się przesłyszał –
cokolwiek, co byłoby choć odrobinę sensowniejsze w obecnej sytuacji.
Podejrzewał, że gdyby był człowiekiem, w tamtej chwili puls znacznie by mu
przyśpieszył, zdradzając podenerwowanie, jednak nawet gdyby tak było,
dziewczyna i tak nie zwróciłaby na to uwagi. Nie, skoro zemdlała już chwilę
po tym, jak w ogóle zdołała się odezwać, po prostu osuwając mu się w ramionach,
blada i wiotka.
Przez kilka następnych sekund po
prostu bezmyślnie przypatrywał się jej twarzy, nie mając pojęcia, co takiego
powinien myśleć o tym, co właśnie się wydarzyło. Beatrycze… Dlaczego właśnie to? Gdyby sytuacja była inna, a on
akurat wspominał żonę, może uwierzyłby w to, że to wyłącznie jego
wyobraźnia. Jasne, ta tęsknota w nim była – nieprzerwanie, odkąd tylko
sięgał pamięcią – poza tym odżywała przy Elenie, ale nie do tego stopnia, by
przestał nad tym panować. Wyczułby, gdyby cokolwiek w tej kwestii nie tak,
a przynajmniej miał taką nadzieję, więc…
Ledwo powstrzymując całą
wiązankę przekleństw, zmusił się do tego, żeby spróbować skupić się na
dziewczynie. Nie drżała pomimo panującego dookoła chłodu, co wydało mu się co
najmniej niewłaściwe, choć nie miał pojęcia, jak powinien reagować ktoś, kto w jakimkolwiek
stopniu pozostawał człowiekiem. Pomimo wątpliwości zrzucił z siebie kurtkę
– zbędny dodatek, mający za zadanie uchronić go przed ciekawskimi spojrzeniami
poruszających się o tej porze po mieście ludzi – po czym zarzucił ją na
dziewczynę, próbując ją jakoś rozgrzać. Pierwszym, co przyszło mu do głowy,
było to, żeby porwać ją na ręce i zabrać prosto do domu Licavolich.
Kimkolwiek była, na pewno by jej nie wyrzucili, tym bardziej, że wyglądała mu
na dziecko – wyjątkowo ręcz krucha i bardzo delikatna. Dopiero po chwili
do głowy przyszła mu początkowo niejasna, ale intrygująca myśl, że nieznajoma
miała w sobie coś… paradoksalnie znajomego, choć nie miał pewności, w jaki
sposób powinien to rozumieć.
Odgarnął jej jasne loczki z twarzy,
by móc uważniej się przyjrzeć. Była rozpalona, co zauważył już wcześniej i co
wydało mu się jeszcze bardziej niepokojące, choć zwykle nie miał w zwyczaju
martwić się o nieznajomych. Sęk w tym, że im dłużej jej się
przypatrywał, tym mniej obca mu się wydawała, poza tym…
Och, te rysy twarzy zdecydowanie
miały w sobie coś znajomego – w ten charakterystyczny sposób, który
przez lata miał okazję zaobserwować u Alessi, kiedy zdarzało mu się
okazyjnie ratować dziewczynę z opresji, jeszcze pod rządami Isobel. Jasne
włosy sprawiały, że mimowolnie pomyślał o Layli i Allegrze, a gdyby
nie to, że już miał okazję poznać córę tej pierwszej, pomyślałby, że być może
trzyma w ramionach małą Prime. Skoro takie rozwiązanie nie wchodziło w grę,
a on był blisko konkretnego domu, ostatecznie logiczne wydało mu się tylko
jedno.
Renesmee była w ciąży.
Skoro tak…
Jak,
do cholery, miała na imię ta ich mała?!, pomyślał z irytacją, próbując sobie przypomnieć, co
takiego podczas kilku rozmów powiedziała mu Elena. Nie żeby za każdym razem
skupiał się na tym, co mówiła, zwłaszcza kiedy zaczynała go irytować, ale
musiała coś wspominać – w mniej lub bardziej konkretny sposób.
– Hej… – zaryzykował, bardziej
stanowczo zaciskając dłonie na ramionach dziewczyny i decydując się porządnie
nią potrząsnąć. – Jocelyne…?
Nie miał czasu zastanawiać się
nad tym, czy nie pomylił imienia, o jej wcześniejszej wzmiance o Beatrycze
nie wspominając. Bardziej stanowczo usadził ją do pionu, ciaśniej owijając
materiałem, co zaskutkowało tym, że spróbowała mu się wyrwać. Z dwojga
złego uznał, że to lepsze niż to, że mogłaby przelewać mu się w rękach,
zbyt słaba, by samodzielnie siedzieć. Cokolwiek robiła w tym miejscu sama,
na dodatek w takim stanie, zdecydowanie nie było normalne. Co jak co, ale
Licavoli nie pozwalali krzywdzić swoich dzieci, więc najpewniej nie zdawali
sobie sprawy z tego, że ta mała mogłaby tak po prostu wyjść albo…
Dlaczego?
Nie otrzymał odpowiedzi, to
zresztą wydało mu się najmniej istotne. To, że istniała szansa, że do tego
wszystkiego oberwie, jeśli spróbuje dostarczyć dziewczynę do domu, również nie
wzbudziło w nim szczególnych emocji. W gruncie rzeczy bycie
traktowanym jak najgorsze możliwe zło, zaczynało go bawić. Ba! Chyba już zdążył
się do tego przyzwyczaić.
– No dobra… Jakbyś była jeszcze
na tyle miła, żeby otworzyć oczy… – Urwał, nawet na moment nie odrywając wzroku
od bladych policzków Jocelyne. – No, już! Musisz zacząć drżeć – dodał, bo znowu
spróbowała oswobodzić się zarówno z jego ramion, jak i owiniętej
wokół niej kurtki.
Oddech dziewczyny znacznie
przyśpieszył, zdradzając to, że ta była bliska paniki. Był w stanie to
wyczuć, zresztą taka reakcja nie wydała mu się niczym dziwnym – jasne, że się
bała. Jak niby miała czuć się w sytuacji, kiedy to zaraz po przebudzeniu
orientowała się, że ktokolwiek próbował ograniczyć jej ruchy? Sądząc o tym,
jak niespokojnie poruszyła się, gdy w końcu zdołała na niego spojrzeć,
ostatecznie koncentrując wzrok na rubinowych tęczówkach obejmującego ją
wampira, wcale nie poczuła się dzięki temu bezpieczniej. Nie zamierzał jej
skrzywdzić, jednak obawiał się, ze takie zapewnienie może okazać się niewystarczające,
zwłaszcza jeśli Jocelyne zamierzała z nim walczyć.
Westchnął, decydując się na
najprostsze, najbardziej skuteczne rozwiązanie, na jakie mógł się w tamtej
chwili zdobyć. Zajrzał jej w oczy, obojętny na to, jak bardzo niespokojna się
wydawała i to, że mogłaby chcieć uciec. Nie miał czasu na to, żeby próbować
ją uspokajać i wymyślać jakiekolwiek kojące zapewnienia, które wcale nie
musiały poskutkować na nią tak, jak oczekiwał. Jeśli się nie pomylił,
dziewczyna wcale w tamtej chwili nie była w stanie logicznie ocenić
tego, co działo się wokół niej, a skoro tak… musiał spróbować czegoś
innego.
– Jest w porządku –
oznajmił, a ton jego głosu uległ zmianie, zresztą jak zawsze, gdy
decydował się wykorzystać swoje zdolności. Jocelyne zesztywniała w jego
ramionach, już tylko drżąc i spazmatycznie walcząc o to, żeby złapać
oddech. – Jesteś bezpieczna, tak? Jesteś…
Nie dała mu okazji na to, żeby
dokończyć, nagle po prostu zaczynając kaszleć. Skrzywił się, tym bardziej, że
taki stan rzeczy zdecydowanie nie wróżył dobrze, ale ostatecznie nie
skomentował tego nawet słowem. Jedynym, co w tamtej chwili wydawało mu się
sensowne i ważne, pozostawało to, żeby zabrać ją w jakieś ciepłe
miejsce. Wybór był oczywiste, a jeśli nie pomylił się co do tego, kim
była, reszta odpowiedzialności za stan dziewczyny, bardzo szybko miała spać na
jej rodziców.
Szlag…
Chociaż raz nie mogliśmy się spotkać w jakiejś przyjemnej, niewymagającej
niczego ode mnie atmosferze, prawda?, pomyślał z przekąsem, aż nazbyt świadom tego, że nie
miał na co liczyć. W gruncie rzeczy, to chyba jednak ułatwiało sprawę – bo
teraz chcąc nie chcąc musieli z nim porozmawiać. Co prawda niekoniecznie w ten
sposób to sobie zaplanował, ale…
– Gdzie…? – usłyszał i to
wystarczyło, by wyrwał się z zamyślenia, koncentrując wzrok na
dziewczynie.
– Jesteś bezpieczna – powtórzył z naciskiem.
– Chcę pomóc. Zabiorę cię do domu – dodał, wciąż licząc się z tym, że mogła robić problemy.
Nie zrobiła
tego, w zamian ledwo zauważalnie kiwając głową.
To mu
wystarczyło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz