
Jocelyne
Biegła przed siebie,
skoncentrowana tylko i wyłącznie na myśli o tym, żeby w końcu
uciec. Raz po raz spoglądała na towarzyszącą jej grupkę, a już zwłaszcza
na Dallasa, chcąc utwierdzić się w przekonaniu, że w końcu nie była
sama. Już jest w porządku,
powtarzała sobie niczym mantrę, jednak wciąż miała wątpliwości, niemalże
spodziewając się tego, że w najmniej oczekiwanym momencie sprawy po raz
kolejny się skomplikują i wydarzy się coś naprawdę złego.
Wzdrygnęła
się, kiedy ciepłe palce nagle zacisnęły się wokół jej nadgarstka. Potrzebowała
dłużej chwili, żeby uświadomić sobie, że to Dallas, który stanowczo chwycił ją
za rękę, najwyraźniej nie zamierzając puścić. Poczuła ulgę z tego powodu,
tym bardziej, że w pamięci wciąż miała to, jak skończyła się ich ostatnia
rozłąka. Tym razem wolała trzymać się blisko pozostałych, a już zwłaszcza
kuzynostwa, bo Aldero i Cameron wydawali się doskonale wiedzieć, w jaki
sposób trzymać demony na dystans.
– W porządku?
– zapytał cicho Dallas, nie po raz pierwszy zresztą. Skinęła głową, chociaż to
wcale nie było takie bliskie prawdy. – Co się stało?
– Nie
chcesz wiedzieć – oznajmiła wprost.
Uniósł
brwi, ale nie próbował drążyć, co w jakimś stopniu Jocelyne zaskoczyło.
Znała go już na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że nie miał w zwyczaju tak po
prostu odpuszczać, zwłaszcza gdy jakakolwiek kwestia wydawała mu się istotna.
Dallas bywał uparty, ale najwyraźniej z jego perspektywy musiała wyglądać
wystarczająco źle, by jednak postanowił jej dodatkowo nie męczyć.
– Wszystko
pięknie, porozmawiamy w domu i tak dalej – wtrącił Aldero – ale mam
jedno, naprawdę niewinne pytanie… Co tutaj, do cholery, robią demony?! –
wyrzucił z siebie na wydechu.
Wypuściła
powietrze ze świstem, wymęczona. Mimo wszystko nie była zaskoczona tym, że o to
pytał, zwłaszcza po tym, jak jedna ze skrzydlatych istot zaatakowała dom
Cullenów. Al wydawał się tym bardziej zmartwiony, co również jej nie dziwiło,
tym bardziej, że już zdążyła przekonać się, jak niebezpieczna potrafiła być ta
dziwna, wijąca się mgła. To sprawiało, że była w stanie w pełni
zrozumieć wątpliwości chłopaka, jednak wciąż nie była pewna, czy chciała tak po
prostu odpowiedzieć na jego pytanie.
– Within i jej
podobni niszczą ośrodek – powiedziała w końcu, takim tonem, jakby właśnie
informowała kuzyna, że niebo jest niebieskie, a trwa zielona.
– Within? – powtórzył z niedowierzaniem.
Wzruszyła
ramionami. Czy naprawdę to, że mogłaby znać imię któregokolwiek z demonów,
było w tej sytuacji najbardziej szokujące?
– Pomogła
mu uciec od Rona i… Och, to dłuższa historia, w porządku? – zniecierpliwiła
się. Sytuacja sama w sobie była wystarczająco trudna, Joce z kolei
nie wyobrażała sobie tłumaczenia wszystkiego podczas panicznego biegu przez
kolejne korytarze. To, że musieli dostosować się do tempa towarzyszącym im
ludzi, również zaczynało być problematyczne. – Można powiedzieć, że zawarłam z nią
pewien układ.
– Z demonem?!
– Aldero spojrzał na nią tak, jakby widział ją po raz pierwszy. – Nie żebym był
złośliwy…
– Zawsze
jesteś złośliwy, Al – przypomniała mu.
O dziwo,
nawet się nie uśmiechnął.
– … ale
zdajesz sobie sprawę z tego, czym są demony? – dokończył, puszczając jej
uwagę mimo uszu.
–
Oczywiście, że tak – obruszyła się. – Ale gdybym tego nie zrobiła, byłabym
martwa. Wolność za wolność, co nie znaczy, że nie zginiemy, jeśli odpowiednio
szybko się nie ewakuujemy. Within powiedziała, że nikt nas nie skrzywdzi i faktycznie
przez pewien czas robiła wszystko, byleby tak było.
– Przez
pewien czas… – powtórzyła z niedowierzaniem dotychczas milcząca Shannon. –
Układy. Demony… Jasna cholera – dodała i to wydawało się podsumowywać
wszystko.
Jakby nie patrzeć, to jednak demon,
pomyślała, ale nie powiedziała tego na głos, dochodząc do wniosku, że atmosfera
jest już i tak wystarczająco napięta. Dzięki telepatii oraz bliskości
kuzynostwa czuła się o wiele pewniej, chociaż wciąż miała problem z tym,
żeby poczuć się naprawdę spokojną, skoro pozostawali w opanowanym przez
demony, raz po raz podrygującym niebezpiecznie budynku. Chciała się stąd
wydostać i to jak najszybciej, w pewnym momencie gotowa przysiąc, że
jeśli natychmiast nie odetchnie świeżym, wieczornym powietrzem, wtedy naprawę
straci przytomność.
Panującą
dotychczas ciszę przerwał ogłuszający huk, dobiegający gdzieś z wyższej
kondygnacji. Jocelyne zadrżała, czując znajome już pulsowanie w skroniach,
chociaż tym razem ból głowy przynajmniej nie miał związku z narastającymi
szeptami. Co prawda chwilami wciąż miała wrażenie, że ktoś raz za razem
wypowiada jej imię, ale łatwo mogła to ignorować. Była zbytnio wymęczona i świadoma
czyhającego w ciemnościach niebezpieczeństwa, żeby tak po prostu opuścić
bezpieczną grupę i wyjść na spotkanie demonom, które jak nic pragnęły
tylko i wyłącznie jej krwi.
No, może
nie wszystkie. Z tego, co powiedziała Within, a także dzięki temu, co
sama była w stanie usłyszeć, gdy na jej szyi znajdował się kryształ, jasno
wynikała, że istniało dość istot, które miały względem niej inne plany.
Podstawowym pytaniem pozostawało to, jak poważne mogła mieć z tego powodu
kłopoty, ale zmusiła się do tego, żeby o tym nie myśleć, raz po raz
powtarzając sobie, że szukanie odpowiedzi mogło poczekać. Już i tak dowiedziała
się zbyt wiele, wciąż mając problemy z tym, żeby uporządkować poszczególne
w informacje w głowie, a przecież mogło być jeszcze gorzej.
– Mam
wrażenie, że schody się zawaliły – doszedł ją głos Claire. Spojrzała na
kuzynkę, ta jednak wydawała się być myślami gdzieś indziej, wydając się
starannie coś zanalizować. – Tam na górze… Ale my jakimś cudem jesteśmy na
parterze, tak?
– Główne
wyjście powinno być tam – wyjaśnił jej usłużnie Dallas, a serce Jocelyne
zabiło szybciej, kiedy uprzytomniła sobie to, jak blisko celu się znajdowali.
Nie miała
pojęcia, jakim cudem mogła nie rozpoznać tej części ośrodka, chociaż
przechadzała się nią tak wiele razy. Zmęczenie wciąż dawało jej się we znaki,
co jednoznacznie uprzytomniło dziewczynie, że gdyby była sama, pewnie jeszcze
długo błądziłaby po ośrodku, niezdolna do znalezienia wyjścia. W efekcie
tym bardziej zaczęła błogosławić fakt, że udało jej się dotrzeć do pozostałych,
bo już nawet nie musiała myśleć nad poszczególnymi krokami. Zastanawianie się
nad tym, gdzie i dlaczego powinna skręcić… To wszystko zeszło gdzieś na
dalszy plan, Joce zaś już tylko koncentrowała się na myśli o tym, że
prawie na pewno była bezpieczna – i że bardzo niewiele brakowało, żeby
ostatecznie mogła zostawić ośrodek za sobą.
Zauważyła
drzwi, te jednak prawie natychmiast zniknęły, dosłownie wyrwane z framugi,
kiedy Aldero wykorzystał moc. Uniosła brwi, co najmniej zaskoczona brakiem
wyczucia ze strony kuzyna, ale nie skomentowała tego nawet słowem. W zamian
wypadła na przyjemne chłodne powietrze, niezrażona nocą i tym, że na
pierwszy rzut oka teren ośrodka wyglądał równie nieprzystępnie, co i jego
korytarze. Bezwiednie wzmogła uścisk wokół dłoni Dallasa, chyba jedynie cudem
panując nad sobą na tyle, żeby przy okazji nie połamać mu palców. Cóż, nawet
jeśli sprawiała chłopakowi ból, nie dał tego po sobie poznać, pozwalając na to,
żeby go trzymała i wciąż trzymając się u jej boku.
– Zajmę się
ogrodzeniem – oznajmił bez chwili wahania. – Prąd to akurat moja działka, więc…
– zaczął, ale Claire nie dała mu dokończyć:
– W zasadzie
to już wyłączyliśmy zasilanie.
Jocelyne
wywróciła oczami, zwłaszcza gdy zauważyła irytację w spojrzeniu chłopaka.
Chciał się przydać, co było do przewidzenia, chociaż nigdy nie miała być w stanie
zrozumieć dumy facetów. Co więcej, jakoś nie miała wątpliwości co do tego, że
jej kuzynka poradziła sobie z jakimkolwiek urządzeniem elektrycznym lepiej
niż obdarzony wyjątkowymi zdolnościami Dallas.
Nerwowo
rozejrzała się dookoła, spodziewając się zobaczyć jakiekolwiek przeszkody, ale
wszystko wskazywało na to, że teren jest czysty. Po wszelakich wcześniejszych
komplikacjach była gotowa na najgorsze, ale wszystko wskazywało na to, że ten
etap mieli już za sobą. Teraz pozostawało tylko przedostać się poza teren
ośrodka, a potem…
– Co…? –
usłyszała spięty głos Shannon.
Natychmiast
poderwała głowę, by móc podążyć za spojrzeniem dziewczyny. Nie potrzebowała wielkiego
wysiłku, żeby zauważyć duży, ciemny kształt, który błyskawicznie ruszył w ich
stronę. W pierwszym odruchu napięła mięśnie, przekonana, że to jeden z psów,
który gonił ją i Dallasa po ostatnim wyjściu, kiedy próbowali wrócić do
ośrodka, jednak szybko przekonała się, że stworzenie było o wiele większe
od przeciętnego rotwailera. Kiedy na dodatek Claire jęknęła i pośpieszne przesunęła
się ku Shannon, wyraźnie zaniepokojona tym, że ta mogłaby zacząć krzyczeć,
wszystko stało się jasne.
– To Seth –
wyjaśniła pośpiesznie. Jocelyne zawahała się, co najmniej zaskoczona tym, jak
zatroskana wydawała się jej kuzynka. Wiedziała o wpojeniu, poza tym
zdążyła zorientować się, że najpewniej mają do czynienia z jednym ze
zmiennokształtnych, ale dotychczas nie przypuszczała nawet, że Claire mogłaby
oswoić się z obecnością jakiegokolwiek wilka. Najwyraźniej ta jedna
kwestia uległa zmianie, to jednak wydało się Joce najmniej istotne. – On jest…
Zresztą nieważne – zapewniła pośpiesznie dziewczyna. – Po prostu niegroźny.
Jeszcze
kiedy mówiła, ostrożnie przesunęła się naprzód, by móc stanąć naprzeciwko
stworzenia. Piaskowy wilk zatrzymał się, by z zaciekawieniem przyjrzeć się
swojemu wpojeniu, ruszając ku Claire dopiero w chwili, w której ta –
ostrożnie, wyraźnie się przy tym wahając – wyciągnęła przed siebie rękę.
Jocelyne odniosła wrażenie, że jej kuzynka drżała niespokojnie, gdy wilk zaczął
ocierać się o nadstawioną dłoń, ale nie cofnęła się, ostatecznie
zanurzając palce w sierści.
– Taak…
Scena jak z romansu, co nie? – mruknął Aldero, lekko przekrzywiając głowę.
– Takie słodkie. Lessie, wróć –
dodał, a Dallas parsknął śmiechem, najwyraźniej nie mogąc się powstrzymać.
– Wiesz, że
najpewniej w domu czeka nas małe piekło? – odezwała się cicho Claire,
nawet na chłopaka nie patrząc. – Powiem tacie, że mnie uprowadziłeś i właściwie
nie miałam wyboru. Uwierzy mi – stwierdziła z przekonaniem.
Aldero
otworzył i zaraz zamknął usta, co najmniej zaskoczony.
– Czy ona
właśnie zaczęła mi grozić? – zapytał z niedowierzaniem. Nie doczekał się
odpowiedzi, a jedynie bliżej nieokreślonego spojrzenia kuzynki; zwłaszcza w ciemnościach
jej jasne, niemalże srebrzyste oczy miały w sobie coś niepokojącego. – Ej,
poważnie pytam. Czy to miała być groźba?
– To jednak
te same geny – przypomniał bratu Cameron. – Sam się o to prosisz, próbując
ją denerwować, więc…
Cokolwiek
miał do powiedzenia, reszta jego słów została zagłuszona przez wrzask Shannon –
ogłuszający i przyprawiający o zawroty głowy. Jocelyne aż jęknęła,
chwytając się za głowę, żeby móc zasłonić uszy. Zachwiała się niebezpiecznie,
nie upadając wyłącznie dzięki Dallasowi, chociaż i temu utrzymanie się w pionie
przyszło z trudem.
Potrzebowała
dłużej chwili, żeby zrozumieć, co takiego się działo. Zdążyła się rozluźnić,
naiwnie wierząc w to, że wyjście z budynku będzie jednoznaczne z bezpieczeństwem,
to jednak okazało się błędem. W ciemnościach właściwie nie zauważyła znajomej
już mgły – bezcielesnych demonów, które musiały podążać za nimi pomimo tego, że
Aldero i Cameron trzymali je na dystans. Teraz moc zniknęła, a ciemność
zdążyła wykorzystać chwilę nieuwagi, żeby podpełznąć bliżej – krwawa szrama na
szyi Shannon była tego jednoznacznym dowodem.
Dziewczyna zacisnęła
usta, żeby powstrzymać się przed kolejnym okrzykiem. Jocelyne nie miała pojęcia
jak wiele zniszczeń mógł wywołać krzyk śmiertelniczki, ale instynkt podpowiadał
jej, że skutki mogłyby być tragiczne – przynajmniej dla nich, bo demony wciąż pozostawały
nieśmiertelne. Shannon również musiała zdawać sobie z tego sprawę, bo
cofnęła się w popłochu, mocno przyciskając dłoń do szyi, żeby zatamować
krwawienie. Joce trudno było ocenić, jak głębokie było cięcie, ale sam zapach
słodkiej, nęcącej krwi wystarczył, żeby przyprawić ją o zawroty głowy.
Była zmęczona, co dodatkowo potęgowało głód, sprawiając, że przez kilka sekund
po prostu tkwiła w bezruchu, bezmyślnie wpatrując się w znaczącą
bladą skórę dziewczyny osokę.
– Jo, chodź
– ponaglił Dallas.
Jego głos
skutecznie wyrwał ją z zamyślenia. Pozwoliła, żeby chłopak szarpnięciem
pociągnął ją za sobą, zmuszając do biegu, chociaż zaczynała mieć serdecznie
dość ucieczki. Ciemność na ułamek sekundy rozjaśnił blask mocy, ale Jocelyne
nie miała pewności co do tego, który z jej kuzynów tym razem postanowił
zainterweniować. Sama zaczynała czuć się coraz bardziej bezbronnie, niezdolna
do tego, żeby ponownie skumulować energię i spróbować jakkolwiek
bliźniaków wspomóc. Chciała przynajmniej spróbować się skoncentrować, ale mimo
wszystko…
– Trzymajcie
się razem! – doszedł ją głos Cammy’ego. – Shannon, Jeremi, chodźcie bliżej
mnie. One podążają za krwią, więc…
Jocelyne.
Szept, który
rozbrzmiał w jej głowie, skutecznie zagłuszył słowa kuzyna. Nie zatrzymała
się, wciąż posuwając naprzód, kiedy Dallas z uporem ciągnął ją za sobą,
ale mimo wszystko całą uwagę poświęciła tylko i wyłącznie temu głosowi –
znajomemu i bardzo zaniepokojonego, co w zupełności wystarczyło, żeby
poczuła się zaintrygowana.
Rosa?, zaryzykowała, a serce zabiło
jej szybciej ze zdenerwowania. Nie widziała przyjaciółki od chwili, w której
straciła przytomność, co samo w sobie wydawało jej się niepokojące. To, że
Within chwilę wcześniej dziewczynę torturowała, również wydawało się wszystko
komplikować. Gdzie jesteś? Myślałam, że…
Potrzebuję pomocy, padło w odpowiedzi.
Głos zadrżał, zdradzając strach; brzmiało to tak, jakby Rosa była bliska
płaczu, chociaż Jocelyne nie miała pewności, czy w przypadku
jakiegokolwiek ducha było to możliwe. Joce,
proszę…
To już nie
było wyłącznie nawoływanie, ale wręcz błaganie – gorączkowe, zdradzające tak
wiele sprzecznych emocji, że pół-wampirzycy aż zawirowało w głowie. Ona mnie potrzebuje, uświadomiła sobie i to
wystarczyło, żeby uczepiła się tej jednej myśli, niezdolna skupić się na
czymkolwiek innym. Chciała coś zrobić, niezależnie od możliwych konsekwencji i tego,
jak niebezpieczne mogło się to okazać. Była to Rosie winna, tym bardziej, że
dziewczyna opiekowała się nią przez większość czasu, który zmuszona była
spędzić w ośrodku. Teraz z kolei musiała być w niebezpieczeństwie,
zdana na łaskę demonów, które były w stanie sprawić jej ból – tak jak już
zrobiła to Within, chociaż krótko po tym zarzekała się, że już więcej tego nie
zrobi.
No cóż, to
był demon. Wywiązywała się z obietnic w sobie tylko znany sposób, o czym
Jocelyne zdążyła się już przekonać. Potrafiła kłamać i to również wydało
się dziewczynie oczywiste. Ochrona minęła z chwilą, w której Within
zaczęła tracić kontrolę nad pozostałymi demonami, więc również Rosa przestała
być bezpieczna – ostatecznie z kolei mogła wplątać się w coś, czego
Joce zdecydowanie jej nie życzyła.
Jocelyne…
– Jocelyne?
– usłyszała w tym samym momencie, tym razem bezpośrednio od Dallasa, ale
właściwie nie zwróciła na niego uwagę.
Zrozumiała,
że w którejś chwili przystanęła, zamierając w bezruchu i wpatrując
się w bliżej nieokreślony punkt w przestrzeni – prosto w ciemność,
jak ostatecznie do niej dotarło. Co więcej, była gotowa przysiąc, że właśnie
stamtąd dochodziły do niej szepty Rosy, a to z kolei oznaczało, że…
Wyrwała się
Dallasowi, obojętna na jego protesty i to, że ponownie wykrzyczał jej
imię. Bez zastanowienia popędziła przed siebie, potykając się o własne
nogi i chyba jedynie cudem będąc w stanie utrzymać równowagę.
Śpieszyła się, chcąc jak najszybciej dotrzeć do przyjaciółki, chociaż to było
trudne, a Jocelyne nawet pomimo wyostrzonych zmysłów oraz tego, że podobno
była nekromantką, nigdzie nie była w stanie dostrzec dziewczyny. Chciała
ją zawołać – mentalnie albo w bardziej tradycyjny sposób – ale w głowie
miała pustkę, przez co skupienie się na czymkolwiek wydawało się graniczyć z cudem.
Wykrztuszenie z siebie chociaż słowa również, a Joce ostatecznie z tego
zrezygnowała, całą energię decydując się włożyć w metodyczne posuwanie się
naprzód.
Ból pojawił
się nagle, dosłownie ścinając ją z nóg. Miała wrażenie, że ktoś z całej
siły smagnął ją czymś gorącym w plecy – trochę jak biczem, a przynajmniej
takie skojarzenie przyszło jej w pierwszym odruchu do głowy. Jęknęła i spróbowała
się ponieść, ale ciało odmówiło jej posłuszeństwa. Czuła słodki zapach własnej
krwi i to wystarczyło, żeby znów poczuła przybierające na sile mdłości.
Zrozumienie pojawiło się zaraz po tym, a do Jocelyne w pełni dotarło
to, że właśnie pozwoliła się oszukać – tak po prostu, jak pierwsza naiwna,
chociaż nie przypuszczała nawet, że ulegnie któremukolwiek z demonów.
Rosy nie
było, a przynajmniej nie gdzieś w pobliżu. Co więcej, prawie na pewno
nie potrzebowała pomocy – nie tak naprawdę, bo mentalne nawoływanie wcale nie
należało do niej. To były demony: wpływające na rzeczywistość, niebezpieczne i…
Poderwała
głowę, aż nazbyt świadoma tego, że ciemność wokół niej faluje. Mgła wydawała się
być wszędzie, otaczając ją i wydając się napierać na dziewczynę ze
wszystkich stron – gęsta, niebezpieczna i straszna. Napięła mięśnie, wciąż
czując palący ból na plecach i niemalże spodziewając się tego, że z chwilą,
w której demony przesuną się na tyle blisko, żeby móc jej dotknąć,
cierpienie przybierze na sile. Kto wie, może nawet miała rozerwać ją na
kawałeczki, dokładnie tak samo jak Rona, Collina i…
Czyjeś
ramiona bez jakiegokolwiek ostrzeżenia pochwyciły ją w pasie,
bezceremonialnie podrywając do pionu. Krzyknęła, gotowa zaprotestować, póki w nozdrza
nie uderzył jej zapach znajomej krwi – innej niż ta, która należała do niej i bardzo
charakterystycznej. Dallasowi jakimś cudem udało się do niej dotrzeć, chociaż
próba przedostania się przez ciemność musiała być katorgą. Udało jej się
zauważyć liczne rozcięcia i krew, która wpływała po jego ramionach; to
wystarczyło, żeby poczuła się jeszcze gorzej i chciała zaprotestować, ale
nie była w stanie wykrztusić z siebie chociaż słowa.
– Jesteś
idiotką – usłyszała tuż przy uchu i to wystarczyło, żeby zapragnęła się
histerycznie roześmiać.
Och, miał
rację – musiała mu to przyznać, chociaż bardzie adekwatne wydawało jej się to,
żeby skwitować jego stwierdzenie prychnięciem. W innym wypadku tak by
zrobiła, ale nie w sytuacji, w której niejako ratował jej życie. Czuła,
że powinno być odwrotnie, tym bardziej, że dysponowała mocą wystarczającą, żeby
ochronić ich oboje, jednak użycie telepatii nagle zaczęło jawić się Joce jako
coś niemożliwego i zbyt skomplikowane, żeby mogła się na to zdobyć.
Nie miała
pojęcia, w jaki sposób zdołali dotrzeć do ogrodzenia. Claire mówiła prawdę
na temat prądu, bo znalazłszy się obok ogrodzenia, nie poczuła nawet
cząstkowego napięcia. Uniosła głowę, chcąc spojrzeć Dallasowi w oczy i powiedzieć
cokolwiek, co zabrzmiałoby choć odrobinę sensownie, ale to okazało się niemalże
równie trudne, co i skorzystanie w mocy. Nie miała zresztą na to
okazji, bo nagle wokół jej pasa owinęły się inne ręce, a potem Aldero jak
gdyby nigdy nic porwał ją na ręce, by bez przeszkód wydostać się poza teren
ośrodka.
– Nic ci
nie jest? – zapytał z powątpiewaniem, więc pokręciła głową. Cięcie na
plecach bolało, ale już właściwie zdążyła się do tego przyzwyczaić, zbyt
przejęta, żeby przejmować się jakimikolwiek niedogodnościami. – Jesteś pewna?
Joce…
– Nie –
przerwała mu zniecierpliwionym tonem. – Co z Dallasem? Ja…
– Jestem
tutaj.
Odetchnęła,
widząc jak chłopak z łatwością zeskakuje z ogrodzenia, pewnie lądując
na lekko ugiętych nogach. Wyprostował się, po czym posłał jej uśmiech, jednak
było w tym geście coś wymuszonego, co z miejsca wzbudziło w niej
niepokój. To, że wyglądał jak siódme nieszczęście, cały zakrwawiony,
pokaleczony i blady jak ściana, jedynie pogarszało sytuację.
– O bogini…
– wyrwało jej się. – Wyglądasz… – zaczęła i zaraz zmusiła się do tego,
żeby ugryźć się w język.
– Marnie –
dopowiedziała za nią Shannon. – Oboje poszaleliście, ale… Hej, Dallas, w porządku?
– zapytała z powątpiewaniem.
Chłopak
potrząsnął głową. Zachwiał się lekko, ale to nie przeszkodziło mu w tym,
żeby się wyprostować i szybkim krokiem ruszyć w głąb lasu.
– Taa… Po
prostu chodźmy – ponaglił zmęczonym głosem. Przez jego twarz przemknął ledwo
zauważalny cień, jednoznacznie świadczący o tym, że bolało go bardziej niż
raczył się przyznać. – Nic mi nie będzie – zapewnił, ale Joce z jakiegoś
powodu nie potrafiła mu uwierzyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz