
Jocelyne
Las był cichy i spokojny,
przynajmniej na pierwszy rzut oka. Być może miało to związek ze
wszechogarniającym, towarzyszącym jej na każdym kroku zmęczeniem, ale nie była w stanie
wyczuć czyjejkolwiek obecności – żadnych zwierząt, chociaż niezależnie od pory,
gęstwina zwykle aż tętniła życiem. Demony,
pomyślała, ale nie miała pewności, czy to faktycznie miało związek, zresztą
myślenie przychodziło Jocelyne z coraz większym trudem.
Wszyscy
milczeli, ale to wydało jej się właściwe, nawet pomimo tego, że w panującej
ciszy było coś niepokojącego. W duchu odliczała kolejne kroki, próbując
określić, jak daleko od samochodu się znajdowali, skoro w grę wchodziło
przejście mniej więcej kilometra. Tyle przynajmniej zrozumiała w pośpiesznej
wymianie zdań kuzynów, którzy tłumaczyli się tym, że bezpieczniej było
zaparkować w znacznej odległości od ośrodka. Chociaż nie miała pewności,
była gotowa przysiąc, że ten pomysł nie należał ani do Aldero, ani do
Cammy’ego, ale do Claire, bo ta od zawsze miała skłonność do tego, żeby myśleć
praktycznie. Teraz również milczała, jak gdyby nigdy nic idąc u boku wciąż
przemienionego Setha i raz po raz jakby od niechcenia muskając palcami
jasną sierść wilka. Wydawała się zamyślona i wciąż bardzo niepewna, ale
wszystko wskazywało na to, że zdążyła już przywyknąć do bliskości dotychczas
przerażającego ją zwierzęcia.
To chyba dobrze… Chociaż wujek się nie
ucieszy, pomyślała mimochodem i prawie udało jej się uśmiechnąć. Zaraz
po tym pomyślała o własnym ojcu, bezwiednie przenosząc spojrzenie na
Dallasa. Chłopak nie odezwał się do niej od momentu, w którym opuścili
teren ośrodka, Jocelyne zaś była gotowa przysiąc, że był na nią zły. Sama
również miała do siebie pretensje, bo gdyby nie dała się zwieść, żadne z nich
nie ryzykowałoby życia w walce z demonami. Wciąż czuła ból niemalże
przy każdym kroku, ale łatwo było jej go ignorować; zmęczenie robiło swoje,
sprawiając, że czuła się otępiała, stopniowo dochodząc do wniosku, że tak
naprawdę jest jej wszystko jedno, również jeśli chodziło o uczucia. I tak
mieli mieć jeszcze dość czasu, żeby porozmawiać, zwłaszcza teraz, kiedy Dallas
właściwie nie miał gdzie się podziać. Nie rozmawiali o tym, ale miała
wrażenie, że wcale nie śpieszyło mu się, żeby próbować kontaktować się z rodziną,
co dotychczas wydawało jej się naturalne, jednak po rozmowie z Ronem…
Zamierzała przekonać go do tego, żeby przynajmniej spróbował, tym bardziej, że w grę
wciąż wchodziła możliwość tego, że został oszukany w dokładnie ten sam
sposób, który próbowano zastosować na niej. Z drugiej strony podejrzewała,
że znał swoich bliskich na tyle dobrze, by być w stanie zorientować się,
gdyby ktokolwiek kłamał mu na temat ich reakcji, ale mimo wszystko…
Och, to nie
miało znaczenia. Przynajmniej nie dla niej, bo cokolwiek nie miałoby miejsca,
mógł liczyć na nią. Nie zamierzała pozwolić na to, żeby został na lodzie, aż
nazbyt pewna tego, że pod tym względem mogła liczyć na swoją rodzinę. Dallas
był dla niej ważny; troszczył ją, ocalił i twierdził, że się zakochał. Co
więcej, teraz była pewna, że odwzajemnia to uczucie, więc tym bardziej
zamierzała zrobić wszystko, byleby mu pomóc. Chociaż to mogło okazać się
ryzykowne, zwłaszcza teraz nie wyobrażała sobie tego, żeby nie spróbowali bycia
razem – tak po prostu, bez ciągłego zastanawiania się nad tym, co może się
wydarzyć, jeśli nie podejmą jakiejś sensownej decyzji względem pozostania albo
ucieczki z ośrodka. Potrzebowali czasu na dojście do siebie,
uporządkowanie tego wszystkiego, a później – przy odrobinie szczęścia i cierpliwości
– próby odnalezienia informacji o zdolnościach, którymi każde z nich
dysponowało. Zwłaszcza ona musiała to zrobić, jednak i to mogło na razie
poczekać, skoro…
– Hej, co
jest?
Mimowolnie
wzdrygnęła się, słysząc tuż za plecami głos Shannon. Obejrzała się za siebie,
niemalże spodziewając tego, że znowu mają kłopoty, bo demony wcale nie
ograniczyły się do terenu ośrodka, jednak szybko przekonała się, że nie ma
racji. Dziewczyna wpatrywała się w Dallasa, wyraźnie zaniepokojona, co z miejsca
udzieliło się również Jocelyne, zwłaszcza kiedy zauważyła, że chłopak
przystanął, opierając się o pień jednego z drzew i ciężko
dysząc. Nawet w ciemnościach była świadoma tego, że znacznie pobladł,
sprawiając wrażenie kogoś, kto chyba jedynie cudem wciąż utrzymuje się na
nogach. Wcześniej sądziła, że to wyłącznie zmęczenie, tym bardziej, że demonom udało
się go poranić, ale w tamtej chwili naszło ją niepokojące wrażenie, że
chodzi o coś więcej.
Zadrżała,
ogarnięta niejasnym, nieprzyjemnym przeczuciem, że krąży nad nimi coś
niedobrego. Niemalże czuła wciąż niesprecyzowaną, niepokojącą aurę, której
wciąż nie potrafiła sprecyzować, ale ta i tak przyprawiła ją o dreszcze.
Potarła ramiona, po czym podeszła bliżej, w pierwszym odruchu zamierzając
Dallasa przytrzymać, ale w ostatniej chwili zrezygnowała. Skrzywiła się, z trudem
przełykając ślinę, gdy poczuła pieczenie w gardle. Wyraźnie czuła krew,
chociaż nie do pomyślenia wydawało jej się to, żeby ta po tak długim czasie
wciąż mogła płynąć.
– Wciąż
krwawisz – nie tyle zapytała, co stwierdziła fakt. Czuła, że to nie powinno
mieć miejsca, tym bardziej, że cięcia demonów były dość powierzchowne. –
Dallas…
– Nieważne
– zniecierpliwił się. – Chodźmy dalej, okej? Chyba został tylko kawałek –
zauważył i chciał dodać coś jeszcze, ale nie miał po temu okazji.
Kiedy się
zachwiał, już nie była w stanie ustać w miejscu. Błyskawicznie
pokonała dzielącą ich odległość, w porę chwytając go za ramię, a ostatecznie
pozwalając osunąć mu się na ziemię. Opadła na kolana tuż obok, obojętna na
słodycz krwi; w tamtej chwili liczyło się dla niej wyłącznie to, żeby
zrozumieć, co takiego się z nim działo, choć i to okazało się trudne,
skoro z takim uporem kolejne objawy bagatelizował.
– Dallas? –
wyszeptała.
– Cholera…
Taka
odpowiedź bynajmniej jej nie usatysfakcjonowała, wręcz wzbudzając jeszcze
silniejszy niepokój. Wyczuła ruch, kiedy tuż obok niej pojawiła się również
Shannon, bezradnie spoglądając na nich z góry i sprawiając wrażenie
co najmniej bezradnej.
– Dlaczego
faceci zawsze muszą być tacy uparci? – zapytała, ale nie oczekiwała odpowiedzi;
Joce odniosła wrażenie, że dziewczyna mówiła tylko i wyłącznie po to, żeby
zająć czymś myśli.
– Co się
dzieje? – doszedł ją głos Claire. Kuzynka przystanęła w niewielkim
oddaleniu, po czym skrzywiła się, wyczuwając intensywny zapach krwi. – Któreś z was
się skaleczyło czy…? – zaczęła, po czym niespokojnie rozejrzała się dookoła,
najpewniej wypatrując demonów.
Jocelyne
chciała jej odpowiedzieć, ale ostatecznie nie odezwała się nawet słowem. W zamian
zamarła, wyczuwając wilgoć pod palcami – coś ciepłego i lepkiego, czym
wręcz w zastraszającym tempie zaczęło nasiąkać jej ubranie. Zesztywniała,
mimowolnie krzywiąc się, kiedy pieczenie gardła przybrało na sile. Wyrwał jej
się cichy jęk, spojrzenie zaś jak na zawołanie skoncentrowało się na Dallasie,
kiedy spróbowała ustalić źródło wciąż napływającej krwi. Właściwie trzymała go w ramionach,
pozwalając żeby ułożył się na jej kolanach, co w znacznym stopniu
ograniczało pole manewru. Zmęczenie również dawało się Joce we znaki, ale nie
na tyle, by nie zorientowała się, że coś jest nie tak, chociaż nie pojmowała,
jakim cudem mogła nie zauważyć tego wcześniej.
Potrzebowała
dłuższej chwili, żeby skoncentrować się na tyle, by móc uważniej się chłopakowi
przyjrzeć. Zapach osoki ją rozpraszał, skutecznie przyprawiając o zawroty
głowy i sprawiając, że w jakimś stopniu miała ochotę wbić zęby w jego
gardło. To, że zdążyła poznać smak jego krwi, jedynie wszystko utrudniało,
przez co niemalże siłą musiała zmuszać ciało do współpracy, raz po raz
powtarzając sobie, że to, iż wcześniej pozwolił jej z siebie pić, nie
oznaczało jeszcze, że mogła pozwolić sobie na to również tym razem. Powinna
była coś zrobić, ale…
– Zatamuj
krew – ponagliła ją Claire. Aż podskoczyła na swoim miejscu, co najmniej
zaskoczona tym, że kuzynka mogłaby zmaterializować się tuż obok niej. – Joce,
musisz…
– Nie wiem,
skąd krwawi – przerwała, a głos zadrżał jej nieznacznie, zdradzając to,
jak bliska płaczu była.
Wiedziała,
że to niczego nie usprawiedliwia, ale czuła się zbytnio otępiała, żeby spróbować
cokolwiek zrobić. W efekcie nawet nie zareagowała, kiedy to Shannon
zdecydowała się bezceremonialnie odepchnąć ją na bok, zmuszając do wycofania
się. Jocelyne zachwiała się nieznacznie, statecznie musząc oprzeć się o pień
drzewa, żeby nie wylądować na ziemi. Skrzywiła się, gdy przypadkiem uderzyła
tyłem głowy o korę, ale również to nie zrobiło na dziewczynie większego
wrażenia. Musisz się skupić!,
warknęła na siebie w duchu, ale to nie pomagało, a Joce wciąż miała
wrażenie, że wszystko to, co działo się wokół niej, miało miejsce o wiele
zbyt szybko, jakby obserwowała świat przez grubą, zamgloną szybę.
Shannon
okazała się bardziej bezpośrednia, błyskawicznie orientując się, skąd brała się
krew. W gruncie rzeczy wydawała się płynąć zewsząd – większość ran, które
zadały chłopakowi demony, wciąż była otwarta. Wiedziała, że ludzie nie
regenerują się tak szybko, jak istoty nieśmiertelne, ale to i tak wydało
jej się niewłaściwe; z Dallasem – albo raczej z jego krwią, chociaż z jej
perspektywy to i tak nie miało znaczenia – coś było nie tak, o czym
zresztą miała okazję przekonać się już wcześniej. Za każdym razem, kiedy z niego
piła, czuła, że nie wszystko jest w porządku; wtedy nie zwracała na to
uwagi, bo po dłuższych staraniach i tak zawsze udawało jej się zatamowywać
krew, która sączyła się z miejsc, z których piła, ale tym razem…
Och, w przypadku
tych cięć było inaczej. Kiedy na dodatek zauważyła jedno z większych,
najbardziej krwawiących, aż pociemniało jej przed oczami. W zasadzie ten
ze śladów, którego doszukała się na jego brzuchu i na którym spróbowała
skoncentrować się Shannon, wyglądał trochę jak ślad po nożu albo jakimś innym
ostrym narzędziu.
No, tak… Tak moglibyśmy powiedzieć w szpitalu,
gdyby…, pomyślała mimowolnie, próbując zmusić się do jakiegokolwiek
praktycznego działania. Widziała, że przynajmniej Shannon była w stanie
dostosować się do tego, co mówiła Claire, jak gdyby nigdy nic ściągając bluzkę,
żeby móc odpowiednio wykorzystać materiał. Jocelyne zawahała się, w milczeniu
przypatrując właściwie na wpół nagiej dziewczynie, ale nie czując zazdrości. To
nie miało dla niej znaczenia, zwłaszcza w sytuacji, w której Shannon
robiła wszystko, żeby jakkolwiek chłopakowi pomóc.
Problem
polegał na tym, że to nie wystarczyło, a przynajmniej takie odniosła
wrażenie. Wciąż widziała krew, która bez trudu przesiąkła materiał, barwiąc
palce dociskającej go dziewczyny, a to zdecydowanie nie było dobre.
– Auto jest
w pobliżu – odezwał się po chwili wahania Aldero. – Mogę pobiec, żeby było
szybciej. Podjadę tutaj, a potem… – Urwał, jednak jakiekolwiek wyjaśnienia
wydawały się zbędne.
– Ja… Idę z tobą
– wyrzuciła z siebie Jocelyne. Z trudem poderwała się na równe nogi,
bezskutecznie próbując zapanować nad dreszczami. – Proszę.
Wyczuła, że
kuzyn spojrzał na nią z powątpiewaniem, co zresztą jej nie zdziwiło.
Zdawała sobie sprawę z tego, że mógł być sceptycznie nastawiony do zmysłu
równowagi, który zawodził ją praktycznie przy każdej możliwej okazji, ale to w tamtej
chwili nie miało dla Joce żadnego znaczenia. Czuła, że jeśli chociaż chwilę
dłużej zostanie w miejscu, gdzie powietrze było aż przesycone słodyczą
krwi Dallasa, po prostu oszaleje albo zrobi coś, czego później miała żałować.
Sama konieczność bezradnego tkwienia obok i świadomości, że nie jest w stanie
pomóc, jedynie ją dobijała, przez co dalsza podróż przez las jawiła się
dziewczynie jako jedyne akceptowalne rozwiązanie.
– Sam nie
wiem… Jocelyne, nie żeby coś, ale… – zaczął Aldero, ale nie pozwoliła mu
dokończyć.
– Po prostu
chodźmy – rzuciła naglącym tonem.
Mogła tylko
zgadywać jak prezentował się jej wyraz twarzy, jakkolwiek by jednak nie było,
musiała sprawiać wrażenie wystarczająco zdeterminowanej, bo Al ostatecznie
uległ. Odetchnęła, kiedy wyrzucił obie ręce ku górze w poddańczym geście i zwrócił
się do pozostałych:
– Pięć minut
– oznajmił z przekonaniem. Brzmiał na o wiele pewniejszego, aniżeli
musiał być w rzeczywistości. Zawsze był dobrym aktorem, a w tamtej
chwili Joce była przekonana, że po prostu udawał, próbując uczynić sytuację
bardziej znośną. – Jakby ktoś was mordował, po prostu krzyczcie.
Nie
rozbawiła jej ta uwaga, ale zdecydowała się tego nie komentować. Bez słowa
ruszyła za chłopakiem, próbując dotrzymać mu kroku, by jednak nie doszedł do
wniosku, że miała tylko niepotrzebnie go spowalniać. Była obolała i zmęczona,
ale to nie miało dla niej znaczenia, a przynajmniej do tego próbowała
przekonać samą siebie. Po prostu biegnij,
nakazała sobie stanowczo, po raz kolejny niemalże zmuszając ciało do
współpracy. Czuła, że Aldero ją obserwuje, przynajmniej początkowo biegną
ostrożniej i wolniej niż mógłby, gdyby wyruszył sam, jednak i na to
nie zwróciła większej uwagi. Chciała pokazać kuzynowi, że poradzi sobie w pojedynkę,
przynajmniej ten jeden raz nie zamierzając potknąć się o własne nogi, choć
w pełnym potencjalnych przeszkód lesie to wcale nie musiało okazać się
takie proste.
Nie
odzywali się do siebie, ale i to wydało jej się okolicznością sprzyjającą
– wręcz pożądaną. Nie miała ochoty na rozmowę, zbytnio przygnębiona, by móc
znosić charaktery kuzyna. Wiedziała, że się troszczył, ale prawda była taka, że
Aldero Devile był jedną z ostatnich osób, które nadawały się na
pocieszyciela. Z dwojga złego cisza wydawała się lepsze, Jocelyne zresztą
nagle zwątpiła w to, czy potrafiłaby ot tak porozmawiać z kimkolwiek z rodziny
– i to nie tylko o Dallasie, ale wszystkim tym, co przyniosły ze sobą
ostatnie dni.
– Dobrze
się czujesz? – usłyszała w pewnym momencie. Musiała przyznać, że jak na
Aldero, było to całkiem przemyślane, niemalże troskliwie pytanie. – Tak tylko pytam,
bo wyglądasz trochę blado…
– Nie
zemdleję – zapewniła go.
Pokręcił
głową.
– Nie to
miałem na myśli – zapewnił pośpiesznie, chociaż tak naprawdę było jej wszystko
jedno.
Wzruszyła
ramionami, sama niepewna tego, czego tak naprawdę chciała. Martwiła się, w jakimś
stopniu mając do siebie pretensje o to, że tak po prostu zostawiła
Dallasa, ale nie potrafiła postąpić inaczej. Była aż nazbyt pewna, że nie
przydałaby się w najmniejszym nawet stopniu – przynajmniej nie na miejscu,
nie ufając sobie na tyle, żeby swobodnie przebywać przy chłopaku. Jego krew
stanowiła zbyt wielkie wyzwanie, Jocelyne z kolei zdążyła poznać jej smak,
co w znacznym stopniu komplikowało sprawę. Nie miała pewności, czy to
miało jakikolwiek związek, ale…
– Aldero?
Spojrzał na
nią jakby od niechcenia, starając się zamaskować zaciekawienie.
– Hm? – Nie
odpowiedziała, wiec wydał z siebie przeciągłe westchnienie. – Jak coś jest
nie tak, po prostu powiedz.
– To
zależy… – przyznała, ostrożnie dobierając słowa. – Spotkałeś się kiedyś… z dziwną
krwią? – wypaliła, a chłopak wymownie uniósł brwi, co najmniej
zaintrygowany. – No wiesz, po prostu niewłaściwą.
– I mówimy
teraz o ludzkiej krwi, tak? – zapytał podejrzliwym tonem. Po tym, jak
zadał to pytanie, momentalnie zorientowała się, że zorientował się, kogo tak
naprawdę mamy na myśli.
– Tak. –
Uciekła wzrokiem gdzieś w bok, nagle zawstydzona. Rozmowa z Al'em
akurat na temat związku z Dallasem nie napawała ją entuzjazmem, ale
musiała się upewnić. – Zastanawiam się, czy to moja wina – oznajmiła wprost.
– To, że
teraz nie potrafisz przy nim usiedzieć… Hm, tak. To na pewno tak – odezwał się
po chwili wahania.
Skrzywiła
się. Więc to było aż o tego stopnia oczywiste?
– Tylko to?
Ale co z… – zaczęła i urwała, w ostatniej chwili zmieniając zdanie. –
Znasz się trochę na demonach, prawda?
W pierwszym
odruchu spojrzał na nią tak, jakby widział ją po raz pierwszy albo jakby zdała
jakieś wybitnie głupie pytanie. Nie potrafiła tego określić, ale odniosła
wrażenie, że wspominając o istotach podobnych do Within, nieświadomie
poruszyła wyjątkowo wrażliwy temat, który nie był chłopakowi na rękę.
Zmarszczyła brwi, sama niepewna tego, jak powinna rozumieć jego zachowanie i gdzie
tak naprawdę powinna szukać problemu, tym bardziej, że Aldero zwykle bywał
trudny do wytrącenia z równowagi. Jasne, jemu samemu zwykle wychodziło to
perfekcyjnie, ale w drugą stronę wszystko wydawało się o wiele
bardziej skomplikowane.
Zmarszczyła
brwi, spoglądając na kuzyna wyczekująco i przez kilka sekund wahając się
nad tym, czy powinna się wycofać. Miała dość wątpliwości, by chcieć zadawać
pytania, ale z drugiej strony… Wszystko w znacznym stopniu komplikowało
się, skoro wciąż towarzyszyło jej niepokojące wrażenie, że właśnie wydarzyło
się coś niedobrego. Gdyby do tego wszystkiego mogła to zrozumieć i upewnić
się, że wcale nie postępowała aż tak głupio, jak mogłoby się wydawać…
– Taa… Coś
na pewno – rzucił wymijającym tonem Aldero. – Miasto Nocy i te sprawy… A co?
– Po prostu
się martwię – usprawiedliwiła się. – Dallas wyglądał źle, prawda? Ta krew…
Zastanawiam się, czy demony nie mają w sobie czegoś, co uniemożliwia
gojenie – wyjaśniła, tym samym po raz kolejny doprowadzając do tego, że
spojrzał na nią zaciekawieniem.
– Szczerze powiedziawszy,
nie zauważyłem czegoś takiego. Demony po prostu zabijają, jeśli wystarczająco
szybko od nich nie uciekniesz… I lubią bawić się umysłami. Wiesz, chwila
moment i taki przypadkowy owija cię sobie wokół palca, bredząc na temat
wiecznej miłości i…
– O czym
ty mówisz? – przerwała mu.
Potrząsnął
głową, wyraźnie zażenowany. To w przypadku Aldero było czymś nowym,
zresztą tak jak i to, że mógłby przejąć się tym, że się zapędził.
– Nieważne
– zreflektował się pośpiesznie. – Daleko mi do Rufusa, ale oczy mam, a demony
spotkałem kilka razy. Są niebezpieczne, ale raczej nie potrafią tego o co
mnie pytasz.
Skinęła
głową, bynajmniej jego wyjaśnieniami nieuspokojona. Myślami była gdzieś daleko,
rozpamiętując tych kilka razów, kiedy Dallas karmił ją swoją krwią. W obu
przypadkach miała wrażenie, że nie jest w stanie właściwie zamknąć rany, a krążąca
w jego żyłach osoka smakuje dziwnie, ale wtedy zrzuciła to na zmęczenie. W tamtej
chwili naszły ją wątpliwości, Jocelyne zaś zapragnęła zawrócić, porządnie
chłopakiem potrząsnąć, by mieć pewność, że otworzy oczy, a potem wprost
zapytać go o to, czy potrafił wytłumaczyć to, jak reagowało jego ciało.
Potrzebowała odpowiedzi, te jednak nie nadchodziły, co dodatkowo wszystko
komplikowało.
Przestała o tym
myśleć, kiedy Aldero nagle zwolnił, tym samym uświadamiając jej, że dotarli na
miejsce. Spojrzała na zaparkowany samochód, ostatecznie zatrzymując się tuż
obok, żeby nie przeszkadzać kuzynowi w dostaniu się do auta. Chciała jak
najszybciej znaleźć się w środku, wrócić po resztę, a potem raz na
zawsze opuścić to miejsce. Gdyby znaleźli się w domu, mogłaby poprosić
Damiena o pomoc i to przynajmniej na dobry początek by wystarczyło.
Ufała bratu, poza tym nie miała wątpliwości co do tego, że zdolności chłopaka
było o wiele lepsze niż jakikolwiek szpital. Z tego powodu zaczęła żałować,
że Damien nie towarzyszył jej kuzynostwu w drodze do ośrodka, ale ostatecznie
doszła do wniosku, że gdybanie i żałowanie decyzji, na które nawet nie
miała wpływ, po prostu jest bez sensu.
Założyła
ramiona na piersiach, obojętna na pieczenie rozcięć, których sama się dorobiła.
Czekała, próbując się uspokoić i jakkolwiek dojść do siebie, ale to
okazało się trudne, zwłaszcza gdy naszło ją niejasne przeczucie, że ktoś ją
obserwuje. Wzdrygnęła się mimowolnie, wciąż z uporem wpatrując się w samochód.
Aldero błyskawicznie odblokował drzwi, zajmując miejsce kierowcy i gestem
ręki dając jej do zrozumienia, żeby wsiadła, co zresztą zamierzała uczynić, ale…
– Jocelyne?
Początkowo
miała wrażenie, że szept jest wyłącznie wytworem jej wyobraźni. Zadrżała, nagle
zaniepokojona, niemalże w ostatniej chwili decydując obejrzeć się przez
ramię.
A potem
zamarła, czując, że ogarnia ją coraz silniejsze przerażenie.
Pomiędzy
drzewami – nieznacznie unosząc się nad ziemią i jak gdyby nigdy nic
przenikając przez wszystko, co napotkało na swojej drodze – znajdował się
Dallas.
Nie…, pomyślała, ale to wciąż nie
wyrażało wszystkiego, co w tamtej chwili czuła.
Właśnie w tamtej
chwili zaczęła krzyczeć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz