29 września 2016

Trzysta dziewiętnaście

Jocelyne
Miała wrażenie, że nie spała długo. Kiedy otworzyła oczy, wcale nie czuła się lepiej, poza tym była w pokoju sama. Nie przeszkadzało jej to, tym bardziej, że w każdej chwili mogła zawołać mamę albo kogokolwiek innego, ale i na to nie miała ochoty. Wtuliła twarz w poduszkę, wciąż pełna wątpliwości, tym bardziej, że w głowie wciąż miała ni mniej, ni więcej, ale Beatrycze – kogoś, kto wyglądał jak Elena, chociaż posługiwał się zupełnie innym imieniem. Skoro tak…
Cóż, to był kolejny powód, przez który miała wątpliwości co do tego, czy powinna rozmawiać z Carlisle’m. Ufała mu, poza tym w przeszłości zajmował się nią tak wiele razy, kiedy była chora, że nie widziała powodu, dla którego miałaby się bać. Problem leżał właśnie w darze, którym dysponowała i tym, co mogło się z tym wiązać. Wiedziała, że mama na pewno spróbuje załatwić wszystko w taki sposób, żeby nie musiała się obawiać, ale to jej nie uspokajało. W porządku, zakładając, że wampir faktycznie nie pytałby o nic, co miało związek z telepatią… to niby jak miała zachowywać się przy nim swobodnie, skoro w pamięci wciąż miała widok Beatrycze? Czuła, że coś jest na rzeczy, ale nie wyobrażała sobie tego, by mogła ot tak zapytać doktora, czy przypadkiem nie wiedział, co to oznacza. Nie chciała również niepokoić go w związku z Eleną, tym bardziej, że wszyscy już i tak przejmowali się z powodu wizji, którą jakiś czas temu miała Isabeau. Być może martwiła się o wiele bardziej niż trzeba, zwłaszcza, że nie czuła się najlepiej, ale to i tak nie prezentowało się dobrze.
Jeśli miała być ze sobą szczera, sama już nie była pewna, czego tak naprawdę chciała. W domu czuła się bezpiecznie, zwłaszcza pośród osób, które dobrze wiedziały o tym, co i dlaczego potrafiła. To jej wystarczyło i w naturalny sposób zapragnęła zachować taki stan rzeczy tak długo, jak tylko miało być to możliwe.
Uniosła się na łokciach, po czym jakby od niechcenia rozejrzała się po pokoju. W pomieszczeniu panował przyjemny półmrok, a takie warunki sprawiły, że momentalnie poczuła się jeszcze bardziej senna, chociaż nie zamierzała zasnąć. Na stoliku zauważyła jeszcze jedną szklankę z wodą, którą najpewniej przyniosła jej mama, więc dla zajęcia czymś rąk, ujęła ją w obie dłonie. Mimo wszystko to odpowiadało Joce bardziej niż krew, choć nie miała pewności, co tak naprawdę miało z tym związek – to, że choroba jak zwykle drażniła jej ludzką cząstkę, czy też może nieprzyjemne wspomnienie tego, że Dallas…
Och, nie chciała o tym myśleć, tak jak i ponownie zadręczać się tym, że śmierć chłopaka mogłaby być jej winą. Prawda była taka, że gdyby nie pozwoliła mu się karmić, a podczas ucieczki jak pierwsza naiwna nie podążyła za szeptami demonów, wtedy nie wydarzyłoby się nic złego. Ta jedna kwestia wydała się dziewczynie równie naturalna, jak i to, że widziała duchy. Co prawda jeszcze jakiś czas temu nie przypuszczała nawet, że uda jej się to ot tak zaakceptować, ale teraz już nie miała z tym problemu. Rosa pomagała, poza tym wciąż pamiętała o tym, że przyjaciółka obiecała wrócić się z Dallasem, ale nic nie wskazywało na to, żeby zamierzała pojawić się w najbliższym czasie. Być może miało to związek z Rufusem, który w pewnym sensie unikał jej od tamtej rozmowy w ogrodzie, ale nie miała pewności; w przypadku wujka wszystko wydawało się równie prawdopodobne.
Wciąż o tym myślała, kiedy coś poruszyło się w najbardziej zaciemnionym kącie pokoju. Zamrugała nieco nieprzytomnie, po czym spojrzała wprost w tamto miejsce, szykując się dosłownie na wszystko – począwszy od Rosy, przez chłopaka, którego tak bardzo pragnęła zobaczyć, na jakiejś przerażającej maszkarze kończąc. Instynktownie nabrała powietrza do płuc, gotowa zacząć krzyczeć, gdyby to okazało się jedynym sposobem na to, by mogła pozbyć się niechcianego gościa, jednak z jej ust nie wydobył się żaden dźwięk.
W zamian spojrzała wprost w błękitne oczy wpatrzonej w nią Beatrycze i zamarła, nie do końca pewna tego, jak powinna się zachować.
– Jocelyne…
Dziewczyna – kobieta, bo choć wyglądała dokładnie tak samo, jak jej kuzynka, coś nie pozwalało Joce myśleć o niej tak, jakby miała przed sobą kolejną rozpieszczoną nastolatkę – rzuciła jej troskliwe spojrzenie, po czym wysiliła się na blady uśmiech. Wyglądała na spokojną, przynajmniej na pierwszy rzut oka, ale po dłuższej chwili wahania, najmłodsza z Licavolich doszła do wniosku, że to tylko i wyłącznie pozory. Beatrycze drżała, czy to przez nadmiar emocji, czy też z innego powodu – dziewczyna nie miała pewności, zresztą faktyczny powód wydał jej się nagle najmniej istoty.
– Hej – wykrztusiła z siebie, chcąc przerwać przeciągającą się, panującą w pomieszczeniu ciszę. Nie otrzymała odpowiedzi, ale to jej nie zniechęciło. – Coś się stało? Ja…
– Och, Joce… – Kobieta wydała z siebie przeciągłe westchnienie, kolejny raz powstrzymując się przed dokończeniem myśli. Nieznacznie pokręciła głową, jakby tocząc wewnętrzną walkę z samą sobą. – Nie powinnam – mruknęła, zwracając się bardziej do siebie niż kogokolwiek innego, ale jej słowa i tak dały dziewczynie do myślenia.
– Co się stało? – ponowiła pytanie. Beatrycze dotychczas wydawała się nią opiekować, nawet jeśli jednocześnie niczego jej nie tłumaczyła. To wystarczyło, żeby czuła się niemalże zobowiązana do tego, żeby pomóc, choć zarazem nie wyobrażała sobie tego, w jaki sposób miałaby to zrobić.
Wpatrzona w nią piękność jedynie potrząsnęła głową.
– To… skomplikowane – powiedziała w końcu. – A ty nie powinnaś teraz wychodzić – dodała, ale w jej głosie dało się wyczuć wyraźne rozczarowanie.
Nie, to nie było po prostu rozdrażnienie z powodu tego, że cokolwiek mogłoby pójść nie po jej myśli. W spojrzeniu kobiety doszukała się czegoś więcej – żalu, rozpaczy i tęsknoty tak olbrzymiej, że Joce aż zawirowało w głowie.
Jak miała to rozumieć? Nie wiedziała, to zresztą wydało jej się najmniej istotne. Jedynym, czego była pewna, pozostawało to, że Beatrycze z jakiegoś powodu mogła jej potrzebować. Biorąc pod uwagę to, że najpewniej przynajmniej raz zdążyła uratować ją i pozostałych, właściwie prowadząc niczego nieświadomą Claire przez ośrodek, tym bardziej miała względem kobiety dług i to dość istotny.
Otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć, ale Beatrycze nie dała jej po temu okazji. W zamian zaczęła się wycofywać, zmierzając ku oknu i najwyraźniej zamierzając odejść, tym samym zostawiając zaskoczoną dziewczynę samą.
– Hej! – zaoponowała, jednak to okazało się równie bezskuteczne, co i próba zwrócenia na siebie uwagi.
Niewiele myśląc, pod wpływem impulsu poderwała się na równe nogi. Zachwiała się niebezpiecznie, kiedy na ułamek sekundy pociemniało jej przed oczami, ale cudem udało jej się odzyskać pion. Wszystko w porządku, pomyślała, chociaż to przypominało próbę okłamania samej siebie. Tym razem o wiele ostrożniej odsunęła się od łóżka, w kilka sekund później w końcu materializując się przy zaciągniętych zasłonach. Beatrycze zniknęła, jednak to nie powstrzymało Joce przed próbą podążenia za kobietą. Zawahała się, uważnie przypatrując zasłoniętemu oknu i ostatecznie decydując się na to, by rozsunąć materiał i wyjrzeć na zewnątrz, choć początkowo szczerze wątpiła w to, co mogła w ten sposób osiągnąć.
Zadrżała niekontrolowanie na widok nieprzeniknionej, wszechobecnej bieli. Wiedziała, że stan Waszyngton, a więc również Seattle, miał to do siebie, że przez większą część roku można było spodziewać się opadów deszczu. Najwyraźniej zasada ta obowiązywała również zimą, z tą tylko różnicą, że dookoła królował śnieg. Na sam widok niemalże świątecznego krajobrazu, zadrżała ponownie, niemalże marząc o tym, żeby jak najszybciej móc wrócić się do łóżka i schować się pod kołdrą. Źle się czuła, o czym zresztą przekonała się przede wszystkim w chwili, w której poderwała się na równe nogi, próbując gdziekolwiek ruszać. Wszystko w niej aż krzyczało, że wstawanie jest najgorszym z pomysłów na jaki mogłaby wpaść, ale mimo wszystko…
Wtedy ponownie zauważyła Beatrycze.
Tym razem dusza objawiła się na pokrytym śniegiem trawniku, w milczeniu obserwując dom. Jej twarz nie wyrażała żadnych emocji, ale Joce wciąż miała w pamięci tęsknotę, którą zdołała rozpoznać chwilę wcześniej. Co się dzieje?, miała ochotę zapytać, ale nie zrobiła tego, już właściwie nie zastanawiając się nad tym, co i dlaczego próbowała zrobić. Nerwowo zacisnęła dłonie na parapecie, rozdarta pomiędzy pragnieniem wycofania się z powrotem do łóżka, a zrobieniem czegoś, co zaczynało jej się jawić jako co najmniej głupie.
Sama nie była pewna, w którym momencie przestała zastanawiać się nad czymkolwiek z tego, co robiła. W jednej chwili tkwiła przy oknie, by w następnej spróbować je otworzyć. Zadrżała, kiedy lodowate powietrze wpadło do sypialni, ale prawie nie była tego świadoma. Odczuwała chłód, ale dreszcze towarzyszyły jej właściwie od chwili pierwszego przebudzenia, zresztą gorączka również robiła swoje. To wystarczało, żeby przestała przejmować się tym, jak bardzo nierozsądne było to, co w przypływie impulsu robiła, kierując się przeczuciami, których nawet nie potrafiła sensownie wytłumaczyć.
Nerwowo obejrzała się przez ramię, chcąc upewnić się, że drzwi do pokoju są zamknięte. Poruszając się trochę jak w transie, pośpiesznie wspięła się na parapet, by w następnej chwili móc wyślizgnąć się na zewnątrz. Zawahała się przed skokiem, dochodząc do wniosku, że gdyby ze swoimi zdolnościami źle wylądowała i do tego wszystkiego złamała nogę, łatwo nie wytłumaczyłaby tego bliskim, ale z drugiej strony… jakie wyjaśnienie znalazłaby, gdyby ktokolwiek przyłapał ją właśnie teraz?
Pomimo obaw, zdołała niemalże z gracją wylądować w kucki na trawniku. Kiedy poderwała głowę, przekonała się, że Beatrycze wciąż obserwowała ją z uwagą, równie zatroskana, co i… podekscytowana? Być może, choć przez gorączkę miała problemy z tym, żeby odpowiednio dopasowywać do siebie fakty. To wszystko zaczynało być coraz bardziej skomplikowane, Joce zaś po raz kolejny miała problem z tym, by jednoznacznie stwierdzić, co takiego powinna była zrobić. Gdyby Beatrycze choć spróbowała cokolwiek wyjaśnić, wtedy wszystko byłoby prostsze, ale w tej sytuacji… Cóż, mogła co najwyżej spróbować jej zaufać i wierzyć w to, że skoro ta do tej pory była przychylna, zamierzała trwać w tym nadal.
Wszystko jest okej…
Problem polegał na tym, że gdyby faktycznie tak było, miałaby co do tego całkowitą pewność. Co więcej, na pewno nie tkwiłaby na śniegu boso i w cieniutkiej koszuli nocnej, nie wspominając o tym, że jakby nie patrzeć była chora. Taak… To na pewno przez to. W innym wypadku na pewno bym tego nie zrobiła, pomyślała mimowolnie i z jakiegoś powodu zapragnęła wybuchnąć śmiechem. W gruncie rzeczy przez ostatnie tygodnie robiła bardzo wiele rzeczy, o które nie podejrzewałaby się w innych sytuacjach, więc gorączka niekoniecznie musiała być w tej kwestii usprawiedliwieniem. Może po prostu to z nią coś było nie tak, ale i o to nie potrafiła mieć pretensji.
Musiała wstrzymać oddech, żeby powstrzymać kolejny atak kaszlu – idealny dowód na to, że robiła coś wyjątkowo nieprzemyślanego, jeśli wziąć pod uwagę to, jak prezentowała się sytuacja. Łzy aż stanęły jej w oczach, ale udało jej się przetrwać w ciszy, nie ryzykując, że ktokolwiek zwróci na nią uwagę. Dopiero wtedy zdecydowała się ruszyć z miejsca, w pośpiechu podążając za wciąż milczącą Beatrycze i nawet słowem nie komentując tego, co właśnie usiłowała zrobić. Kobieta również zdecydowała się powstrzymać od jakichkolwiek uwag, w zamian obrzucając Jocelyne wymownym spojrzeniem i ostatecznie kierując się w stronę lasu.
To zły pomysł… Bardzo zły, pomyślała po raz wtóry, ale nie próbowała protestować. Popędziła za swoją towarzyszką, mimo wszystko zaczynając czuć się trochę pewniej, kiedy otoczyły ją drzewa. Skrzywiła się, gdy Beatrycze na kilka sekund zniknęła jej z oczu, tym bardziej, że w naturalny sposób mogła opierać się tylko i wyłącznie na zmyśle wzroku. Duchy ani nie pachniały, ani nie zostawiały śladów, jeśli zaś wziąć pod uwagę to, że kobieta milczała…
– Beatrycze? – wyszeptała, gdy sytuacja się powtórzyła. Niespokojnie rozejrzała się dookoła, coraz bardziej zdezorientowana. – Gdzie ty jesteś? I skąd mnie prowadzisz…?
Zadrżała, nie tyle za sprawą chłodu, ale również niepokojącego wrażenia, że mówiła w pustkę. Co tak naprawdę powinna była o tym wszystkim sądzić? W głowie miała pustkę, a jedynym, czego tak naprawdę doświadczała, pozostawało zimno – lodowaty ziąb, który napierał na Jocelyne ze wszystkich stron, stopniowo doprowadzając dziewczynę do szału. Było jej słabo, ale znalazła w sobie dość siły, żeby spróbować przyśpieszyć, w nadziei na to, że dzięki temu zdoła szybciej odnaleźć Beatrycze i zrozumieć, czego ta tak naprawdę od niej wyczekiwała. To, że przez wirujący śnieg, który – raz po raz muskając jej policzki albo mieniąc się tuż przed oczami – odczuwała coraz silniejsze zawroty głowy, jedynie wszystko komplikowało, bynajmniej nie poprawiając dziewczynie humoru. Wiedziała, że najpewniej popełniła błąd, decydując się wyjść, ale mimo wszystko…
Potknęła się nagle, sama niepewna o co – ukryty pod warstwą śniegu korzeń, czy może o własne nogi. Jęknęła, przez ułamek sekundy mając ochotę zachować się w absolutnie dziecinny sposób i po prostu rozpłakać się z bezsilności, zwłaszcza gdy uświadomiła sobie, że nie ma pewności co do tego, w jakim miejscu tak naprawdę się znajdowała. Beatrycze zniknęła, a przynajmniej Joce nie potrafiła jej dostrzec, przytłoczona wszechogarniająca, napierająca ze wszystkich stron bielą. Słabo znała tę okolicę, od chwili powrotu z ośrodka rzadko opuszczając dom, najczęściej po to, żeby posiedzieć przy huśtawce. Do tej pory nie widziała powodu, dla którego musiałaby zagłębiać się w las, poniekąd bojąc się opuszczać jedyne miejsce, które dawało jej poczucie bezpieczeństwa – coś, co była skłonna określić wręcz mianem azylu, w pamięci wciąż mając kilka minionych tygodni, podczas których zaczynała obawiać się nawet własnego cienia.
Teraz z kolei tkwiła na mrozie w samym środku lasu, nie mając najmniejszego nawet pojęcia o tym, gdzie powinna się udać.
– Beatrycze… Beatrycze, proszę! – jęknęła zdławionym przez szloch głosem, za wszelką cenę próbując zwrócić na siebie uwagę kobiety.
Odpowiedziała jej cisza – tak przenikliwa i ostateczna, że Joce niemalże zapragnęła krzyczeć, tylko i wyłącznie po to, żeby poczuć się choć odrobinę lepiej. Z trudem wsparła się na rękach, próbując podnieść się na nogi, chociaż to okazało się trudne, tym bardziej, że drżała tak bardzo, że ledwo była w stanie złapać oddech. Zaraz po tym omal znowu nie wylądowała na ziemi, kiedy całym jej ciałem wstrząsnął gwałtowny, trudny do opanowania atak kaszlu, który skutecznie pozbawił ją tchu. W efekcie już niczego nie była pewna, zwłaszcza tego, gdzie była i w którą stronę powinna się udać, tym bardziej, że nagle zwątpiła w to, czy zdoła bezpiecznie dotrzeć do domu. Pomyślała o telepatii, jednak i ten pomysł prawie natychmiast odszedł w zapomnienie; do tego musiałaby się skupić, a to przynajmniej tymczasowo nie wchodziło w grę.
Tata kiedyś mówił mi o tym, jak wytworzyć ciepłą mgiełkę… Musi zrobić się cieplej, ale… Ale właściwie dlaczego?
Och, w zasadzie było jej cieplej. Chyba. W końcu już nie dygotała, a to chyba o czymś świadczyło…?
Zamknęła oczy. Teoretycznie chciała w ten sposób zmusić się do tego, żeby zebrać myśli, ale w praktyce sprawy były o wiele bardziej skomplikowane. Czuła się senna, a to zdecydowanie nie było dobre, choć w tamtej chwili nie potrafiła należycie się tym przejąć. Gdyby mogła spróbować zasnąć i przynajmniej chwilę odpocząć, wtedy może byłaby w stanie zrobić… cokolwiek. Zrobić…
– Joce…
Znała ten głosy – melodyjny i zarazem znajomy. To mogłaby by być wyjątkowo miła, zatroskana Elena, ale…
Nie, nie chodziło o jej kuzynkę.
– Jocelyne, przepraszam… Proszę… – Głos był coraz bardziej uciążliwy, stopniowo zaczynając doprowadzać ją do szału. Dlaczego nie mogła tak po prostu pozwolić sobie na to, żeby odpocząć? – Kochanie, nie wolno… Otwórz oczy – ponagliła kobieta. Kobieta… Kto…? – Tylko na chwilę… Zacznij krzyczeć, malutka. Musisz zacząć krzyczeć, bo…
Głos zamilkł, co chyba powinna przyjąć z ulgą, ale nic podobnego nie miało miejsca. Serce w panice tłukło jej się w piersi, co dla istot takich jak ona stanowiło dość normalne zjawisko, ale ją zaczynało irytować. To sprawiało, że nie była w stanie zasnąć, zbytnio rozproszona, by tak po prostu zapaść się w pustkę. Swoją drogą, czuła, że jeśli by się na to zdobyła – poddała jakże zachęcającemu, upragnionemu spokojowi – wtedy wydarzyłoby się coś złego, a to zdecydowanie nie wróżyło dobrze.
Nie miała pewności, co tak naprawdę zmusiło ją do tego, żeby spróbować otworzyć oczy. Zamrugała nieco nieprzytomnie, krzywiąc się, kiedy znów zobaczyła wirujące drobinki śniegu. Zmrużyła powieki, po czym nieznacznie okręciła się na bok, próbując wypatrzeć oznaki czyjejkolwiek obecności. Gdzieś jakby w oddali mignęła jej kobieca sylwetka, ale wydawała się tak rozmyta i odległa, że ledwo była w stanie skoncentrować na niej wzrok. Ktokolwiek to był…
Ale Beatrycze…
Szła za Beatrycze, więc…
Coś innego przykuło jej uwagę – odległy dźwięk, którego przez dłuższą chwilę nie była w stanie w żaden sposób zidentyfikować. Z jakiegoś powodu poczuła się zagrożona, choć w żaden sposób nie potrafiła tego wytłumaczyć. Jak miałaby, skoro nawet zebranie myśli stanowiło tak trudne, przytłaczające ją wyznanie, którego nie potrafiła się podjąć? Wiedziała jedynie, że powinna spróbować wstać – jak najszybciej rzucić się do ucieczki – ale mimo wszystko…
Och, kroki? To możliwe, żeby do tego wszystkiego słyszała kroki? Zbliżały się do niej, lekkie i tak ciche, że równie dobrze mogły być wyłącznie wytworem jej wyobraźni. W ten sposób mógł poruszać się wampir albo jakakolwiek inna istota nieśmiertelna, ale Joce doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że to o niczym nie musiało świadczyć. Jeśli ktoś faktycznie tutaj był, chyba powinna go zawołać – przynajmniej spróbować to zrobić – ale pomimo tego, że doskonale zdawała sobie z tego sprawę, nie była w stanie wykrztusić z siebie chociaż słowa. Skoro do tego wszystkiego nie miała pojęcia, kto znajdował się w pobliżu i jakie miał względem niej intencje, być może rozsądniej było trwać w ciszy. Co prawda w ostatnim czasie zdecydowanie nie kierowała się logiką, ale starała się o tym nie myśleć, zbyt wymęczona i rozdarta wewnętrznie, by zdobyć się na cokolwiek więcej.
Kto musiał tam być. Ktoś…
Nie udało jej się powstrzymać kolejnego ataku kaszlu – bardziej gwałtownego i nieprzyjemnego niż do tej pory. Jęknęła, przez dłuższą chwilę mając problem z tym, żeby złapać oddech. Znów zamknęła oczy, przez kilka następnych sekund trwając w bezruchu i spazmatycznie chwytając oddech, raz po raz, coraz bardziej roztrzęsiona i bliska omdlenia.
Wtedy po raz usłyszała kroki.
Odgłos stał się bardziej wyraźny, dzięki czemu nie miała już wątpliwości co do tego, że ktoś zmierzał ku niej – początkowo ostrożnie, a ostatecznie o wiele szybciej, w miarę jak intruz nabrał przekonania, że nie jest sam. Chciała krzyknąć, kiedy coś zacisnęło się na jej ramionach, ale zdołała wyłącznie żałośnie jęknąć, pozwalając żeby ktoś delikatnie uniósł jej ciało ku górze. Obraz na ułamek sekundy załamał się Joce przed oczami, ale pomimo tego zdołała skoncentrować się na bladej twarzy, która znalazła się zaledwie kilka milimetrów od jej własnej. Widziała rubinowe tęczówki i to sprawiło, że poczuła się jeszcze bardziej niespokojna, wręcz bliska paniki, ale nawet gdyby była w stanie myśleć, w tamtej chwili nie potrafiłaby zmusić się do ucieczki.
Beatrycze… – wyszeptała, choć sama nie była pewna, co chciała w ten sposób osiągnąć.
Z tym jednym, jedynym słowem na ustach, ostatecznie zapadła się w ciemność.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz









After We Fall
stories by Nessa